Cerkiew - cz. 1

1
Ta opowieść, w której rzeczy proste i ludzkie mieszają się z niepojętością czasu, zaczęła się w roku 20XX, w mieście Y, w niewielkiej przyklasztornej kaplicy, w której wciąż czuć było duszącą woń kadzidła, a dym ze zgaszonych niedawno świec unosił się jeszcze pod sklepieniem. Na środku kościoła wciąż stały katafalki, a podłoga usypana była białymi płatkami kwiatów i strzępami liści. Na ławce w zacienionej nawie siedziała młoda kobieta o brązowych włosach i delikatnej, prawie dziecięcej twarzy. W jej wilgotnych od łez oczach widać było głęboką zadumę. Wyglądała, jak człowiek, który próbuje uciszyć wszystkie swoje myśli i znaleźć odrobinę ukojenia. I chociaż z całych sił starała się odwrócić uwagę od ostatnich wydarzeń, ale te wciąż tkwiły w jej głowie. Nieustannie wracały wspomnienia – te najwcześniejsze, gdy jako młoda studentka poznała siostrę Łucję i te ostatnie, gdy trzymała ją za rękę tuż przed śmiercią. Słowa umierającej zakonnicy wryły się w pamięć dziewczyny tak silnie, że wciąż niemal słyszała jej słaby głos: „Ona wie... tam święta Klara... idź poszukaj u świętej Klary”. Siedziała zatem w pustej kaplicy obok niewielkiego ołtarzyka, na którym stała złocona figura świętej Klary, stworzona wieki temu wprawną ręką nieznanego rzeźbiarza. Jedyna święta Klara, jaką znała.
Myśląc wciąż o ostatnich słowach siostry Łucji, wstała powoli z ławki i wiedziona dziwnym instynktem, wbrew własnemu rozsądkowi, zaczęła uważnie przyglądać się rzeźbie. Wyciągnęła rękę i dotknęła jej, przesuwając palcami po wyrytych w drewnie fałdach sukni. Drobiny kurzu uniosły się w powietrze i tańczyły w jasnych promieniach słońca wpadających przez okno. Dziewczyna przyklęknęła, ale jej wzrok nie wyrażał modlitewnej zadumy. Wciąż uważnie przyglądała się figurze, a potem kolejnym częściom ołtarza, na którym u stóp świętej, na haftowanym obrusie stał wazon pełen kremowych róż. Ich zapach zmieszał się z żywiczną wonią, wciąż jeszcze przepełniającą wnętrze kościoła. W końcu upewniwszy się, że jest sama, pochyliła się nieco i delikatnie uniosła brzeg obrusu. Tuz pod linią postumentu zobaczyła szczelinę, z której wystawał kawałek pożółkłego papieru. Wsunęła dłoń nieco głębiej i opuszkami palców wyciągnęła stary skoroszyt - pogięty i zakurzony. Już miała rozplątać lniane sznurki, gdy usłyszała, że ktoś jeszcze wchodzi do kaplicy. Zwinęła znalezisko, wsunęła pod marynarkę i szybko wyszła.
Gdy tylko otworzyła drzwi, oślepiło ją jasne światło, odbijające się od białych ścian budynku. Klasztor był ogromny. Jego dwa długie skrzydła rozkładały się po bokach okalając brukowany dziedziniec, stanowiący centralny punkt tego niezwykłego świata obwarowanego wysokim kamiennym murem. Nie był to świat zupełnie odosobniony. Nad jednym z wejść, niedaleko wielkiej zdobionej bramy lśnił złoty napis: „Szkoła im. Świętej Rodziny”. To dzięki temu dziewczyna bez habitu mogła tutaj mieszkać i siadywać popołudniami nad pożółkłymi księgami w chłodnych salach archiwum odkrywając przeszłość, do której nikt inny nie miał dostępu. I chociaż niełatwo było dostosować się do rytmu, w jakim ta oaza w środku miasta żyła od wielu lat, to dla dziewczyny o brązowych włosach i prawie dziecięcej twarzy przebywanie w niej było spełnieniem zawodowych pragnień, możliwym dzięki wyjątkowej kobiecie, jaką była siostra Łucja. Także i za jej sprawą dziewczyna szła teraz przez dziedziniec, zastanawiając się, co znaczyły słowa zakonnicy i czym jest stary zniszczony skoroszyt, który kazała jej odnaleźć. Wróciwszy do swojego pokoju na piętrze szkolnego skrzydła, wyciągnęła go zza paska, by odpowiedzieć sobie na gnębiące ja pytania, ale gdy tylko wytarła go z kurzu, do drzwi zapukał zupełnie niespodziewany gość. Młoda kobieta szybkim ruchem wsunęła teczkę pod łóżko i otworzyła drzwi:
- Matka do mnie? Coś się stało? – zapytała, widząc w drzwiach swoją przełożoną.
- Chciałam z panią porozmawiać, pani Saro. Zajmę pani tylko chwilę, bo wiem, że zaraz ma pani lekcje - powiedziała zakonnica w czarnym habicie z białym kołnierzykiem.
- Tak – odpowiedziała Sara, wskazując ręką krzesło – Proszę, niech matka usiądzie.
Dostojna przełożona usiadła przy małym stoliku pod oknem. Leżały tam notatki i książki, które wyraźnie ją zaciekawiły.
- Pani Saro, mam nadzieję, że mogę z panią otwarcie porozmawiać.
- Czy matka przełożona ma zastrzeżenia do mojej pracy? – zapytała Sara, niepewna, czego miała dotyczyć ta niespodziewana wizyta.
- Nie, nie mam żadnych zastrzeżeń do pani pracy. Jest pani doskonałą nauczycielką i świetnym historykiem sztuki. Uczniowie i rodzice są zadowoleni. Ale nie w tym rzecz. Przyszłam porozmawiać o świętej pamięci siostrze Łucji.
- Nie bardzo rozumiem – odpowiedziała dziewczyna.
- Wiem, że dopiero co wróciłyśmy z pogrzebu, niemniej są sprawy, które należy niezwłocznie zamknąć – powiedziała zakonnica.
Pewna nieczułość w jej tonie nie zdziwiła Sary, bo w klasztorze nawet żałoba wyglądała inaczej. Żal był tutaj mniejszy, bo przegrywał z wiarą. Zamiast płaczu była modlitwa a zamiast tęsknoty praca.
- Siostra Łucja przekazała mi swoje badania, będę je oczywiście kontynuować. Jak matka wie, już teraz kończę kilka jej artykułów na temat historii klasztoru, może uda się je złożyć w książkę i wydać pod jej nazwiskiem pośmiertnie...
