Mówiłam, że coś zrobię z ostatnim opowiadaniem. No i tak, zamierzam wpleść je w to, które piszę tutaj. Próbowałam różnych rzeczy, ale pozostanę przy swoim stylu, który, mam nadzieję (!) rozwinął się przez ostatnie eksperymenty. Dziękuję za wszystkie komentarze czytających, które dużo mi dają.
***
Prolog
***
Męczyło mnie nasze ostatnie spotkanie i nie chciałam o nim pamiętać.
Jednak pamiętałam, a stara pijaczka, która szeptała mi dziwne słowa rok temu, wciąż pojawiała się w mojej głowie. Byłam już daleko stąd, poznałam kilku ludzi, a nie powinnam tego robić. Gdzieś jeszcze żyła we mnie ta Agata, która nie pamięta, jak ma na imię. Gdzieś bardzo głęboko, wkurwiona na wszystko.
Ludzie wchodzą w kwestie i mają pomysły na życie, ja to pierdolę. To był dobry strzał; ona mówi, że mam ciągoty. Możliwe, że mam.
***
To podobno ta chwiejna moralność dodawała mu uroku, tak przynajmniej mówiono u nas na mieście. Ciężko jest mówić o moralności człowieka takiego jak on, który nie wie jak liczy się na palcach, a pozdawał wszystkie egzaminy na piątki z plusem. Nigdy nie brał narkotyków, a był tak przyjebany i wychudzony. Cieszył się, że mnie to wszystko jedno, i że nie wiadomo, co ze mnie będzie. Bardzo się cieszył. Hadrian nie był prawdziwym człowiekiem i uważano go za małego judasza.
I to mnie przychodziło go znać.
Dawno już zagubili się płatni narkomani i agenci do wynajęcia. To się znudziło, nikt już tego nie słuchał. Jak się wychodziło to był tylko Hadrian i kilka jego przydupasów. Hadrian słuchający Niemena na słuchawkach; dziwny człowiek. Czy lizali mu dupę, czy robili co innego – jemu wszystko jedno. On wiedział. Ja wiedziałam. Nikt inny nic nie widział; każdy stracił rozeznanie. Zaczęło się od małego pieska, którego hodował na smyczy. Tego pieska zakatrupił własnymi rękami na moich oczach. Nie miał pieniędzy na żarcie dla tego kundla. Nikt wtedy nie miał. To go zabił.
Potem było już coraz gorzej. Ciężko się było wdawać z nim w dialogi, no, ja tego nie lubiłam. On rozumiał nazbyt dobrze. Aż w końcu zaczął o czymś opowiadać... Z siedem lat temu to było, a spotykał się z babą starszą od siebie o dwadzieścia lat. Tyle zrozumiałam z jego bełkotu. Na niej nie mógł skończyć, potem były następne, ale to już długa historia. Moja matka się nim zachwycała, mówiła, że taki ładny chłopiec. A on się uśmiechał, uśmiechem bez zęba na przedzie.
Hadriana nie widziałam już kilka miesięcy. Widok idiotów przyprawia mnie o ból twarzy. Niedawno bliska wydania ostatniego skrzeku, prawie pogodziłam się ze światem, ale po takich chwilach zawsze następuje przebudzenie, które przeradza się w obłęd. Z Hadrianem z życia chcieliśmy uczynić cud, zjeść wszystkie okruszki. Sprawa się rypła, coś się pokomplikowało… Nagle zaczęłam umierać, rodzić się, zatruwać i tkwiłam tak w tym błędnym kole, dając Szatanowi kilka stron z życia. Prosząc go o szacunek i miłosierdzie. Drogi Szatanie, Szatanie… Całkiem się pojebało, poodwracało się, a że zgubiłam tego Ukrzyżowanego, to zaczęłam sama szukać wejścia do pokoju dla palących. Tylko Hadrian mógł to zrozumieć, mógł albo nie mógł. Bo był on jednak idiotą spod bloku, dresiarzem ogolonym na łyso, który wszędzie wplątywał „kurwę”.
- Skończyła się wojna, wiesz, rewolucja się skończyła… Jak to ma być, czemu teraz – mówi z papierosem w zębach. Sto lat temu.
