„Szpital przemienienia”
Secesyjne kraty w oknach długiego, półkolistego tarasu, dzieliły przestrzeń na tą zewnętrzną- utraconą i tą wewnętrzną- dramatyczną. Taras–palarnia przyjmował ludzi z wielką otwartością i życzliwością. Stuletnie mury gościły setki sponiewieranych przez los ludzi. Jest taka chęć, by przy paleniu wychylić, choć głowę, poza obręb tego miejsca, w którym się tkwi. Jesień nastraja nostalgicznie i melancholijnie, a psychiczny azyl w zakładzie dla obłąkanych sam w sobie jest tym, czym wypuszczony z rączek dziecka balonik. Wszyscy szybowali, ci, którzy nie chcieli zapuszczać tu korzeni unosili się w górę własnych, eterycznych wspomnień, a z kolei inni, którzy chcieli tu funkcjonować robili to tylko z tymi podobnymi sobie. Właśnie tacy hiperaktywni byli skończeni najbardziej. Pacjent, w którym nie wypalił się płomień nadziei to taki, który wierzy, że dopiero tam na wolności jeszcze czeka na niego życie, tymczasem na czas pobytu, przerwy w życiorysie, oddaje się melancholii i dotychczasowemu, życiowemu bilansowi zysków i strat.
Pacjent, dla którego szpital jest jedyną rzeczywistością i wyłącznie znanym środowiskiem jest zazwyczaj skończony. Czekają na niego copółroczne hospitalizacje i jest jak uwiązany pies na łańcuchu, gdyż pomyślał, że tu jest jego dom.
Wśród tej scenerii ludzi widm, klimatycznej architektury niczym ze szkicownika dziewiętnastowiecznego architekta i nowoczesnej farmakoterapii toczyła się wewnątrzpsychiczna gehenna jednego z pacjentów.
Marcin F. przybył do tego przybytku w październiku. Od tygodni rozmawiał tylko z aniołami,
Został przyłapany przez policję na publicznym załatwianiu potrzeby fizjologicznej, innymi słowy wysiusiał się na rynku. Wieloletnie leczenie nie przynosiło rezultatu. Odmawiał przyjmowania posiłków i leków, które jego zdaniem tylko upośledzały jego sprawność. Jego brat wezwał pogotowie, ale on nie wyraził zgody na hospitalizację. Z kolei lekarz pogotowia wezwał policję i ta perswazjom zmusiła go i odwiozła do szpitala.
Szpital był jak przestrzeń, przez którą powiał wiatr halny, niszcząc wszystko na swej drodze. Dawne przeznaczenie budynku zastąpiło nowe i wielu pacjentów rozmyślało, co tu mogło być przedtem. To jak synagogi zamienione na spichlerze. Stare sfatygowane mury tak sfatygowane jak psychiki pensjonariuszy, porysowane i podrapane, wytarte i zużyte. Małe i ciasne dwu i trzy osobowe sale ze zwykłymi pokojowymi tapczanikami jakby zachęcały do niebezpiecznego poczucia zadomowienia się, aczkolwiek to poczucie było niezbędne dla wyzdrowienia złamanych dusz jak też nieuniknione.
Codzienna wizyta lekarzy, czyli obchód, była jedyną oprócz posiłków dominantą dnia.
Po tygodniu, na pytanie jak się pan czuje, Marcin F. odpowiedział:
- Czuję jakbym wrócił z zupełnie nieznanego mi lądu. – głos mu drżał niepewnie. – Mnie interesuje, kiedy do domu? – dodał.
- Nieprędko. – powiedziała pani doktor i skierowała głowę na pacjenta obok.
Lekarze tylko spojrzeli jak pająk na muchę, z wyrachowania uśmiechnęli się i poszli do następnej sali, a za nimi sznur pielęgniarek i stażystów zamykając za sobą drzwi.
- Słuchaj. – odezwał się pacjent dzielący salę. – Ja jestem tu jedyny który coś czytał, możesz mi opowiedzieć dla czego przez tydzień nie odezwałeś się ani słowem? Mów co odebrało ci mowę.
Był to człowiek o bliżej nieokreślonym wieku średnim z powodu zarostu i zaniedbania. Mlaskał często i pogwizdywał co było ubocznym rezultatem przyjmowania lekarstw. Miał na sobie ubranie prywatne a nie szpitalną piżamę. Szpital dysponował odzieżą używaną. Obaj zaraz po przejściu obchodu położyli się na swoich tapczanikach. Marcin F. z rozrzewnieniem wgapiał się w sufit, a kolega z sali otworzył książkę i zaczął czytać co chwilę spoglądając przez zakratowane okno.
- Wiesz... jest październik, jak tu trafiłem to te drzewo za oknem było zielone. Tu leci czas zgodnie z naturalnym rytmem zmian pór roku. – powiedział i schował nos w książce.