- Tak, tak – przerwała zakonnica – wiem o tym i oczywiście popieram. Mam jednak nieco inne sprawy na myśli. Wiem, jak często ją pani odwiedzała... Czy w czasie ostatniej waszej rozmowy nie powiedziała czegoś niezwykłego, nie przekazała pani czegoś?
Sara zawahała się. Przypomniała sobie dziwną treść ostatniej rozmowy z siostrą Łucją i postanowiła zachować dla siebie jej część.
- Siostra Łucja pożegnała się ze mną. Powiedziała, że byłam dla niej jak córka... Godzinę później zmarła.
Badawcze spojrzenie przełożonej zaczęło w międzyczasie wędrować po rozrzuconych na stoliku kartkach.
- Wiem, że siostra Łucja żywiła względem pani szczególne uczucia. Wypełniła pani wielka pustkę w jej życiu... Cóż, każda z nas prędzej czy później odczuwa ciężar powołania... – ostatnie zdanie zdawało się być myślą, która uciekła i jedynie przez przypadek została wypowiedziana.
Matka Klemensa zamyśliła się, na sekundę utkwiła w innym wymiarze, jednak po chwili ledwie zauważalna nuta nostalgii w jej spojrzeniu ustąpiła zwykłemu wyrazowi niebieskich oczu. Zakonnica ciszyła sie opinią kobiety dość surowej, ale sprawiedliwej. Celowo, a co ważniejsze, skutecznie wytwarzała dystans między sobą a swoimi rozmówcami. Nigdy się nie uśmiechała, a przenikliwość, z jaką patrzyła na ludzi, wywoływała u nich niepokój – jakby znała ich sekrety, wiedziała o ich najskrytszych pragnieniach i najwstydliwszych myślach. Tymczasem ona sama skrywała przeszłość – odległą i bolesną, w której straciła rodzinę i ukochanego człowieka. Przeszłość, która zostawiła głębokie rany w jej duszy, i po której jedynym wyborem mogła być ucieczka do tego odosobnionego świata, gdzie mogła odnaleźć spokój i pocieszenie. Wszystko to sprawiło, że teraz jej twarz i jej głos wyrażały jedynie chłodną rezerwę i wielką powagę.
- Czy siostra Łucja nie powierzyła pani przed śmiercią jakiegoś dokumentu? – zapytała wprost matka Klemensa, uważnie przyglądając się twarzy dziewczyny, jakby czekając na cień wahania lub choćby nutę nieszczerości w jej głosie. Sara zauważyła to badawcze spojrzenie i na przekór niemu, odpowiedziała spokojnie:
- Nie wiem, o jakim dokumencie matka mówi. Siostra Łucja przekazała mi jedynie swoje książki, notatki i kilka niedokończonych artykułów...
- Czy miałaby pani coś przeciwko temu, abym je przejrzała?
- Oczywiście, że nie mam nic przeciwko, ale... przyznam, że nie bardzo wiem, czego matka może w nich szukać...
- Po prostu... brakuje nam pewnych dokumentów w archiwum, ostatnia przeglądała je właśnie siostra Łucja. Niestety, po ostatnim wylewie, jak pani wie, kontakt z nią był ograniczony... i nie zdołałyśmy się z nią porozumieć.
- To jakieś ważne dokumenty? – zapytała Sara, starając się, by jej pytanie brzmiało należycie wiarygodnie. Położyła przy tym na stoliku kartonowe pudło z rzeczami zmarłej siostry. Udawała, że nie dziwi jej, iż sama przełożona poszukuje kilku zaginionych dokumentów.
Matka przełożona zaczęła przeglądać zawartość zeszytów i teczek.
- Nie... to po prostu kilka inwentarzy, nic szczególnego, ale powinny wrócić na swoje miejsce. Niestety obawiam się, że tutaj ich nie ma – odpowiedział zakonnica odsuwając karton.
Sara zdjęła karton ze stołu i pospiesznie postawiła go obok łóżka, starając się zasłonić wystający spod niego kawałek skoroszytu. Z pewnością nie uszłoby to uwadze zakonnicy, gdyby nie nagły dźwięk dochodzący zza okna. Na parapet wskoczył wielki czarny kot i łasił się do szyby.
- Utrapienie z tymi kotami! – zawołała zakonnica, stukając w szybę, co miało spłoszyć intruza, ale spowodowało jedynie, że zeskoczył na szeroki gzyms i rozłożył się przy nagrzanym murze.
- Mam nadzieję, że nie dokarmia pani tych zwierząt! Od lat staramy się zwalczyć te plagę, z marnym skutkiem, jak widać.
- Rzeczywiście, jest ich tutaj sporo... – odpowiedziała Sara, zadowolona, że coś odwróciło uwagę przełożonej.
Zakonnica wstała i skierowała się do drzwi.
- Gdyby pani przypadkiem znalazła jakieś dokumenty, proszę o ich zwrot – powiedziała z naciskiem.
- Oczywiście, będę miała to na uwadze.
Sara zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą. Podeszła do okna i spojrzała na kocura leżącego na gzymsie.
- No, Czorcie, w samą porę...
Wyciągnęła z nocnej szafki otwartą paczkę kocich chrupek i dyskretnie wysypała na parapet. Czort natychmiast przybiegł i zajął się jedzeniem, a Sara wreszcie wyciągnęła tajemniczą teczkę. Była pewna, że nie znajdzie w niej inwentarzy i nie myliła się. Zawartość teczki dotyczyła głównie dawnego klasztornego kościoła. Niektóre kartki wypełnione ładnym, równym pismem wyglądały, jakby były wydarte z jakiegoś bardzo starego zeszytu, kolejne przedstawiały rysunki i plany opatrzone notatkami. Sara przyglądała im się z uwagą. Spędziła w klasztornym archiwum kilka ostatnich miesięcy, ale nigdy wcześniej nie natknęła się na te dokumenty. Zupełnie nie wiedziała, jak znalazły się w posiadaniu siostry Łucji.