- Teraz? To chyba kiedyś było, nie?
On odpowiadał, że nieważne, trzeba rewolucji. Trzeba słów, żadnych maszyn latających. A ja przyznawałam mu rację, bo zawsze przyznawałam mu rację. I to było tak, że on mówi głupoty, a „Agatka to potwierdza”, tak mówili. Ale co oni mogą wiedzieć.
Hadrian zawsze gadał, żebym pamiętała, że nie ma żadnych „ich”. Jestem tylko ja i „zapamiętaj to sobie”. I pamiętałam, jak wiersz czy cytat z filmu. Najważniejsze było dokładnie pięć lat temu, któregoś lutego.
***
Zobaczyłam w nim w końcu te oczy. Te oczy, których nie znałam wcześniej. Spojrzenie, które mnie przerosło. Coś się we mnie ruszyło, coś zaczęło drżeć. Wpatrzona, szukałam tego czegoś i próbowałam to nazwać. A była to głębia zakryta poświatą pustki i zagubienia. Oczy wesoło zaprzeczające, a jednak suche i zimnoszare. To dzisiaj się w nim obudziły, a ja wiedziałam już, że zawsze będzie patrzył na mnie tym wzrokiem, który nie rozumie nic, mimo wiedzy absolutnej.
- Co? – pyta głupawo.
Przez ostatnie siedem dni ciągałam różne substancje, od śmiercionośnych do ogłupiających. Wszystko to miało wydźwięk niemal absolutny, jakby nagle wszechświat był tylko po mojej stronie, a ja byłam czasem i wskazówką zegara. Wyciągałam palec i krzyczałam: „tego!”, zabierali go, a ja zaczynałam sprzątać i chodzić w kółko.
Hadrian nie odrywał ode mnie wzroku. Proponowałam mu różne rzeczy: weź to, tamto. Ale nie, potem przepraszałam go, a on mówił, że zawsze będzie pamiętał o tym, że chce zniszczyć mu życie. Jak gdyby to mnie uważał za zniedołężniałą! Mnie!
To była dobra droga – znowu zaczęłam myśleć. Otworzył się przede mną asfalt. Słowo aksamitne, nowy asfalt wylany specjalnie na moją cześć. Prowadzący do najlepszych i najgorszych. Przechodziłam po nim, jak gdybym wycinała fragmenty wspomnień z pamięci. Jakbym całkowicie pozbyła się złego i znalazła to. Wtedy wiedziałam już, że jestem karłem, co wyje jak hiena, kiedy dorwie „tego”. A potem rzyga pod siebie, gdy widzi ją nago. Czy wszyscy potrafią zobaczyć karła we mnie? Zapomniałam nagle, ile mam wzrostu.
A Hadrian wciąż nie przestawał patrzeć.
- Nie będę twoim błaznem, Agata – powiedział do mnie wreszcie, czy to poważnie, czy nie. Nie mam pojęcia jak, ale powiedział, a tak rzadko to robił.
Nadal nie wiem, na co miały wskazywać wtedy te słowa.
W moim pokoju miałam dwie firanki przywieszone nad oknami. Hadrian obejmował mnie w talii, a ja patrzyłam jak osłupiała na firankę głaszczącą moją twarz. Przesunęliśmy się wtedy o kilka wieków, o miliardy nie-wiem-czego, znajdując to, czego jeszcze nie znaleziono. Widząc nową przestrzeń pełną bezsłów. Bliska zawału serca, całkowicie napompowana, nadmuchana miałam już ulecieć, wyzbyć się i wytrząsnąć. Słyszałam tylko: szzz…. Szz…
Zbliżało się to, co miało przyjść. Wystarczy poczekać, żeby móc dotknąć.
I nagle: tak! To na to czekałam kilkadziesiąt lat temu, kiedy nie byłam jeszcze sobą. Wiedziałam już wtedy, że znajdzie się to miejsce urodzone samo z siebie. Wystarczy wyjrzeć spoza nosa, rozgryźć malutką część zamkniętego. I dążyć do wyzbycia. Wiedziałam to już przed swoimi narodzinami.
