

PS: Jak teraz ktoś, KTOKOLWIEK, mi powie, że COKOLWIEK w tym opku wiąże się bezposrednio z Oblivionem, Gothic'iem, czy też Morrowindem, idę się utopić, zastrzelic, zadźgać i powiesić (w tej kolejności) bo to NIE JEST i NIE MIALO BYC w tej tematyce. Wszystko jasne? No to wio. :wink:
Rozdział 1
Noc w mieście już dawno sprawiła, że ulice całkowicie opustoszały, tylko od czasu do czasu jakaś zabłąkana wrona polatywała między dachami starych kamienic. Cisza aż gryzła w uszy. Grobową ciszę przerwał dźwięk szybkich kroków dobiegających z dziedzińca pałacu. Nagle z bramy zamkowej wybiegł przerażony męszczyzna. Biegł z pełną prędkością, jak na możliwości sprawnego wojownika bardzo imponującą. Ktoś... albo coś... chciało go dopaść za wszelką cenę. Twarz wykrzywił mu grymas przerażenia, przedzierający się przez maskę płaczu. Nie płakał z bólu. Płakał z trwogi. Teraz już nie myślał jak człowiek. Zadziałały głęboko zakorzenione zwierzęce odruchy ucieczki. Wiedział, że w cieniu budynków czai się jego oprawca, czekając na dogodną chwilę, na zadanie śmiertelnego ciosu. Męszczyzna chciał krzyczeć, lecz wtedy zginąłby z rąk strażników, jako, niesłusznie z resztą, poszukiwany banita. Szeptał tylko do siebie obłąkańczym głosem:
-Boże... dlaczego... pomocy... nie, ja nie chcę... dlaczego... pomóżcie mi...
Wybiegł zza zakrętu głównej aleji i nagle zobaczył go przed sobą. Postać odzianą w czarny płaszcz, trzymającą połyskujący w ciemności sztylet - jedyną cześć postaci, której nie spowijał cień i po której można go było wogóle odróżnić od ciemnego otoczenia. Nie wiedział, jak postać zdołała go wyprzedzić. Ostatnio widział go kilka chwil temu, jak stał za nim na dziedzińcu zamkowym - wtedy opierał się swobodnie o kamienny mur, trzymając ten sam, połyskujący złowieszczo sztylet. To było niemożliwe, żeby dało się dotrzeć do tego miejsca przed uciekającym, a postać nawet nie była zmęczona biegiem, jakby przez cały czas tu stała. Uciekający zatrzymał się kilkanaście metrów przed celem jego paniki i przerażenia i odruchowo skręcił do pierwszego, lepszego zauka. Poczuł wilgotną plamę w kroczu. Gnał uliczką jak opętany. Nie, ON nie może być człowiekiem, ani żadną istotą ludzką - myślał gorączkowo, choć nie zwracał na to uwagi. Nagle zatrzymał się gwałtownie. Przed sobą zobaczył długi cień padający od ściany budynku. Nie było ucieczki - to ślepy zauek. Stał przodem do mroku, nie wiedząc, co robić. Bał się odwrócić i zobaczyć Jego. Za sobą czuł już podświadomie oddech swojego oprawcy. Zebrał w sobie resztki i tak już obszarpanej odwagi i odwrócił się w stronę wylotu zauka - nikogo nie było. Stał tak chwilę, nasłuchując i wypatrując. Nagle poczuł dotyk czyjejś dłoni na swoim ramieniu. Błyskawicznie się odwrócił. Przed nim, ledwo wystając z cienia, stała postać w czarnym płaszczu z połyskującym złowieszczo sztyletem. Nie widział jego twarzy - zakrywał ją cień tak jak resztę ciała. Usłyszał jego cichy. szorstki głos, który napawał go jeszcze większym lękiem:
-Witaj, Keresie.
Keresowi w gardle jak kołek stanęło serce. Przez łzy przerażenia udało mu się tylko wypowiedzieć słowa:
-Jak... to nie.... niemożliwe... odejdź... demonie...