Jeszcze kilka dni wcześniej Sara siedziała ze swoimi uczniami w małym parku przylegającym do klasztoru. Wielu ludzi każdego dnia przemierzało wąskie alejki pomiędzy starymi kasztanami, ale mało kto zastanawiał się nad przeszłość, jaką skrywał ten kawałek ziemi. Sara nie raz już opowiadała dzieciom o kościele, który wieki wcześniej stał w tym miejscu. Był połączony podziemnym przejściem ze wschodnim skrzydłem klasztoru. Gdy Rosjanie zajęli klasztor, zburzyli go, by na jego gruzach zbudować własną świątynię o białych murach i pięciu złocistych kopułach. Przejście pozostawiono, bo gubernator, który zajął klasztor na swą rezydencję chciał mieć łatwy dostęp do cerkwi. Był znany ze swej gorliwości religijnej. Dzieci zawsze słuchały tej opowieści z wielką uwagą i ogromną ciekawością, jednak dla większości ludzi był to po prostu fragment historii, nie bardziej dziwny od innych. Sara nie mogła więc zrozumieć, dlaczego siostra Łucja trzymała te dokumenty w ukryciu. Kościół, cerkiew, przejście. Żadna tajemnica nie mogła się za tym kryć. Sara nie miała jednak czasu zastanawiać się dłużej, bo usłyszała dzwonek wzywający ją na lekcje.
Gdy skończyła, zegar wybił szesnastą. Szczęśliwie dziedziniec był pusty, bo gdy tylko wyszła ze szkolnego skrzydła, zaraz obok niej pojawił się czarny kocur.
- Uciekaj stąd! Jak cię siostry zobaczą, to po tobie! – starała się wystraszyć swojego towarzysza, ale ten przyzwyczajony do jej głosu nic sobie z ostrzeżeń nie robił i dumnie szedł za nią, a gdy tylko dziewczyna uchyliła drzwi do głównego holu, natychmiast wśliznął się do środka i zbiegł po schodach w stronę kuchni.
- Cholera! – Sara zaklęła i natychmiast przeżegnała się spoglądając na duży drewniany krzyż na ścianie
- Czort, wracaj! Siostra Katarzyna cie ugotuje, chodź tu! Zabije tego kota! – syczała przez zęby zbiegając w stronę piwnic, gdzie znajdowała się klasztorna kuchnia.
Gdy zeszła niżej, dyskretnie wychyliła się zza ściany, sprawdzając czy siostra Katarzyna nie kroczy korytarzem z Czortem na wielkim widelcu. Było pusto. Przemknęła więc cicho obok drzwi, skąd dochodziły głosy kucharek i stukot pokrywek. Kot siedział na końcu korytarza w miejscu, gdzie kolejne schody prowadziły do spiżarni a potem do podziemi. Chciała cicho podejść i chwycić go, ale jak tylko się zbliżała, kot znowu uciekał. Sara miała dość pogoni i była tak zła, że sama chętnie oddałaby go w ręce hycla. Miała już wrócić na górę, gdy skrzypnęły drzwi do kuchni. Ukryła się więc za ścianą. Potężnej postury siostra Katarzyna wynosiła kosz z warzywami. Sara wiedziała, że idzie do spiżarni, a ponieważ nie potrafiła w tej chwili wymyślić żadnego przekonującego kłamstwa tłumaczącego jej obecność tutaj, postanowiła zejść do podziemi i poczekać, aż wszyscy pójdą na obiad. W dolnym korytarzu było dość ciemno. Odrobinę światła dawały tylko małe okienka tuż pod sufitem. Sara wygrzebała z torby komórkę i podziękowała Bogu, że żyje w epoce technologicznych gadżetów. Znalazła w menu zakładkę „Latarka”, a gdy tylko ją zaświeciła, kilka metrów dalej błysnęły w ciemnościach kocie oczy. Jedne z niskich drewnianych drzwi były uchylone. Czort wśliznął się i tam. Sara przekonana, że spiżarnia, poszła za nim. Drzwi głośno skrzypnęły. Opadły z zawiasów i ocierały się o kamienną podłogę.
- Mam nadzieję, że wyżarłeś wszystkie myszy – szepnęła, starając się oświecić drogę przed sobą. Za drzwiami nie było jednak spiżarni. Sara znalazła się w ciasnym kamiennym korytarzu, który lekko zakręcał. Nagle usłyszała dziwne odgłosy dobiegające z drugiego jego końca. Wiedziona ciekawością przeszła parę metrów.
- Cholera – powiedziała zrozpaczonym głosem, bo nagle jej komórka zgasła.
Wystraszona i zdezorientowana chciała zawrócić, ale gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła przed sobą jakieś światło i usłyszała rozmowy. Przyjrzała się. Światło padało z góry, przechodziło przez szczeliny między deskami. Sara przesunęła stopę do przodu i poczuła opór. Do światła u góry prowadziły schody. Weszła po nich ostrożnie, badając każdy kamień przed sobą. Drzwi były stare a szpary pomiędzy zeschniętymi deskami całkiem spore. Delikatnie popchnęła je w nadziei, że nie prowadzą do refektarza, ani do kuchni.
Ze zdziwieniem odkryła, że znalazła się w miejscu przypominającym duży kościół, ale jeszcze surowy, bez ołtarzy, bez ławek. Drzwi, którymi weszła ukryte były w niewielkiej bocznej wnęce, więc nikt nie zauważył jej obecności. Dokoła stały drewniane rusztowania, robotnicy w staromodnych kraciastych koszulach i spodniach na szelkach kręcili się w pośpiechu. Niektórzy rozmawiali po rosyjsku, ale Sara nie zwróciła na to uwagi, bo wnętrze, w którym się znalazła całkowicie ja zauroczyło. Było jasne i przestronne. Robotnicy malowali część ścian, niektórzy pracowali jeszcze przy gzymsach. Rozglądając się, Sara przeszła nieco dalej. Stanęła pod jednym z rusztowań i spojrzała w górę. Wydawało jej się, że słyszy deszcz dudniący o szybę. Przesunęła nogę do tyłu i poczuła, że traci stabilność. Deska, na której stanęła, obsunęła się i Sara straciła równowagę. Spodziewając się upadku wyciągnęła rękę, żeby się podeprzeć, gdy nagle poczuła, że jakaś siła podtrzymuje ją nad ziemią. Obejrzała się i zobaczyła wysokiego mężczyznę.
- Powinna panienka bardziej uważać – uśmiechnął się i delikatnie pociągnął ją w stronę drzwi, przez które weszła – Niech się panienka lepiej schowa.
Sara zaskoczona takim obrotem sprawy odpowiedziała tylko:
- Szukała... kota, chyba tu wbiegł...
- Siedzi tu pod drzwiami – wskazał na kota siedzącego pod ścianą - Którędy panienka tu weszła?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, z głębi kościoła odezwał się głos:
- Antek, dawaj ten kamień, gdzieś znowu przepadł!
- Już lecę! – zawołał nieznajomy, popatrzył na Sarę z uśmiechem i powiedział ciszej – Niech się panienka stąd nie rusza, zaraz wrócę.
Sara ukryła się za filarem. Czuła się dość nieswojo. Nie przypominała sobie, żeby w pobliżu budował się jakiś kościół, a już na pewno nie na tyle blisko, by przejście do niego zajmowało kilkadziesiąt sekund.
