Witam, zamieszczam początek mojego opowiadania. Proszę o rady i życzę przyjemnej lektury.
Moja matka była pielęgniarką, po rozwodzie dostała z pracy małe mieszkanie komunalne przy szpitalu policyjnym. Miałem wtedy zaledwie sześć lat i wystraszyłem się na wiadomość, gdzie od teraz będę mieszkał. Nie bałem się życia bez ojca, czy bez kolegów z podwórka, nie bałem się szpitala jako przykrego miejsca. Jedyne, co mnie przejmowało strachem, to myśl, że mogę zostać zastrzelony. Parę wieczorów przed przeprowadzką siadywałem na spakowanych kartonach po pieluchomajtkach i wyobrażałem sobie bandytów przyjeżdżających czarną limuzyną. Forsują szlaban i śmiejąc się strzelają na oślep, po czym wsadzają w kącik ust po cygarze i odjeżdżają.
Mieszkanie było dwoma malutkimi pokoikami, jednak bardziej niż rozmiar mieszkania, denerwowały mnie jego klamki. Jeszcze w starym domu miałem problemy z ich dosięgnięciem, choć nie były wyjątkowo wysoko, a teraz sięgały ramienia dorosłego człowieka. Strasznie irytowałem się za każdym razem, kiedy musiałem stawać na taborecie albo prosić mamę, żeby otworzyła mi drzwi. Z racji tych klamek, mama szybko zaczęła nazywać nasz nowy dom pałacem prezydenckim, czego nie rozumiałem. Za to mnie, z racji faktu, że cały czas otwierała przede mną drzwi, nazywała prezydentem.
Kuchnia i łazienka znajdowały się na korytarzu. Musieliśmy dzielić je z rodziną Nosowiczów, co było więcej niż problemem natury fizjologicznej. Była to rodzina bardzo brudna i - jak mawiał mój dziadek - podejrzanej konduity. Mąż i żona w średnim wieku oraz ich dzieci: brat i siostra, którzy nosili takie same ni to chłopięce ni dziewczęce fryzury, byli zawsze umorusani i tak naprawdę nigdy ich nie odróżniałem. Stary Nosowicz był konserwatorem w naszym budynku i na geriatrycznym. Ona też dorabiała jako sprzątaczka.
Mieszkali dokładnie naprzeciwko nas. Często słyszeliśmy, jak skrzypiąco otwierają drzwi i bezszelestnie starają się podejść pod nasz próg, żeby podsłuchiwać nasze ewentualne plany na przyszłość czy co też mogło ich interesować. Jednak żadne z nich nie miało pojęcia o delikatności i za każdym razem, kiedy chcieli bezdźwięcznie podejść pod drzwi, tak naprawdę hałasowali na pół korytarza.
Potem była pani Piniewska - starsza, samotna pani, która pół dnia spędzała w kościele bądź na cmentarzu, oraz Szklaniecki, praktykant z chirurgii, ale też starał się na siebie w ogóle nie zwracać uwagi. Oni dzielili tę drugą toaletę oraz kuchnię. Mogłoby to się wydawać niesprawiedliwe, że tu siedmioro osób ma wspólną toaletę, a tam zaledwie dwoje, ale prawda jest taka, że pani Piniewska te pół dnia, którego nie zużyła na cmentarzu, przesiadywała w toalecie. Na samym końcu skrzydła mieściły się mieszkania państwa Dynowicz, Gronków, Bureckich oraz Korzyckich. Oni też się jakoś między sobą dzielili.
Szybko stwierdziłem, że życie dziecka wśród ludzi starych i chorych będzie koszmarem. Nie wiem, z jakiego powodu matka myślała, że chciałbym z własnej woli kręcić się po szpitalu, w każdym razie surowo zabraniała mi wychodzić z domu bez jej wiedzy i opieki. Kiedy mi to oznajmiała, w mojej głowie wciąż kołatały krzyki bólu i rozpaczy, jakich nasłuchałem się przez cały dzień, więc z wielką powagą zakazałem matce tego samego, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie.
Jedynym problemem związanym z tą zasadą był fakt, że blok mieszkalny i szpital mieściły się w tym samym budynku i tak naprawdę nie było wiadomo, gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. Dlatego za każdym razem, kiedy wychodziłem z domu, można było być pewnym, że stanie się coś śmiesznego.
Pewnego razu miałem pójść do pobliskiego sklepu. Doskonale pamiętałem drogę i kiedy matka spytała mnie, jaką obiorę trasę, zrobiłem głęboki wdech, po czym powiedziałem: mamo, pójdę do końca korytarza M, potem w lewo, za szklanymi drzwiami piętro w dół, przejściem dla pielęgniarek na korytarz H, tam trzema schodkami na zewnątrz, w prawo, powiedzieć dzień dobry stróżowi w budzie, na drugą stronę ulicy – oczywiście pasami – i zejść trochę w dół do sklepu. Mama z dumą poklepała syna po ramieniu.