Nagle poczuł przeszywający ból w okolicach żołądka. Z przerażeniem, powoli spojrzał w dół. Sztylet trzymany przez nieznajomego tkwił w jego trzewiach, a ręka właściciela zaczynała przybierać bordową barwę, od zalewającej ją krwii. Postać wyszarpnęła sztylet i wytarła go po chwili o płaszcz. Keres trzymając się za brzuch, zgiął się w pół i po chwili zwalił się na bok. Wszystko z pozycji poziomej przeszło do pionu i zostało przysłonięte mgłą. Ostatnie co zobaczył, to nieznajomy kierujący się w stronę wylotu alejki. Potem Keresa ogarnął Wieczny Mrok...
Rozdział 2
Następnego dnia w sąsiednim grodzie nazywanym Gallowfer, lombardzista Heler właśnie przygotowywał się do kolejnego dnia swojej nudnej pracy. Jak co rano wstał z łóżka, napił się wina, które musiało stać w nienagannie czystej butelce na stole, koło kubka i ozdobnego miecza. Po napiciu się wina odłorzył kubek na wytarte już przez to naczynie miejsce na stole i zdmuchnął grudkę kurzu z blatu stołu. Podszedł do szafy i otworzył ją, w celu wybrania stroju. Miał już ułorzone ubrania w zestawach - spodnie, pas, koszula, ewentualnie korzuch - na każdy dzień tygodnia. Nie trudno było się domyśleć, że jego biuro wyglądało równie pedantycznie - przedmioty na sprzedarz stały doskonale równo od siebie, na odpowiednio wybranych półkach, którymi Heler je segregował. Na jednaj zajmowały miejsce drogocenne naczynia, na innej miecze, na jeszcze innej tarcze, tylko jedne przedmioty nie stały na półkach. Biżuterię i własne fundusze trzymał w ukrytej szufladzie pod ladą. Zawsze obawiał się kradzieży, więc chociaż to mógł zabezpieczyć ze względu na małe rozmiary. Rozsiadł się wygodnie w swoim krześle, zapalił fajkę i czekał jak codzień na klientów.
Około południa ktoś wszedł do jego zakładu. Drzwi zachaczyły o dzwonki, które zawsze oznajmialy, że ktoś ma interes do starego, pedantycznego lombardzisty. Metaliczne brzęczenie wybudziło Helera ze strefy półsnu. Od razu po otrząśnięciu się z transu zagadał przybysza:
-Ah! Jesteś wreszcie! Zaczynałem się już niepokoić.
-Bez potrzeby.
-Wiem, wiem... AAA! BUTY! - krzyknął lombardzista.
-No tak...
Przybysz podszedł do drzwi i wytarł buty o wycieraczkę.
-Dobra, teraz możemy przejść do rzeczy. - Heler rozejrzał się podejrzliwie po pomieszczeniu - Hej... a gdzie jest...
Nagle usłyszał głos dokładnie identyczny, jak głos przybysza, tyle że za swoimi plecami. Na niespodziewany dźwięk aż podskoczył.
-Tutaj.
Idealna kopia przybyłego właśnie wyszła zza krzesła lombardzisty i ustawiła się koło swojego sobowtóra. Oboje nosili identyczne, długie, czarne płaszcze, oboje mieli kruczoczarne włosy, oboje mieli to samo, puste spojrzenie, oboje mieli tą samą twarz bez wyrazu i oboje mieli identyczne sztylety w czarnych pochwach przytroczone do identycznych pasów.
-Jak tyś tam przeszedł?!
-Tylnym wejściem od strony twojego mieszkania. Krócej mówiąc, trzeba było uważać.
-Ile razy wam mówiłem, żebyście nie nadużywali tego, że jesteście bliźniakami! - wręcz krzyknął Heler.
Jeden z braci odrzekł:
-Przepraszam. Skrzywienie zawodowe.
-Dobra, do rzeczy. Cel wyeliminowany według instrukcji?
-Tak. Przed śmiercią najadł się strachu jak mało kto. Aż pęcherz mu nie wytrzymał z przerażenia.
-Dobra. Dorzuciliście fałszywe zarzuty dla straży?
-Tak. Keres dzień przed śmiercią został wszem i wobec uznany za mordercę i banitę zabijającego z premedytacją i wystawiono nagrodę za jego głowę.
-Doskonale! Zleceniodawca będzie wniebowzięty! Tak jak obiecywał, przekazał pieniądze z góry.