W budynku robiło się głośniej, rozmowy mieszały sie ze sobą, szczęk metalowych wiader łączył się z głuchym odgłosem odkładanych młotków i przesuwanych desek. Robotnicy kończyli pracę nieco wcześniej. Wychodząc naciągali na głowy kurtki i koszule, by zniknąć w deszczu, którego szare strugi rozlewały się na zewnątrz. Wreszcie zapadła cisza i tylko krople rzęsistego deszczu obijały się o szyby, a ich dudnienie echem rozchodziło się pomiędzy ścianami. Wnętrze nie było jeszcze skończone i w surowości murów każdy dźwięk odbijał się ze zdwojoną siłą.
Sara ostrożnie stawiając kroki między rozrzuconymi deskami i kamieniami, wyszła ze swojej kryjówki i przeszła na środek pustej hali. Wnętrze tej budowli było dość dziwne. Przypomniało kościół, ale bez długiej nawy. Po jednej stronie ściana z łukowatymi przejściami oddzielała jedną przestrzeń od drugiej. Kształty tej budowli były jakby znajome, ale dziewczyna była oszołomiona i nie potrafiła skupić myśli na tyle, by odnaleźć właściwe skojarzenie i określić, gdzie właściwie sie znajduje. Wzdrygnęła się na dźwięk otwieranych drzwi. Mężczyzna, z którym przed chwilą rozmawiała rzeczywiście wrócił. Miał przemoczone ubranie, krople wody z czapki spływały mu na czarną sfatygowaną wełnianą kurtkę. Zdjął swój kaszkiet i strząsnął z niego wodę. Był to wysoki brunet o żywych oczach osłoniętych szerokimi brwiami. Wyglądał na dwadzieścia osiem może trzydzieści lat.
- Rozpadało się? – zapytała Sara zaskoczona tak nagłą zmianą pogody.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko:
- No, cały dzień leje jak z cebra.
Stwierdzenie, że cały dzień pada zabrzmiało trochę jak kpina.
- Przecież przed chwilą nie padało...
- Coś panienka mówiła? – Antoni zbliżył się przyglądając się dziewczynie z uwagą.
- Nie... nic takiego – Sara odruchowo spuściła wzrok. Zauważyła, że jej długa spódnica jest cała w kurzu. Zaczęła otrzepywać pył i pajęczyny z rękawów białej bluzki.
- Jak panienka tutaj weszła? – zapytał mężczyzna.
Sara spojrzała znów na niego. Sposób, w jaki się do niej zwracał z jednej strony był ujmujący, z drugiej irytująco staroświecki.
- Tymi drzwiczkami, z klasztoru – Sara wskazała tajemnicze przejście – Mówiłam, że kot mi uciekł, chciałam go złapać zanim...
- Z klasztoru? – mężczyzna był wyraźnie zaskoczony.
- No tak... – Sara pożałowała swojej szczerości. Przyznawanie się obcej osobie do buszowania po piwnicach było przynajmniej ryzykowne.
Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął rękę:
- Antoni Pawłowski – przedstawił się i gdy tylko Sara wyciągnęła swoją dłoń, poczuła na niej lekki pocałunek.
- Sara Branicz... Bardzo mi miło.– odpowiedziała, dodając po chwili - Pracuję w klasztorze. A ty?
Usłyszawszy, że młoda kobieta zwraca się do niego tak bezpośrednio, Antoni zmieszał się nieco.
- Pracuję tam jako nauczycielka – dodała Sara.
- Ach tak...? Ja... jestem kamieniarzem. Pracuje teraz przy cerkwi – ostatnie zdanie wypowiedział z dumą rozglądając się po wnętrzu, w którym stali, jakby chciał pokazać swoje dzieło.
- Jakiej cerkwi? – zapytała Sara wywołując na twarzy swojego towarzysza nie tylko zaskoczenie, ale wręcz wyraz głębokiego zdumienia.
- No... tej cerkwi – rozejrzał się jeszcze raz wokół – tym razem to Sara patrzyła na niego z niedowierzaniem. Albo ten mężczyzna był wariatem, albo wprost naśmiewał się z niej. Jednak w jego oczach nie było ani szaleństwa ani śladu kpiny.
- No to jest cerkiew... świętego Michała, co ją tu budujemy. Myślałem, że panie... znaczy pani...
- Cerkiew?...
- Jest pani... znaczy jesteś Rosjanką?
- Rosjanką?! Nie... – Sara roześmiała się. Rozmowa była zbyt absurdalna, by zachować powagę.
- Muszę już wracać... – dodała po chwili obawiając się nieco nieznajomego, którego poczucie rzeczywistości wydawało się dość wątpliwe.
- No tak – odpowiedział mężczyzna – Tylko...
- Tak?
- Gdyby panienka była łaskawa nie wspominać, że ja tutaj jestem... po pracy... Czasem biorę klucz od majstra, żeby tutaj posiedzieć – mówiąc to wyciągnął spod mokrej kurtki spory szkicownik i kilka ołówków.
- Rysujesz? - zapytała Sara zerkając na dłonie mężczyzny.
Antoni ściskał w nich ołówki.
- Przeważnie szkicuje gzymsy, albo całe budynki albo coś wymyślam... nic wielkiego.
- Mogę spojrzeć?
Antoni nieśmiało podał jej zeszyt z rysunkami. Były na nich ulice, powozy, budynki, kościoły – wszystko, jakby żywcem wyjęte z innej epoki. Kwiaciarka na ulicy, portrety.
- To moja matka – powiedział mężczyzna, gdy spojrzenie Sary zatrzymało się na szkicu kobiety przy krosnach.
Sara szybkim ruchem zamknęła szkicownik.
- Naprawdę muszę już iść – powiedziała.
Antoni wydawał się być miły, ale to co mówił i to, co Sara zobaczyła na jego rysunkach skłoniło ją do przypuszczenia, że przebywanie dłużej w jego towarzystwie może nie być bezpieczne. Było w tym mężczyźnie coś dziwnego, coś, czego Sara nie umiała sobie wytłumaczyć. Momentami mówił od rzeczy, ale jego piękne skądinąd szkice pokazywały tylko daleką przeszłość. Wolała zostawić mężczyznę samego i wrócić do własnych zajęć.