I poszedłbym dokładnie tą drogą, gdyby nie pan Wiścicki. Moja mama zawsze ostrzegała mnie przed Wiścickim. Mówiła, że jest człowiekiem bez Boga i żebym pod żadnym pozorem nigdy się do niego nie odzywał, ani nawet nie patrzył mu w oczy (jakby po naszym spojrzeniu coś ohydnego z Wiścickiego mogło spełznąć na mnie). Jednak los chciał, żeby tamtego dnia Wiścicki przegryzł prześcieradła i leżał rozłożony w poprzek schodów. Wsparł się na łokciu i niczym cezar patrzył gdzieś przez zakratowane okno. Potrafiłem być dzielny, szedłem specjalnie głośno tupiąc - w nadziei, że Wiścicki weźmie mnie za doktora i automatycznie zrobi przejście. Niestety, nawet nie drgnął, więc zatrzymałem się stopień przed nim, powiedziałem „przepraszam”, a nie otrzymawszy odpowiedzi, dodałem: muszę iść do sklepu.
Wiścicki spojrzał mi w oczy. Twarz miał dziwną. Całą pomarszczoną jak kolano słonia. I było coś nieprzyjemnego w jego spojrzeniu. Leniwie obrócił się w moją stronę. A nie boisz się, że się zgubisz? Nie boisz się tak samemu chodzić? Po czym nie dając mi odpowiedzieć, spytał, na co jestem chory. Spod siwego zarostu wyłonił się nieprzyjemny uśmiech.
Chory?
Cukrzyca? Astma? Serce? Białaczka? Co ci jest?
Jestem zdrowy.
Zdrowy? Pokręcił przecząco głową. Tutaj nikt nie jest zdrowy. Zamyślił się na chwilę, po czym dodał: I co tu robisz, chłopie?
Chciałem wytłumaczyć, że mama wysłała mnie po zakupy, ale niecierpliwie mi przerwał.
Tak, tak... Ale co tu robisz w ogóle? Skąd się tu wziąłeś, chłopie? Widuję cię za często jak na gościa.
Więc opowiedziałem o tym, że tu mieszkam, niedawno się przeprowadziłem. Może nie powinienem był, ale opowiedziałem o rozwodzie moich rodziców, o tym jak ze sobą nie rozmawiają. Po zdarzeniu myślałem, że to ze strachu tak gadałem, ale w głębi duszy już wtedy wiedziałem, że to nieprawda.
Następnie spytał, czy lubię robale. Nie lubiłem robali. Wyjął zza pazuchy małego skorpiona. Złapał pajęczaka za ogon i zawiesił nad otwartymi ustami. Zwierzę skręcało się na boki, podczas gdy Wiścicki machał jęzorem, jakby chciał użyć go do walki przeciwko leniwie zwierającym się szczypcom.
Schował cudaczne zwierzę z powrotem za połę fartucha. Fajny, co? Spytał, ale widziałem, że wcale nie chciał usłyszeć mojej opinii, tylko swoją opinię płynącą z moich ust. Nie odpowiedziałem.
Fajny, fajny. Wiesz, taki skorpion jest odporny na promieniowanie radioaktywne. Może przetrwać wszystko. Chcesz kupić?
Miałem przy sobie dwadzieścia złotych, Wiścicki powiedział, że robal jest wart dziesięć razy tyle, ale i tak mi go sprzeda, ponieważ tam, dokąd się wybiera, pieniądze nie są potrzebne. Zgodziłem się. Za resztę Wiścicki żądał paru przysług, nie chciał powiedzieć jakich, ale na to też się zgodziłem. Kazał mi na następny dzień przyjść do siebie na oddział, po czym oświadczył, że idzie się przywiązać z powrotem, zanim personel zauważy.
W ten sposób zostałem bez pieniędzy i bez zakupów, ale – jak to się mówi - ze skorpionem. Nie przejmowałem się. Usiadłem na schodach i urzeczony przyglądałem się zwierzęciu. Był bardzo mały, mieścił się na mojej otwartej dłoni. Jego pancerz na odwłoku i kończynach był niemal przezroczysty; w dotyku chropowaty jak rzep. Czułem igiełki na skórze, kiedy przebierał kończynami.
Bildungsroman
1
Ostatnio zmieniony śr 05 mar 2014, 19:45 przez Darkpoet68, łącznie zmieniany 2 razy.