Hadrian palił papierosa, pił piwo, mając na sobie dresową bluzę.
- Że to się stało tak normalnie! – krzyknęłam.
Chwila milczenia.
- Ej, Agata, ty pamiętasz takiego fiuta, nie? Chodził za tobą taki fiut czy Fiut? Na nazwisko tak miał? Bo chodził za tobą, tak mnie wkurwiał… Tak mi się przypomniało, jak mnie wkurwiał. Żeby takie coś się przyplątywało, kurwa…
A ja pamiętałam czarny koszyk i Tomaszów. I jak to wszystko się na siebie nakładało, a ja mogłam stamtąd wyciągnąć, co tylko chciałam. Własnymi zębami wyszarpywałam synów marnotrawnych z objęć starych matek, a księża byli już tylko chłopcami na posyłki.
- Idę, wychodzę – mówi; chyba wkurwiony.
To na własnym podwórku dzieją się niestworzone rzeczy. Myślami czołgam się po posadzkach, kafelkach, płytkach, trawach i ziemiach. Znajduję kawałek zimnych suteren, wiedząc, gdzie mój dom. Gdzie martwa grusza zrzuca mi gruszkę. To brzydka gruszka, ale moja.
Już nigdy nie będzie miejsca we mnie dla tego, któremu miejsce uwiłam. Nie będzie żadnego człowieka we mnie ani chwili dłużej. Mam ciało i mózg tylko dla przepływu. W którymś momencie to się kończy i zostaje już tylko brzydkie opakowanie.
***
To także dziś skończyły się mamuty. Spotykasz człowieka, jest jak list polecony do twoich rąk. Chwilę potem umiera w nim rozeznanie i zostaje on niczym. Tak działo się z każdym człowiekiem, którego spotkałam. Szukaj sobie mamuta czy dinozaura, nie ma już w ludziach nawet mitologii, nawet odwagi czy wiary. Wychodzisz już tylko po to, żeby nie siedzieć w domu. Pustka oczu innych ludzi doprowadza cię do płaczu. A twoje oczy…
A szuka się rozkoszy, kurwa, rozkoszy. Nie znajdując już żadnych sensów; gnijąc i obrażając się. Robiąc z tego nie –wiadomo-co. Chcąc, ale nie chcąc! Żyjąc, umierając, chuj wie co jeszcze. A w pewnym momencie całkiem przestaje się o tym wszystkim myśleć, zaczyna się oglądać telewizje, słuchać popularnych piosenek, ma się wyjebane na wszystko. By potem wracać z utęsknieniem do prawdy, którą się zostawiło na rzecz głupoty. Przez zwątpienie, zmęczenie i przez brak kontroli nad tym, co się z sobą robi. Jechałam już, chyba trzeci dzień, jako bezdomna, jako narkomanka, która nie ma co jeść, która chwieje się w autobusie, nie myśląc nic, zapominając swoje życie; brzydząc się dobrze ubranymi, umalowanymi, ludźmi w samochodach, ludźmi na przejściach dla pieszych. A ciesząc się żebrakami i ubóstwem. Wrastając w upragnioną biedę, będąc pełnym pogardy, zniszczonym już człowiekiem. Pokonanym, niezdolnym, zdychającym w autobusie, zabitym spojrzeniami idiotów bez oczu.
Hadrian zawsze budził we mnie trochę niechęci, ale też trochę życia.
Powiedziałam mu kiedyś, że boli mnie serce, ale że to już moje ostatnie serce, że nie będzie już innego. Zostawię miejsca innym, pewnie zdrowszym i spokojniejszym. Niewątpliwie głupszym. Cieszyłam się, że moje serce jest już tym ostatnim.
On miał pierwsze serce, dopiero co stworzone. Nieskażone, proste i rytmicznie bijące. Dużo się modliłam, żeby wrócić do czasu sprzed reinkarnacji, żeby jakaś boska siła wyrzuciła ze mnie wszystkie przemienienia. Modliłam się z żalem i złością. A wiosną śpiąc jednak pod bukowymi liśćmi, jednak kochając.