Przechodząc przez ciemne korytarze, wciąż myślała o nieznajomym. Wiedziona ciekawością i zapachem gotowanych jarzyn, zaszła do kuchni. Było to jak najbardziej właściwe miejsce, bo siostra Katarzyna mimo swojej słusznej postury i niebywałego temperamentu, była osobą ciepłą i szczerą, a co najważniejsze, uwielbiała nowinki, i wiedziała wszystko o wszystkich i wszystkim w mieście. Było już po obiedzie, więc siostry zajęte zmywaniem nie zauważyły Sary. Usiadła w kącie przy stoliku, na którym leżały jeszcze tacki z chlebem. Zaczęła skubać jedną z kromek.
- Co tu robisz, dziecko. Zgłodniałaś? – siostra Katarzyna przyniosła właśnie ostatnią wazę z jadalni.
- Przepraszam, zagapiłam się i nie zdążyłam wrócić na obiad – Sarze niezręcznie było okłamywać zakonnicę, ale nie mogła się przyznać do swojej dzisiejszej wycieczki po podziemiach.
- Masz tu kochana trochę zupy, jedz póki gorącą, a następnym razem nie spóźniaj się. Matka przełożona bardzo tego nie lubi.
- Wiem – odpowiedziała Sara ze skruszona miną – Dziękuję.
Naprawdę była głodna, więc miska zupy zniknęła po chwili. Siostra Katarzyna w wielkim białym fartuchu krzątała się po kuchni, nucąc coś pod nosem. Sara kilka razy już jej pomagała, więc po chwili okręciła spódnicę białą ścierką i wzięła się za obieranie marchewki.
- Siostro – zaczęła nieśmiało Sara – Czy gdzieś tu w pobliżu buduje się jakiś kościół?
- Tak, na Lipowej, piękny! Będzie pod wezwaniem Świętej Katarzyny! – odpowiedziała dumnie zakonnica.
Ulica Lipowa była jednak dość daleko, za daleko by przejść w tak krótkim czasie z klasztoru do kościoła. Poza tym kościół na Lipowej miał być bardzo nowoczesny i zupełnie nie przypominał wnętrza, które dziewczyna widziała dziś popołudniu.
- A jeszcze jakieś inne się tu budują? – Sara drążyła dalej, z zaangażowaniem obierając kolejne warzywa.
- Chyba nie, a dlaczego pytasz, dziecko?
- A, tak sobie... po prostu chciałam... zrobić takie porównanie, ile się buduje teraz, a ile kiedyś... – nieskładne tłumaczenie widocznie wystarczyło siostrze Katarzynie, bo zaczęła opowiadać, jak to było „kiedyś”, jak budowano kościół św. Jakuba na Złotej, jak trudno było o materiały i pozwolenia, no i o tym, jak jej dziadek pracował przy budowie cerkwi...
Sara nie potrafiła wymyślić niczego, co przerwałoby potok słów zakonnicy, więc słuchała tylko i uśmiechała się. Wspomnienie o cerkwi ożywiło ją jednak.
- Przy budowie? Co robił?
- Był dekarzem. Pracowali bardzo szybko, bo Rosjanom zależało, żeby cerkiew była jak najszybciej. Pół miasta tam pracowało, babka mi opowiadała... Polacy i Rosjanie... Dziwne to były czasy... – siostra Katarzyna skończyła obierać ostatnią pietruszkę i dostawiła wielki kosz – Ale cerkiew wybudowali piękną. Dziadek mówił, że najpierw zburzyli kościół, który tam wcześniej stał, nasz klasztorny, a potem wybudowali cerkiew - białą ze złotymi kopułami... Chyba nawet tam ktoś przy tej budowie zginął... tak... coś tam było. Najlepiej o tym wszystkim wiedziała siostra Łucja, świeć Panie nad jej duszą, ona wiedziała o wszystkim, czytała ciągle jakieś dokumenty, szukała czegoś po piwnicach, a potem jakoś przestała, chyba miała inne zajęcia...
Sara zerwała się z krzesła:
- Pójdę już sobie, dziękuje siostrze za zupę.
- Idź dziecko, odpocznij, jakoś blado wyglądasz... - siostra Katarzyna nie skończyła jeszcze zdania, gdy dziewczyna wyszła.
- Dziwna jest – powiedziała do siebie zakonnica i wróciła od swoich zajęć.
Sara tymczasem biegła już po marmurowych schodach, prowadzących na piętro. Usiadła na swoim łóżku i rozłożyła zawartość skoroszytu przed sobą. Wzięła do ręki jeden z rysunków - zrobiony odręcznie na pożółkłym papierze. Był to rzut zabudowań klasztornych i dawnego kościoła, połączone ze sobą ledwie dostrzegalną przerywaną linią.
- Przejście... – szepnęła Sara i z kartką w ręku podeszła do okna.
Ściemniało się, a pogodne niebo zachwycało spokojem swoich błękitów. Sara uznała, że deszcz, którego strugi tak gęsto spływały z kurtki nieznajomego, musiał minąć równie nagle, jak się pojawił. Najwyraźniej opowiadania siostry Katarzyny zajęły ją bardziej niż się spodziewała i nie zauważyła, kiedy gęste szare chmury ustąpiły. Jednak gdy spoglądała przez okno nurtowało ją, że na dziedzińcu nie było ani jednej kałuży, nie było mokrych parapetów, ani kropli wody spływających po liściach. Żadnego śladu choćby mżawki. Latarnie w parku zaczęły rozbłyskiwać, oświetlając dokładnie miejsce, w którym całe wieki wcześniej wznosił się kamienny kościół o dwóch równych wieżach. Wiele razy stojąc w oknie swojego pokoju Sara wyobrażała sobie, jak kiedyś wyglądał tutaj świat, jak nastawał wiek po wieku i budowla po budowli.
Usiadła na łóżku, włączyła nocną lampkę i przeglądała kolejne kartki ze skoroszytu siostry Łucji, z wypiekami na twarzy śledząc wyblakłe wersy. Czytała po kilka razy niezgrabne dopiski na marginesach. Poznała drobne pismo siostry Łucji na jednym z pergaminów. Opisywała stary kościół, ale nie w sposób, w jaki zwykle piszą historycy - nie było mowy o ilości naw ani ołtarzy, ani o czasie, w którym powstawały. Nie liczyła obrazów i rzeźb, nie próbowała zgadywać, czyją ręką zostały stworzone. Siostra Łucja pisała o promieniach słońca, które wpadały do środka przez uchylone okno, o zbitej szybie w witrażu świętego Jerzego, o drewnianych ławkach, na których ktoś wyrył niezgrabnie litery „K” i „S” i pięknym zielonym różańcu powieszonym pod obrazem świętej Anny. Opisywała drobiazgi, jakby widziała je na własne oczy, jakby ich dotykała. Sara nie czuła zmęczenia, tylko nadzwyczajną, rosnącą z każdą chwilą fascynację, bo każde zdanie budziło w niej zdumienie. Przyjrzała się znowu rysunkom. Wszystko wskazywało na to, że kamienny korytarz w podziemiach klasztoru był owym przejściem, tą ledwie dostrzegalną linią na papierze. Wiedziała, gdzie się zaczynał, ale nie wiedziała, dokąd ją zaprowadził. Myśląc o miejscu, do którego trafiła popołudniu, zaczęła powoli dostrzegać, że do złudzenia przypominało cerkiew. Kształty, formy, okna. Wszystko to znała z opisów, z dokumentów, widziała na fotografiach. W geście zamyślenia, z dłońmi złożonymi przy ustach, zaczęła wpatrywać się w nieokreśloną przestrzeń, oczekując jakiegoś nagłego olśnienia. Z szuflady przy biurku wyciągnęła mapę, ale i tutaj nie znalazła odpowiedzi. W mieście w ogóle nie było cerkwi a w promieniu kilku ulic nawet żadnego kościoła.