- Światło, światło i ciepło.- mamrotał Marcin F.
- Zbyt ciepło tu nie jest. – powiedział kolega, po czym dodał. – Okna są nieszczelne.
Obaj urwali fragmentaryczną rozmowę i nakryli się sfilcowanymi kocami. Widać te wypowiedzi jeszcze nie pasowały do siebie. Oczytany kolega po chwili nużącej lektury zasnął.
Nikt w szpitalu nie zdoła wyrwać się z kieratu, na który składa się poranna wizyta lekarzy, pory lekarstw i trzy posiłki. Tylko nowoprzybyłych jeszcze to nie obowiązuje oraz tych najciężej chorych, izolowanych lub zapinanych w pasy bezpieczeństwa. Gdy zdrowiejąca osoba przystosuje się do tego rytmu, co może trwać i pół roku, zostaje wypisana i przechodzi pod opiekę ambulatoryjną.
Przez nieszczelne okna słychać było szumiący październikowy wiatr, szumiały nieopodal szopenowskie wierzby płaczące i coraz suchsze liście drzew wszelakich. Okrutnie smutne twarze co po niektórych, nawet ładnych, długowłosych i spopielałych pacjentek, wpatrywały się w widok za oknami jak najdalej, tak jakby wzrokiem chciały dosięgnąć horyzontu. Deszcze i wczesne długie wieczory doprowadzały do przeraźliwej drętwoty umysłu. Jedynie wrażliwość na piękno przyrody i palenie tytoniu utrzymywały schorowane głowy w niejakiej gotowości.
Rozsypane życie kruszało i przesypywało się jak piasek między palcami. Najbardziej żwawi dotykali tu dna nicości i beznadziei. Choroby pustoszą psyche, a w zamian otrzymuje się od farmakoterapii drewnianą nogę, chemiczno-psychiczny czas i przestrzeń tzw. własny świat, dzięki tej nodze możliwe jest samodzielne, acz umysłowo bezbronne poruszanie się w świecie „za murami”. Pełen godności starczy wiek traktowany jest jak smutne następstwo młodzieńczej witalności. Tęsknota za utraconym zdrowiem i młodością rozwiera swą paszczę by chłonąć okruchy życia. Opuszczone przez bliskich osoby o nieruchomych twarzach liczyły tylko na jedno głębokie spojrzenie w oczy. Wtedy ich serca jakby mówiły, mówiły: „musiałeś mnie poznać?”
Ci bardziej głodni podczas obiadu resztki chleba chowają do foliowych woreczków. Kawa i papierosy to atrybut wysokiego statusu i w miarę dobrego samopoczucia. Ten kto na coś czeka czyli ma nadzieję, jest na dobrej drodze ku opuszczeniu szpitala, natomiast ten który żyje tu i teraz ogląda coś czego jeszcze w życiu nie widział. Poniżanie pacjenta przez wulgarne odnoszenie się personelu, chamstwo innych pacjentów, złodziejstwo, narkotyki przemycane poprzez odwiedziny, pizza na telefon, izolowanie ludzi starszych, nieprawdopodobne wręcz zachowanie chorych, samobójstwa, śpiewanie kolęd w kwietniu. Jedynie agresję napotyka się rzadko z uwagi na hamujące działanie lekarstw.
W czasie następnych kilku dni wizyt Marcin F. znów milczał. Wstał tylko z łóżka i patrzył w ścianę albo kołysał ciałem jak człowiek autystyczny.
- Nie bujaj tu – powiedział młody lekarz do Marcina F.
- A co u pana? Powie pan coś do mnie? – zapytał lekarz kolegę Marcina F.
- A powiem, pewnie, że powiem, pan doktor wie, że życie zawiera się między dzień dobry a do widzenia? A ja tkwię w jakimś mentalnym chaosie.
- Za dużo pan czyta – odparł lekarz.
Piętnaście sekund licząc na pacjenta – tyle mniej więcej czasu jest poświęcane podczas wizyty. To musi wystarczyć na obserwacje i opis choroby, diagnozę i wdrożenie leczenia. Psychiatrzy mają znakomicie wypracowany warsztat pojęć opisujących daną jednostkę chorobową. To, co drażni najbardziej to jest to, że ukrywają swoje myśli, jakby uprawiali jakąś wiedzę tajemną, są wieszakami, na których wisi biały kitel i abstrakcyjnie chcą ująć i za pomocą leczenia przywrócić normę zburzonego indywiduum.
Pewnej nocy obaj nie mogli zasnąć pomimo przyjętych lekarstw. Marcin F. podniósł się z łóżka i usiadł na jego brzegu. Salę oświetlała latarnia z ulicy. Panowała cisza nocna. Marcin F. zaczął cicho mówić.
- Ej, śpisz? – zaszeptał.
- Nie.