I
Zdawało mi się, że ktoś wydał na mnie zagładę. Powiedział: niech będzie spustoszona, niech będzie podeptana! Spałam snem pierwszym i ostatnim jednocześnie, zamknięta w swoich urojeniach, z których zdawałam sobie sprawę. Miałam siebie i to o sobie chciałam myśleć. Widząc kolory i odrzucając wiedzę.
- To chyba o mnie mówili, prawda? Słyszałeś? – pochylam się nad człowiekiem, może przyjacielem, w każdym razie przyjaznym człowiekiem.
- Nie wiem, są pijani, co to za różnica – odpowiada bezosobowo.
- Wiem, że o mnie, patrz na nich, pokazują na mnie palcami, widzisz?
- Co ty.
- Chyba wiedzą…
Wreszcie podszedł mnie jeden z nich i powiedział: ja się pani nie boję! (Bardzo pana proszę.) To pani jest z tych „dzisiejszych”, tak pani uważa. I tu się pani myli, śmieszy mnie pani. Znam takich jak ty… proszę ze mnie nie robić idioty… Proszę się nie odzywać! Ja mówię! Taak… tak… A potem gdzieś ginie w swoich słowach.
Rozpoznał mnie, więc wyszłam.
Zdążył na mnie napluć, ale nie wytrącił mnie z równowagi. Dla takich ludzi nie mam żadnych słów. Układają się w zdeformowanie, które wystarczy nakłuć igłą, a pęka i zostawia spustoszenie i wstręt. To wstrętem byłam zatruta przez wszystkie lata mojego życia. Usta wykrzywiały mi się w grymasie, gdy miałam więcej za sobą, niż przed sobą. Nie chciałam już szukać. A widziałam tylko spocone tłuste ciało całego świata, które wzbudzało we mnie odruch wymiotny. Oczy miałam zamknięte na całą resztę. Zapadałam w bolączkę osobistą. Nie do przejścia są moje słowa, że „ja znam się na ludziach”. Nic nie ma ponad to zdanie, nic.
Eee… Gdzie ktoś spotyka człowieka rosłego wewnątrz, niesztucznego, a chorego! Człowieka docenionego, a niemogącego śpiewać. Brzydzącego się dobrymi opiniami o sobie. Bulimika, wariata o rozbieganym spojrzeniu. Nikt w to nie uwierzy. Człowiek ten przechodzi obok mnie.
Zaczęliśmy wewnętrzny monolog, pogardzając patetyzmem w sobie.
Człowiek ten spadł mi z oczu, bo bardzo się spieszyłam. Miałam przed sobą wywiad i chciałam zaprezentować się w jego trakcie jak najgorzej:
- Tyle lat musiałem na panią czekać.
- No i się pan doczekał.
- Źle pani wygląda.
- Dziękuję.
Wyglądałam tak źle, jak wtedy, gdy poszłam do kościoła pod wpływem metkatu. Śmierdziałam marcepanem; własnej roboty.
- Trzeba powiedzieć, że jest pani dziś popularniejsza, niż Katarzyna W. To dopiero wyzwanie, prawda? Wszyscy pytają o okoliczności, jak to dokładnie było. Ale ja zapytam: dlaczego?
- Jeden mnie wkurwiał. Musiałam go zabić. Pana nie wkurwiał, gdyby wkurwiał, to pan też by zabił.
- Łatwo to pani przyszło.
- Bardzo. Mordercom wolno więcej.
A było to morderstwo byle jakie, niepotrzebne nikomu do niczego. Takie, o którym od razu się zapomina, o którym nie chce się pamiętać. Morderstwo byle jakie, jak ofiara, na której było wykonane.
- A może coś zaśpiewamy? – tego jednak w radiu nie puścili.
Nie musiałam szukać żadnego miejsca. Wszędzie byłam bezpieczna; jedzenie kupowałam na kreskę. Wracając, myślałam o Arktyce i Antarktyce; gdyby ktoś mógł tak pięknie do mnie mówić o moich zimnych częściach ciała. A ja mogłabym śpiewać bez żadnego bólu.
cd(chyba)n
karzeł o dwóch sercach
1
Ostatnio zmieniony sob 08 mar 2014, 02:19 przez Miggy, łącznie zmieniany 2 razy.