- Oszalałam... – szepnęła do siebie, gasząc lampkę przy łóżku i zrzucając na podłogę pożółkłe kartki.
Zasnęła na kilka godzin, ale był to sen niespokojny. Dziwne obrazy składały się na jeszcze dziwniejsze senne mary. Widziała starą cerkiew w parku, ikony w jej wnętrzu i poranne słońce odbijające się od od złotych kopuł. Gdy wreszcie otworzyła oczy, za oknem panował świt a szybkie kroki i ciche szepty na korytarzu oznajmiały, że siostry szykują się na poranne modlitwy. Leżąc tak, Sara wciąż przyglądała się notatkom wokół łóżka. Zobaczyła, że z zagięcia skoroszytu wystaje kilka kartek. Nie zauważyła ich poprzednio. Były to fragmenty jakiegoś dziennika. Nie było to pismo siostry Łucji – Sara poznałaby je na pewno. Poza tym kartki zdawały się być starsze od innych notatek. Zaczęła czytać:
„ ...Znowu tam byłam. Widziałam ludzi i kościół nasz dawny. Modliłam się, by Bóg odwrócił moje szaleństwo, ale jakaś piekielna siła wciąż mnie tam ciągnęła. Ten kościół taki piękny i ołtarz złocisty i święty Jan...”
„... Matka przełożona mówi, że moja głowa jest chora, ale ja wiem, że ta piwnica prowadzi do innego świata...”
Sara stała przy łóżku z kartkami w drżących rękach i czytała po kilka razy: „piwnica...” „...do innego świata...”.
Na kolejnej stronie był wpis z datą :
„... 1951. Zamknęli mnie w mojej celi. Modlę się o zdrowie i nawrócenie...”
Chwilę potem Sara zbiegała po schodach. Korytarze były jeszcze wychłodzone, z kuchni nie docierały żadne dźwięki, nie pachniało gotowanym mlekiem. Jeszcze za wcześnie na śniadanie. Siostra Katarzyna była na jutrzni, podobnie, jak młodziutka siostra Angela, która zwykle robiła kawę zbożową na przypalonym mleku. Kolejny pracowity dzień jeszcze się nie zaczął, więc nikt nie zauważył Sary skradającej się do podziemi.
- Teraz albo nigdy – szepnęła, otwierając drewniane drzwi. Wiedziała, że skrzypią, więc uchylała je ostrożnie, delikatnie przesuwając po posadzce. Odetchnęła głęboko i weszła do środka. Zobaczyła ten sam korytarz zbudowany z równo przyciętych kamieni, sklejonych wapienną zaprawą. Drogę oświetlała jej komórka, którą przezornie zawiesiła na szyi. Sztuczne światło odbijało się od wiszących pajęczyn, sprawiając, że wydawały się gęstą siatką rozłożoną w każdym zagłębieniu i w każdej szczelinie. W połowie drogi, tak jak dzień wcześniej, telefon zgasł.
Ostrożnie oparła się o ścianę i dotykając jej rękami przeszła kilka kroków. Pajęczyny lepiły się do jej palców. W końcu zobaczyła zarys drzwi, przypomniała sobie o schodach i ostrożnie po nich weszła. Widok tych samych białych ścian i tych samych drewnianych rusztowań uspokoił ją. „Nie oszalałam” – pomyślała z ulgą i weszła do środka. Mogła to zrobić bez obaw, bo wnętrze było zupełnie puste. Sara stanęła na środku i, jakby chcąc jeszcze raz utwierdzić się w przekonaniu, że nie jest Alicją w króliczej norze, podeszła do ściany i dotknęła jej – była zimna i chropowata. Na dłoni został jej biały pył z tynku. Zobaczyła też ogromne drzwi i postanowiła sprawdzić, co jest na zewnątrz. Mimo wszystko spodziewała się zobaczyć ulice i samochody, może wielką klasztorną bramę gdzieś w oddali.
Drzwi były wysokie i ciężkie, ledwie je uchyliła, ciągnąc za mosiężna klamkę. Zobaczyła brukowany plac otoczony wysokimi drzewami, nieco dalej biegła podobnie brukowana ulica, którą przejeżdżał właśnie konny powóz. Po prawej stronie wysoki kamienny mur odgradzał jakieś zabudowania. Sara otworzyła drzwi szerzej.
- To niemożliwe... – szepnęła a serce zaczęło jej bić jak oszalałe – to niemożliwe... – powtarzała wciąż patrząc przed siebie. W porannym słońcu widać było kilka znanych jej kamienic i zarys klasztornych budynków, ale wszytko było jakieś inne – ogrodzenia, drzewa, ulice. Przez plac przechodziły kobiety w długich, szerokich spódnicach i chustkach na ramionach. Nosiły wielkie wiklinowe koszyki. Brukowaną ulicą przejechał kolejny powóz, zaraz potem z bramy klasztornej wyszło dwóch żołnierzy w mundurach, jakie często widywała na ilustracjach. W mundurach armii carskiej.
Ostatnio zmieniony sob 01 mar 2014, 12:03 przez iris, łącznie zmieniany 2 razy.

2
iris pisze:Ta opowieść, w której rzeczy proste i ludzkie mieszają się z niepojętością czasu, zaczęła się w roku 20XX, w mieście Y, w niewielkiej przyklasztornej kaplicy, w której wciąż czuć było duszącą woń kadzidła, a dym ze zgaszonych niedawno świec unosił się jeszcze pod sklepieniem.