Wymacał pod ladą swoją sekretną szufladę i wyciągnął z niej sporą sakwę brzęczącą złotymi monetami. Rzucił ją na ladę.
-Tu macie trzy tysiące serenów, wedle umowy.
Jeden z bliźniaków zabrał sakwę z blatu i schował między poły płaszcza, nic nie mówiąc. Lombardzista rzekł:
-Dobra, czyli tą sprawę już załatwiliśmy.
-Jakbyś miał coś jeszcze dla nas, powiadamiaj.
-Właśnie o to chodzi. Nie wiem, może macie szczęście, chłopaki, ale dziś w nocy napłynęło do mnie kolejne zlecenie. - tu zrobił pauzę, lecz widząc, że bracia nawet nie drgną, kontynuował - Ofiarą ma być niejaki Orvel Lacrimos, bogaty szlachciura z Doreny. Zleceniodawca zaproponował pięć tysięcy serenów za wykonanie standartowego kontraktu typu znajdź i zabij, ale płaci dziesięć tysięcy ekstra, jeżeli zabijecie cel w mniej niż tydzień. W sumie piętnaście tysięcy za zwykłe zlecenie! Gość naprawdę musi mieć nóż na gardle. Dorena leży pół dnia drogi z tąd, więc będziecie mieli kupę czasu. Sposób wykonania zlecenia jest dowolny, lecz za wyjątkiem broni dystansowych. Zleceniodawca wspominał, że łuk nie leży w ich obyczaju, czy coś w tym stylu. W każdym razie, wiecie co macie robić?
-Tak. To wszystko?
-To wszystko. Jesteście wolni.
Bliźniacy bez słowa wyszli z biura na zatłoczoną ulicę.
Rozdział 3
Tak jak mówił Heler jechali pół dnia, aż zobaczyli mury grodu. żwir chrupał głośno pod kopytami koni, co człowieka nieprzyzwyczajonego do długich podróży już dawno by zirytowało. Słońce było już na półmetku swej wędrówki po nieboskłonie, a cienie podróżnych drastycznie się wydłużyły. Bliźniacy nie rozmawiali ze sobą. Cisza im doskonale odpowiadała. Słyszeli śpiew ptaków, już trochę zmęczonych po połowie dnia spędzonej na ciągłym graniu.
Zatrzymali się na około kilometr przed grodem. Jeden z braci odwrócił głowę w tył, aby zobaczyć, czy kogoś za nimi nie było i rzekł do swojego bliźniaka:
-Tak jak zwykle. O północy czekam na głównym rynku. Jak przyjdziesz to dajesz mi znać i wtedy pogadamy.
Odpowiedziało mu lekkie skinienie głowy i pojechał w prawo, w celu dostania się do grodu drugą bramą. Drugi natomiast pojechał prosto, w stronę głównych wrót. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to gród warowny. Mury nie były zbyt wysokie, strażnic było jak na lekarstwo a sam zamek nie był zbytnio ufortyfikowany. To miasto nie potrzebowało budynków obronnych, ponieważ najdowało się w kotlinie, otoczonej zewsząd niedostępnymi górami, a jedyna droga prowadząca przez jedyny jar, umożliwiający przedostanie się przez góry, biegła koło trzech innych, ufortyfikowanych już, miast, także położonych w górach. W razie wojny Dorena była jakby głównym magazynem prowiantu dla trzech miast przed nią - Gallowfer, Trigronu i Caden. Jakby wróg chciał zdobyć tylko Dorenę, musiałby przedzierać się przez trzy grody warowne, co było trudą sprawą do wykonania. Dorena za razem była najbezpieczniejszym miastem pod względem przestępczości w całej północnej części kraju, nie wiadomo z jakich przyczyn, skoro prawo tutaj było bardzo łagodne.