- Teraz ty słuchaj, nie mogę spać, chciałeś żebym coś opowiadał? Dziś jest dobra noc na to. To już trzeci tydzień jak tu się męczę. Jestem w klinczu. Targają mną sprzeczne uczucia. Kocham i nienawidzę, ale kocham coś innego niż to, co nienawidzę, więc to jeszcze w porządku.
- Aha. – westchnął niedbale towarzysz.
- Przeżyłem coś, wiesz? To mi odebrało mowę. Było tam... światło, światło i ciepło.
- A no, coś tak mamroczesz często.- powiedział gasząc zainteresowanie.
- Mam to w ciele, cholera, to jest cudowne, podnosi się i opada. Idą jakby prądy przez kręgosłup do głowy.
- No, uważaj żeby naprawdę nie zrobili ci tych prądów elektrowstrząsami.
- Słuchaj, ja to naprawdę lubię. - wstał z łóżka, sięgnął po papierosy i zapalił. – Myślę o tym całymi dniami, o tym doświadczeniu myślę. To jest jakaś energia bioelektryczna w ciele. Słuchasz?
- Słucham. Hm ...I co, to Cię odmieniło? Dlatego taki jesteś? – zapytał niedowierzając.
- Tak, to mnie odmieniło, dokładnie. Ta energia mnie otoczyła zewsząd, to wspaniałe, czułem jakbym zanurkował i mógł oddychać. Oczywiście nie w wodzie a w morzu tej energii. Jestem jak po długiej podróży z zupełnie nieznanego mi lądu.
- No, ciekawe doświadczenie, ale przez to nie poznajesz siebie i tego miejsca – powiedział przełamując sceptycyzm. - Przypominam sobie, że mogłem coś o tym czytać. To było coś z filozofii Wschodu, to się u nas nie przydarza.
- A jednak się przydarza. – zaoponował Marcin F. – Powiedz lepiej jak to się nazywa, to i ja poczytam.
- Coś na Ka, na Ku, Kun, aha Kundalini.- wydukał.
Oboje zasnęli w głuchej ciszy. Po pewnym czasie wszyscy, którzy jakoś się przystosowali śnią ten sam sen. Przystosować się do patologii, tzn. skrzywić się na całe życie. Ambitni lekarze widzą tu świat swojej profesji, pielęgniarki zazwyczaj niewdzięczną pracę. Atmosfera pierwszego wrażenia jest tak uderzająca jak Marsz Pogrzebowy Chopina i to się nie zmienia przez cały czas, tylko człowiek jest przemieniony przez lekarstwa i traci wgląd. Wszechobecna wilgoć i wstyd odarcia z intymności- te dwie rzeczy poetycko łączyły się w jeden zasadniczy sąd: „tu nie można wyzdrowieć”, szpital to terapia szokowa.
Nazajutrz znów odbyła się tendencyjna wizyta, w czasie której Marcin F. na pytania odpowiadał zdawkowo, niechętnie. Jego towarzysz otrzymał wypis i zaczął żwawo się pakować.
- Wiesz kolego, moja ukochana mówiła: „ koń, jaki jest, każdy widzi”, i ty też musisz to sobie uświadomić. Ja mam, dokąd wracać, wyjdziesz z tego. – powiedział radośnie. Chwycił torbę, zamknął drzwi za sobą i już się nie oglądał. Szedł krokiem pewnym, zdecydowanym, prowadzącym do celu.
- Dzięki za wskazówkę z wczorajszej nocy, pamiętam... Kundalini, jak wyjdę to poczytam trochę filozofii, znam hasło. Trzymaj się.- zamamrotał do siebie Marcin F.
Leżał i czekał na głód, czekał na chłód, czekał już na odległe, wiatrem otworzone wyjście. Żeby nie zapomnieć napisał długopisem na ręce „ Kundalini”. Myślał jak statysta, by nie zapuszczać tu korzeni, ale pomyślał też, żeby tylko pro forma trwać w tym klaustrofobicznym pokoju. Zdał sobie także sprawę, że nie tak całkiem jest sam, przecież mógł spojrzeć przez okno i widzieć pacjentów, i rdzawo-czerwone liście, a gdy popatrzył na drzwi poczuł, że ktoś jeszcze je otworzy. Powoli odczuwał przestrzeń jako swoją własną, odnajdywał się w chmurze myśli, leki skutecznie zaczęły działać, tworzyć nowe środowisko, chemiczno-psychiczną przestrzeń. Z wolna, skrupulatnie zaprojektowana przez psychofarmaceutykę, drewniana, umysłowa noga, zaczęła kuśtykać. Własny rytm tykał jak wahadło zegara. Pojawiło się tam... światło, światło i ciepło. Nowe, już nie takie samo.
Szpital przemienienia
1
Ostatnio zmieniony ndz 23 lut 2014, 20:15 przez major sedes, łącznie zmieniany 2 razy.