„ Pogrzeb prowincjonalny”
Obok ruchliwej ulicy, w centrum dziesięciotysięcznego miasteczka wisi tablica z klepsydrami. Trudno nie rzucić okiem na ten tabloid przechodząc od lodziarni do galerii handlowej. Małomiasteczkowość ma w sobie cos uroczego, wszyscy się tu znamy a zwłaszcza osoby starsze, autochtoni, których drogi spotkały się na obszarze miasta i zawiązały swe historie i koleje losu zazębiły się. Także klepsydra obwieszcza o wydarzeniu. Różnie bywa: ktoś umrze, ktoś zwariuje, ktoś się ożeni.
Pod klepsydrami jest jeszcze czysto, żadnych puszek po piwie i zapachu moczu, pięknie wysprzątane, płoty pomalowane. Skrawek miasta szanowany jak cmentarz, na który ów nekrologi prowadzą.
Stanąłem przy tablicy i zacząłem czytać, choć nazwisko i imię zmarłego od razu rzucają się w oczy. Po chwili podeszła do mnie starsza pani również zainteresowana.
- Nie stara!- Powiedziała ze znawstwem
- Tak ech, nie stara.- Odpowiedziałem wzdychając, starałem się ukryć coś, co i tak nie było do odkrycia, taka paranoja.
Kobieta odeszła wprzódy spoglądając mi głęboko w oczy, jakby miał być to moment na monument. Dla pewności sięgnąłem do kieszeni kurtki żeby wyciągnąć portfel. Pot lał mi się po skroni. Nerwowo wyjąłem dowód osobisty i przeczytałem: Adam Nieboszczyk.
Tak mi się przytrafiło, Czytam wszystkie nekrologi, choć wiem, że swojego już nie przeczytam. Ale miałem sen, w którym idę przez miasto w słoneczny dzień jak dziś, w kierunku cmentarza, aby odnaleźć swoje nazwisko na nagrobku. To był piękny sen i jedynym sposobem żeby się upewnić, czy to już nie zaświaty, było właśnie sprawdzenie czy mnie nie pochowali. Jakaż ironia nosić takie nazwisko. Jestem wszędzie zauważony. W szkole śmiechu i powagi nie było końca. A ten dzień jeszcze na długo miał być przeze mnie zapamiętany.
Tak boje się, boję się śmierci jak chyba każdy, ale ja się boję do kwadratu. Spojrzałem do dowodu w celu czy to przypadkiem nie mnie chowają. Takie zapętlenie. Śniło mi się coś i nie wiedziałem czy to jawa czy sen, czy mam zasnąć czy się właśnie przebudzić.
Pogrzeb. A miał być to pogrzeb ciotki, którą nawet lubiłem. To znaczy nie mogłem jej nie lubić, bo od dzieciństwa przychodziła do mojego domu, więc się przyzwyczaiłem chciał nie chciał. Zawsze zaglądam do kaplicy żeby, choć z daleka przyjrzeć się martwemu ciału. Nie podszedłem bliżej, bo przy trumnie stali już jej bliscy. Jej córka gładziła twarz swojej zmarłej matki z wielkim uczuciem rozstania. Jest w tym jednak wzniosła chwila, ona ją jeszcze rozpoznaje, choć jej już na tym świecie nie ma. Obok kaplicy stoją grabarze i szepcą o czymś, co nigdy nie daje się usłyszeć. Czasem palą. Płaczki i inne bliższe lub dalsze osoby płaczą i odmawiają modlitwy, no po prostu serce się kraje. Twarze ludzi wychodzących z kaplicy są wzruszone a jednak nie zawstydzone, choć wielkość majestatu śmierci i takie uczucie może wzbudzić. Punktualnie o odmierzonej godzinie, nawiasem mówiąc jej ostatniej, orszak żałobny rusza spod swego miejsca. Ludzie jakby przyhamowali, niektórzy coś bąkną półsłówkiem inni idą i słuchają melodii lub o czymś myślą. O słoniu, o cenie masła, o Nowej Gwinei.
Ja rozglądałem się po cmentarzu żeby odwrócić uwagę od zgrabnego tyłka przede mną. Ludzie sprzątający nagrobki przerywali pracę i ze szmatami w ręku patrzyli jak idzie orszak na miejsce pochówku. Przodem szli znajomi: koledzy i koleżanki, a za karawanem rodzina.
Ten słoneczny dzień był przyćmiony przez żałobną chwilę, jakby cień drzewa rzucony na ludzką postać. Wysłuchałem kazania, złożyłem wiązankę i gdy już wszyscy zaczęli się rozchodzić ruszyłem, aby się rozejść ot tak bez kierunku.
- Pochowałeś ciotkę- oznajmiła znajoma.
- Ychy – mruknąłem
- Gdzie idziesz teraz?- Zapytała.