Wjechał główną bramą prosto na brukowaną ulicę, witany miłym skinieniem głowy strażnika przy bramie, lecz nie odpowiedział na powitanie. Pokierował się prosto do jednej z trzech stajni. Oddał lejce koniuszemu, powiedział, że zapłaci więcej, jeżeli jego koń będzie gotowy do odjazdu w każdej chwili, zabrał ze sobą część ekwipunku i ruszył do karczmy. Ulice były zatłoczone od nawału mieszkańców, którzy za wszelką cenę próbowali się przedrzeć w kierunku swojego celu. Karczma, do której zawitał, była typowym miejscem spotkań przy piwie i opowieściach wędrownych trubadurów, jak większość typowych, swojskich gospod. Była zadbana i dobrze utrzymana, towarzystwo nie wyglądało na samych opijów, a w całym pomieszczeniu panowała wesoła atmosfera. Podszedł do kontuaru i natychmiast przed nim pojawił się karczmarz. Przeczył wszelkim stereotypom typowego karczmarza. Był szczupły, wysoki i o dość mętnym spojrzeniu. Zagadał przybysza:
-Witamy w naszych skromnych progach. Czym mogę służyć?
-Chciałem wynająć pokój, na co najwyżej tydzień.
-Sekundka... na pewno coś się znajdzie...
Gospodarz zajrzał pod ladę w poszukiwaniu klucza i po chwili wyłonił się z powrotem, podając przybyszowi mały, lekko sfatygowany klucz.
-Pokój na piętrze, trzecie drzwi od lewej.
Przybysz chwycił podany mu klucz i bez słowa pokierował się na schody. Jego pokój był dość mały, aczkolwiek przytulny. Pod ścianą stał stół na trzy osoby, przyozdobiony miedzianym świecznikiem, po drugiej stronie pokoju, w rogu stało łóżko. Szafa stała naprzeciw łóżka i zajmowała sporą część ściany. Odłorzył do niej swój bagaż i wyszedł ze swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zszedł na parter i usiadł przy jednym ze stolików. Zamówił piwo i czekał w milczeniu. Gdy młoda dziewczyna podała zamówienie, zapytał:
-Witaj! Mam taką prośbę... jestem tu nowy i szukam pewnej osoby...Wiesz może coś o Orvelu Lacrimosie? Czego mógłbym się po nim spodziewać?
Dziewczyna okazała się niezwykle wygadaną osóbką, co większość ludzi by denerwowało, lecz jego to cieszyło.
-Niech pan nie wypowiada tego imienia głośno! To jeden z najzamożniejszych, a za razem najbardziej wpływowych ludzi w tym mieście. Na kilometr wieje od niego korupcją. W tym miasteczku kto tylko chce wyjść z więzienia, ma porachunki z sędziami bądź strażą, skarży się na jakiś obszczymurów, którzy niszczą mu kram bądź lokal, idzie właśnie do niego. Z resztą, każdy, kto z nim nie trzyma jest jesgo wrogiem przez pięć, co najwyżej, dni. Potem nie może już być niczyim wrogiem, z powodu swojego zgonu. W tym rejonie nie ma żadnej komórki władzy, która nie byłaby przez niego kontrolowana. Tylko król się nie poddał, ale teraz już niewiele może mu zrobić. Orvel kontroluje także znaczną część handlu w tym miasteczku.
-A nie wiesz przypadkiem, gdzie ma swoją siedzibę?
-Tylko w Dorenie ma pięć domów. Nikt nie wie, w którym aktualnie przebywa. Mówi, że obawia się zamachowców. Wszędzie widzi tylko trucizny, sztylety i skrytobójców. Szczerze mówiąc, nikt nie rozumie jego ostrożności. Ostatnie morderstwo było rok temu, a i to przypadkiem ktoś wpadł pod rozpędzony wóz.
-Dziękuję za informacje. Musimy się kiedyś spotkać.
Mrugnął łobuzersko, co wywołało wylanie się obfitych rumieńców na policzkach dziewczyny, po czym wyszedł z karczmy. Miał do zagospodarowania kolejne pół dnia, aż do rozmowy z bratem. Najpierw pokierował się na targ, żeby porozmawiać z ludźmi i zapoznać się z miastem. Rozmawiał z prawie każdą przekupką, kupcem i innymi straganiarzami. Nawet stwierdził, że parę osób go polubiło.
Odwiedził także sławną świątynię Gerindy, która słynęła z jednych z napiękniejszych malowideł naściennych. W czasie wizyty w tym świętym przybytku zaplanował sobie dalsze zwiedzanie miasta. Gdy wyszedł ze świątyni słońce już schowało się za górami i zabarwiło chmury od spodu różem. Pokierował się z powrotem do gospody na jakiś porządny posiłek. Dopiero gdy pomyślał, że przez prawie cały dzień nic nie miał w ustach, poczuł dokuczliwe ssanie w żołądku.