Pomimo że zdanie mi się podoba - jednak podzieliłabym je na dwa= będzie bardziej czytelnie.
iris pisze: Na środku kościoła wciąż
może lepiej: po środku
iris pisze:a podłoga usypana była białymi

bez "była"- brzmi bardziej poetycko
iris pisze: Na ławce w zacienionej n
od akapitu
iris pisze:Na ławce w zacienionej nawie siedziała młoda kobieta o brązowych włosach i delikatnej, prawie dziecięcej twarzy.
zabrzmiało to twardo w tym opisie
iris pisze:Wyglądała, jak człowiek, który
to samo
te detale burzą mi poetyckość wypowiedzi, która do mnie przemówiła już w pierwszym zdaniu...
iris pisze:Wiedziała, gdzie się zaczynał, ale nie wiedziała, dokąd ją zaprowadził.
zaprowadzi = jakoś tak samo pomyślałam o twoim opowiadaniu = nie zawiedziesz mnie i będzie ciąg dalszy?
I bardzo, bardzo mi się podoba = tak, że odechciało mi się wydobywać drobniusieńkich błedów :lol:
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

3
Przeczytać przeczytałem, chociaż długaśne – czytało się nieźle. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jeden aspekt, który mnie uderzył. Przewidywalność.
Pierwszy niepokój pojawił się kiedy dotykała św. Klary, pewnie coś znajdzie. Znalazła. Kiedy będzie chciała to przeczytać, na pewno coś jej przeszkodzi. Przeszkodziło. I bez wątpienia przełożona nic nie znajdzie, zwłaszcza jak kot, czarny rzecz ciemna (wiadomo skąd przybył) podjął się interwencji. Nie znalazła. I bez wątpienia kocisko będzie chciało jej coś wskazać. Chciało. No a jak już bohaterka poszła za nim, to musiał ją zaprowadzić w extra miejsce. Koty zawsze prowadzą do ciekawych miejsc, pod tym względem są przewidywalne (mój też, tylko że on ostatnio zawsze myśli o tym samym i tajemnica rozbija się o drzwi lodówki). No i szybciutko okazało się, że to tylko świat równoległy. Niech będzie, nie będę się czepiał bo w końcu ilość możliwych propozycji jest nieprzyjemnie ograniczona, rozumiem to, ale po co do tego niby dochodzić przez długość ponad dwóch ekranów? Przecież od razu wszystko jasne.
Brakuje mi elementu tajemniczości, zaskoczenia, a mam wrażenie, że miały być. To jest przedstawione w sposób – jak wspomniałem na wstępie – zbyt przewidywalny, zbyt określony, wiodący logicznie i konsekwentnie do zamierzonej konkluzji założonej n zdań wcześniej – jak bardzo poprawny dowód matematyczny. Nie tego oczekiwałem, ale może to moje spaczone podejście.
I przyznam – z pewnym smutkiem – że ciąg dalszy nie budzi mego zainteresowania.

4
której rzeczy proste i ludzkie mieszają się z niepojętością czasu, zaczęła się w roku 20XX, w mieście Y, w niewielkiej przyklasztornej kaplicy, w której
Powtórzenie. Zdanie jest stylistycznie ciężkie, zdecydowanie zbyt długie, informacyjnie przeładowane.
Wyglądała, jak człowiek
Zbędny przecinek.
I chociaż z całych sił starała się odwrócić uwagę od ostatnich wydarzeń, ale te wciąż tkwiły w jej głowie.
Zbędne "ale'.
słyszała jej słaby
Zbędny zaimek, wiadomo czyj.
Jedyna święta Klara, jaką znała.
Zbędny . przecinek.
Drobiny kurzu uniosły się w powietrze
Nie mały kontaktu z powietrzem, zanim się uniosły?
okno. Dziewczyna
Warto wstawić nowy akapit.
ktoś jeszcze wchodzi do
Zbędne "jeszcze". Wcześniej nikt nie wchodził oprócz głównej bohaterki.
Wsunęła dłoń nieco głębiej i opuszkami palców wyciągnęła stary skoroszyt - pogięty i zakurzony. Już miała rozplątać lniane sznurki, gdy usłyszała, że ktoś jeszcze wchodzi do kaplicy. Zwinęła znalezisko, wsunęła pod marynarkę i szybko wyszła.
Przydałoby sie o tym, czy rozpoznała owego przybysza, czy nie. Jak wyglądał? Może nie był dobrze widoczny? Warto rozwinąć.
oślepiło ją jasne światło, odbijające się od białych
Zbędny przecinek. Wywaliłbym przymiotnik "jasne". Czytelnicy znają sytuację z doświadczenia.
Klasztor był ogromny. Jego dwa długie skrzydła.
Zbędne "jego".
bokach okalając brukowany dziedziniec, stanowiący

Kod: Zaznacz cały

 Przecinek w złym miejscu. Postaw go przed "okalając". 
Klasztor był ogromny. Jego dwa długie skrzydła rozkładały się po bokach okalając brukowany dziedziniec, stanowiący centralny punkt tego niezwykłego świata obwarowanego wysokim kamiennym murem. Nie był
Bylica, czyli paskudne powtórzenie.
salach archiwum odkrywając
Brak przecinka przed "ąc".
I chociaż niełatwo było
Zamiast znów zaczynać zdanie od "i", wstawiłbym nowy akapit. Niezamierzone rozpoczynanie od tego łącznika uważa się za błąd stylistyczny.
I chociaż niełatwo było dostosować się do rytmu, w jakim ta oaza w środku miasta żyła od wielu lat, to dla dziewczyny o brązowych włosach i prawie dziecięcej twarzy przebywanie w niej było spełnieniem zawodowych pragnień, możliwym dzięki wyjątkowej kobiecie, jaką była siostra Łucja. Także i za jej sprawą dziewczyna szła teraz przez dziedziniec, zastanawiając się, co znaczyły słowa zakonnicy i czym jest
Bylica. Konstrukcja zbyt długa. Niepotrzebnie powtarzasz opis bohaterki. Lepiej: "kobiecie, siostrze Łucji". Wywal "Także i". Styl, logika.
gnębiące ja
Brak ogonka.
Wróciwszy do swojego pokoju na piętrze szkolnego skrzydła, wyciągnęła go zza paska, by odpowiedzieć sobie na gnębiące ja pytania, ale gdy tylko wytarła go z kurzu, do drzwi zapukał zupełnie niespodziewany gość.
Podzieliłbym to zdanie na dwa, strasznie złożone.
z pogrzebu, niemniej są
"ale" brzmiałoby bardziej naturalnie.
Pewna nieczułość w jej tonie nie zdziwiła Sary, bo w klasztorze nawet żałoba wyglądała inaczej. Żal był tutaj mniejszy, bo przegrywał z wiarą. Zamiast płaczu była modlitwa a zamiast tęsknoty praca.