W tej chwili ujrzałem zalesiony cmentarz jako centrum kierunków, Drzewa nadawały kierunek w górę a chodniki w przód. Nie było celu ani miejsca. Właściwie o to w tym wszystkim chodziło, czyli żeby zorientować się na nowo. W tym momencie drzewa pochyliły się nad alejką, niemal uklękły a echo szumiących liści dodało: gdzie idziesz, gdzie idziesz...
Wydostać się z tego żałobnego miejsca, oto mój cel. Klękające brzozy i topole utworzyły tunel, przez który jak raz mogłem przejść, echo szumu liści dodawało otuchy, jeszcze się uda.
Tchu mi brakło, ale na końcu tunelu świeciła jakby brama, to jest moje wyjście i zaczerpnięcie oddechu. Te kochane drzewa chyba wiedziały, po co to robią. Człowiek jest bramą, przez które wchodzi się z tego, co mniejsze do tego, co większe. Wyszedłem. A przed sobą zobaczyłem puste pole. Które jakby wołało, że już po wszystkim.
Dla Natury śmierć jest obojętna, obojętna idealnie, doskonale. Tylko życie ma tak wiele znaczeń, że kultura stworzyła ze śmierci To Coś. Jak to się stało, że jestem człowiekiem naturalnym, obojętnym i pogodzonym z odejściem? Stoję jakby w oku cyklonu a wokoło tylko śmierć i zniszczenie. Stoję i trzymam zapaloną świecę, której płomienia wiatr nie porusza. Jestem tą figurą, już jakby z wosku, już jakby umarły za życia nieboszczyk. Trumna i pochówek są właściwe dla ludzi, którzy byli żwawi za życia, aktywni by tak rzec dla płodnych. A ja, co? Zamienię się w słup soli czy wosku? Nie chce być skremowany, nie chcę do trumny. Nawet nie chcę być zabalsamowany. Nie chcę być wrzucony do morza. Nie chcę, nie chcę o tym rozmyślać. Cóż, i tak jakoś to ze zwłokami będzie. Śmierci się nie dotknie, to śmierć nas dotyka. Jednostronna relacja. Wykończeni, wyssani przez tego wampira, którego zwą nieodwzajemniona miłością czeka na nas koniec udręki, udręki spowodowanej bezsensem i jałowością ludzkich dążeń.
Wszystkie cechy człowieka są już tak zwietrzałe, że są nie warte pożądania. I jedna cecha, najwyraźniej wstrząsająca- pretensje- aż odbiera mowę i kopie grób dla innego.
Pole jednak nie było całkiem puste, na horyzoncie widniała ludzka postać z łopatą. Wzgórze było nieopodal, więc zdruzgotany potrzebowałem kontaktu. Podszedłem do tego człowieka, był zarośnięty tzn nieogolony i nieostrzyżony, ubrany w łachmany. Obok łopaty leżał worek.
- Co pan tu robi o tej porze?- Zapytałem.
- Pochówek robię proszę pana, pochówek- powtórzył chcąc być grzeczny i zdystansowany.
- Ależ pochówki są tu na cmentarzu.- Powiedziałem.
- Tak, ale mojego psa tu chcę pochować, jego ciało, he, nie mówię padlina, leży właśnie w tym worku.
- A czy to nie bez sensu to wszystko? – Zapytałem już całkiem wyzbyty z uczuć.
- Co niby jest bez sensu? Zakopię psa, który padł mi ze starości, a towarzyszył mi dziewiętnaście lat. Przywykłem. Smalcu z niego nie zrobię. Ale powiem ci chłopcze co jest bez sensu. Pewnego razu moje króliki zdechły i zakopałem je w ogródku. Na drugi dzień przyszedł kolega, który mówił, że trzeba je odkopać, bo nadadzą się na pożywienie dla jego psów.
- Tak, to rzeczywiście bez sensu, to straszne. Czy mym udziałem zawsze ma być taki bezsens?
- A skąd wracasz- zapytał.
- Z pogrzebu- odparłem.
- I co, dużo było ludzi?
- Ech, ja nie wiem ile to dużo. Jak papież umiera to jest dużo.
- No widzę chłopcze, że nieźle się zagubiłeś. Chyba rozważasz problemy takie, które zwodzą cię na bezdroża. Zapomnisz albo wyrośniesz z tego. Pamiętaj wszystko wokół ciebie to ziemia, a z ziemią powinieneś się zrosnąć.
Odszedłem pouczony, uskrzydlony dobrą radą. Z cmentarza wychodzili jeszcze ostatni ludzie. Topole szumiały, kierunki nie miały już znaczenia, szedłem wyprostowany, zorientowany na nowo. Na razie przed siebie. Na zachód od słońca.
Pogrzeb prowincjonalny
1
Ostatnio zmieniony czw 13 mar 2014, 18:19 przez major sedes, łącznie zmieniany 2 razy.