W karczmie usiadł przy jednym z nielicznych, wolnych stolików, w rogu sali. Podszedł do niego gospodarz z zapytaniem:
-Czym mogę waszmościowi służyć? Podać coś?
-Zapodaj co tam macie gorącego w garnku.
-Cóż... mamy kiszkę gotowaną, tatar, zupę rybną, węgorza smażonego, kotlety wołowe, mule, sałatkę kartierską i specjalność mojej żony, pulpety w sose miętowym, serdecznie polecam.
-W takim razie zaszaleję. Podaj każdego po trochu. Tylko bez muli, nienawidzę skorupiaków...
-Już się robi. Coś do picia?
-Jasne. Masz coś mocniejszego? Takiego, czym można odrdzewiać pługi?
-Hmm... tak... mam, ale nie wiem.... nie wiem czy powinien pan...
-Czego nie powinienem?
-Cóż... mam taką butelkę trunku mojego kuzyna.... Nazywamy to Butelkowaną Pożogą, z wiadomych względów. Znam tylko dwóch ludzi, którzy to wytrzymali: mój kuzyn i jego brat. Może pan spróbować, jakeś twardy...
-A lej pan, najwyżej będziecie mnie zgarniali z podłogi miotłą. - uśmiechnął się żartobliwie, po czym dodał - Aha, jeszcze wodę poproszę, i to już będzie wszystko.
-Jak pan sobie życzy.
Karczmarz odszedł od stolika, powiewając zabrudzonym tłuszczem i piwem fartuchem. Po paru chwilach do nozdrzy siedzącego przy stole dotarł cudowny zapach bliskiego posiłku i po kilku następnych minutach do jego stolika podeszła dziweczyna i chłopak, oboje najwyżej piętnastoletni, niosąc tace z potrawami. Tuż po postawieniu dań na blacie, koło niego pojawił się karczmarz, niosąc małą butelkę i kieliszek.
-Przepraszam najmocniej, że tak długo to trwało. Nie mogłem znaleźć tej butelki.
-Nic nie szkodzi.
-Podać coś jeszcze?
-Nie, na razie nie.
Karczmarz ukłonił się i odszedł. Karczma dalej była zatłoczona i zadymiona jak przedtem, lecz większość z gości gospody przyglądała się podejrzliwie, kiedy przybysz skosztuje sławnej już w Dorenie Butelkowanej Pożogi. Po kilkudziesięciu minutach, siedzący przy stole przybysz aż się zdziwił, jak bardzo był głodny. Opróżnił już ponad połowę talerzy, wręcz był już na półmetku. Gdy skończył, rozparł się wygodnie na oparciu krzesła i sięgnął po małą butelkę. Nie była większa od dłoni i zawierała przeźroczysty płyn, pobłyskujący złwieszczo w blasku świec. Wydawało mu się, że butelka jest przez cały czas bardzo ciepła. Wszystkie oczy w karczmie pokryjomu stanęły na ryzykancie. Odkorkował i nalał sobie kieliszek. Napięcie rosło z każdym ubytym centymetrem dzielącym płyn od gardła. Powoli podniósł naczyńko do ust. Karczmarz kątem oka przyglądał się, jaka reakcja zaraz nastąpi. Nieznajomy powąchał płyn, po czym szybkim ruchem przechylił kieliszek i zawartość szklaneczki natychmiast zniknęła. Gospodarz szeroko otworzył oczy gdy przybysz, bez wyrazu grozy na twarzy, ze zdziwieniem spojrzał na kieliszek, obrócił do podejrzliwie w palcach, nalał sobie drugi i znów wypił. Zero reakcji. Karczmarz nie mógł w to uwierzyć. Podszedł do jego stolika i ze zdziwieniem, wręcz strachem zapytał:
-Co... co się stało?
-No, w tym problem, że nic. Nawet tego nie poczułem. To na prawdę jest najsilniejsze, co macie na składzie?
-Jak to?! Może butelki pomyliłem?