Bylica i brak przecinka przed "a zamiast". Rozmodlenie uzasadniają nieczułość? Po co ten wątek? Ewentualną informację o oschłości dałbym wcześniej. Uzasadnienie trochę z kosmosu i psychologicznie mało wiarygodne. Dla mnie to, że pewne rzeczy należy szybko zamknąć po czyjeś śmierci, wydaje się dość przewidywalne. To się zdarza i nie trzeba do tego emocjonalnego chłodu.
zwykłemu wyrazowi niebieskich oczu
To znaczy jakiemu?
plagę, z marnym skutkiem, jak widać.
Napisałbym: "plagę, ale z marnym skutkiem jak widać".
Zawartość teczki
Z poprzedniego zdania wynika, że chodzi o teczkę.
nad przeszłość
Powinno być "nad przeszłością".
wzywający ją na lekcje.
Zbędne "ją". Wcześniej i później znów odzywa się bylica.
syczała przez zęby zbiegając
Brak przecinka przed "ąc". Dziewczyna dość łatwo rezygnuje z obowiązków.

Hm. Przy tej kuchni masz zamieszanie. Bo nagle okazuje się, że nie idzie o lekcje, a o posiłek.

Pomysł ciekawy, wykonanie w miarę zgrabne. Być może, tak jak mówi Gorgiasz, wykorzystałaś jakieś schematy, ale ja ich nie znałem. Odnośnie całości. Trochę irytowało mnie to ciągłe powtarzanie "wciąż" na początku. Nie wiadomo, czy odnosi się ono do ogólnej sytuacji religii czy zakończonego nabożeństwa, czy....

Podobało się.

5
Dzięki serdeczne za Wasze uwagi. Z pewnością zajmie mi chwilkę przemyślenie wszystkiego i poprawienie :). Opowiadanie tego typu to dla mnie raczej eksperyment - być może stąd wrażenie bazowania na pewnym schemacie. Wrzuciłam ten tekst, będąc ciekawą, jak zostanie odebrany także od strony językowej. Jest druga część (jakby komuś się chciało zajrzeć, to pachnaceirysy.blogspot.com), ale tutaj też ją wrzucę. Nie jestem jeszcze do końca zaznajomiona z tym forum - ale kolejny tekst mogę dodać chyba dopiero za dwa tygodnie? Tak czy tak, jeszcze raz dziękuję :)
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski

6
Rozmaite potknięcia językowe wyłapali już moi poprzednicy (na środku, pośrodku - obie formy są właściwie równoważne), więc ja zgłaszam się w sprawach ciut bardziej merytorycznych:
iris pisze:Wyciągnęła rękę i dotknęła jej, przesuwając palcami po wyrytych w drewnie fałdach sukni.
Jak rozumiem, jest to figura pełnoplastyczna, a zatem fałdy nie mogą być wyryte, gdyż rytowanie jest to żłobienie powierzchni płaskiej (stąd: drzeworyt).
iris pisze:czym jest stary zniszczony skoroszyt, który kazała jej odnaleźć.
iris pisze:szybkim ruchem wsunęła teczkę pod łóżko
Był to więc skoroszyt czy teczka? Teczka nawet bardziej by mi tu pasowała, taka zwykła, kartonowa, gdyż jest płaska, łatwo ją wsunąć w jakąś szczelinę, a można w niej zebrać rozmaite karteluszki i zapiski z różnych czasów.
iris pisze: Spędziła w klasztornym archiwum kilka ostatnich miesięcy, ale nigdy wcześniej nie natknęła się na te dokumenty. Zupełnie nie wiedziała, jak znalazły się w posiadaniu siostry Łucji.
Skoro siostra Łucja prowadziła badania nad historią klasztoru i nawet zamierzała opublikować ich wyniki, to całkiem zrozumiałe, że mogła mieć u siebie dokumenty z klasztornej biblioteki czy też archiwum.
iris pisze:Był to wysoki brunet o żywych oczach osłoniętych szerokimi brwiami.
Te brwi naprawdę przesłaniały mu oczy? Zadziwiająco rozrośnięte.
iris pisze:- Antoni Pawłowski – przedstawił się i gdy tylko Sara wyciągnęła swoją dłoń, poczuła na niej lekki pocałunek.
- Sara Branicz... Bardzo mi miło.– odpowiedziała, dodając po chwili - Pracuję w klasztorze. A ty?
Usłyszawszy, że młoda kobieta zwraca się do niego tak bezpośrednio, Antoni zmieszał się nieco.
A nie zauważył przypadkiem, że ona wygląda inaczej, niż kobiety, które spotykał na co dzień? Ubiór robotnika na budowie może nie zmienia się tak bardzo, lecz stroje kobiece przeszły ogromną ewolucję. Jak na kogoś, kto zajmuje się rysunkiem, trochę mało spostrzegawczy.

Podoba mi się, że wybrałaś nietypowe miejsce akcji - klasztor żeński i szkoła przyklasztorna to miłe urozmaicenie w opowieści o światach równoległych. Różne detale z życia zakonnic (kawa na przypalonym mleku!), zręcznie wplecione w tekst, dodają wiarygodności i postaciom, i ich otoczeniu. Tekst wymagałby jeszcze wyczyszczenia (często powtarzasz słowo delikatnie, również tam, gdzie z powodzeniem można by je zastąpić innym; niepotrzebnie używasz podmiotów dziewczyna), albo młoda kobieta, gdy wystarcza jedynie podmiot domyślny), lecz nie są to znaczące mankamenty. Masz łatwość prowadzenia narracji, a to się liczy. Liczę na interesujący ciąg dalszy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

7
Jak wspomniałam błędami językowymi się zajmę, a tak na szybko odpowiem tylko, że: to „rycie” muszę jeszcze przemyśleć :); teczkę i skoroszyt uznałam za synonimy; siostra Łucja nie powinna mieć u siebie żadnych materiałów, nawet jeśli prowadziła badania – nie wolno niczego wynosić z archiwum!; sama się uśmiałam z tych brwi – może rzeczywiście przesadziłam :); a co do ubioru, starałam się wpleść w tekst, że miała długą szarą spódnicę i białą bluzkę, co nie rzucałoby się tak bardzo w oczy w początkach XX wieku – może zrobiłam to zbyt delikatnie – pierwotnie napisałam akapit o ubiorze, jaki musiała nosić w klasztorze, żeby wyjaśnić, czemu jakoś tam wtopiła się w krajobraz epoki, ale potem wykasowałam :) Bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”