Gospodarz nalał do pełna kieliszek płynu, podniósł na wysokość nosa i powąchał, po czym wypił do dna. Stał przez chwilę lekko oszołomiony, po czym bezwładnie jak kłoda, z hukiem wywrócił się do tyłu na ziemię, przy okazji wywracając sąsiedni stolik i dwa krzesła. Nieznajomy zaczął zanosić się śmiechem, wszyscy w tawernie zebrali się wokół jego stolika i ciała ,,ogłuszonego'' gospodarza. Chłopak, który podawał tace z jedzeniem mruknął coś o przeniesieniu jego ojca do swojego pokoju. Dwóch męszczyzn chwyciło ciało za nogi i pod pachy i wynieśli gospodarza przez drzwi za ladą. Ktoś zapytał nieznajomego, co się stało i co go tak rozbawiło. Przybysz bez słowa, tłumiąc atak śmiechu, wyciągnął zza kołnierza skórzaną, wodoszczelną zapewne, sakieweczkę i potrząsnął nią lekko. Usłyszeli chlupot płynu w niej się znajdującego. Goście tawerny wybuchnęli śmiechem, po domyśleniu się, że w mieszku jest...
...Butelkowana Pożoga.
Rozdział 4
Godzinę później, gdy karczmarz odzyskał przytomność, nie miał za złe nikomu tego incydentu, tylko przyłączył się do ogólnej atmosfery rozweselenia. Powiadał, że dobry humor jest ważniejszy od bolącej głowy. Nawet dał jednorazowy rabat nieznajomemu na zjedzone przez niego potrawy, za tak dobry żart; prawie wszyscy polubili przybysza. Teraz już nie był nieznajomym, co było jego głównym celem. Przez następne pół godziny odpoczywał w swoim pokoju, czekając na północ.
Wyszedł cicho z karczmy. Noc już ogarnęła swoimi mrocznymi objęciami ulice. Była pełnia i księżyc świecił tak jasno, że widać było cień idącego środkiem drogi przybysza. Miasteczko, jeszcze nie tak dawno temu ożywione i energiczne, teraz było tylko sennym miejscem wypoczynku setek mieszczan, gołębi i wron. Poszedł na rynek główny, który skąpany był w bladej, ponurej poświacie księżyca. Rozejrzał się, czy nikt go nie śledził i podszedł do szafotu na środku placu. Wokoło śmierdziało stęchlizną, lecz nie zwracał na to uwagi, oczekując znaku od brata. Czekał. Po kilkunastu minutach, kątem oka dostrzegł jakiś ledwo dostrzegalny błysk po prawej stronie placu, objętej nieprzebitą czernią cieni budynków. Odwrócił się w tamtą stronę. Znowu zobaczył błysk, tym razem wyraźnie. Ktoś wychylił dłoń dzierżącą sztylet tuż za krawędź mroku i odbijał nim blask księżyca. Stojący pod szafotem rozejrzał się jeszcze raz i poszedł w kierunku, z którego został nadany sygnał. Gdy wszedł w cień, dostrzegł światło jarzące się z któregoś z okien na końcu zauka, które oświetlało jego część. Usłyszał wyraźnie, jak ktoś szepnął:
-Psst! Tutaj!
Odwrócił się i zobaczył swojego brata bliźniaka. Teraz wskazywał kciukiem na uliczkę i cicho pokierowali się w głąb niej. Zatrzymali się dopiero po ominięciu obszaru oświetlanego przez okno. Usłyszał dobrze znany mu głos, szepczący w ciemnościach:
-Więc mów, co udało ci się ustalić.
-Cóż... dowiedziałem się, że cel ma pięć domów w tym grodzie, że jest nad wyraz podejrzliwy, że trzyma za gardło wszystkie władze w tym mieście, że to on dowodzi prawie wszystkimi interesami, pośrednio bądź bezpośrednio i... i w zasadzie to wszystko z co ważniejszych informacji. Pokazałem się także na targu, w świątyni i w ważniejszych miejscach w północnej części. Muzę także dodać, że zaskarbiłe sobie pewną sławę w karczmie północnej, sztuczką z twardzielem i trunkiem. A ty co masz?
-Cóż, szczerze mówiąc, o zleceniu nie dowiedziałem się więcej niż ty, a co do reputacji, to zaliczyłem dwie gospody, koszary straży... czemu tak na mnie patrzysz? Pytałem o drogę... Byłem jeszcze w kuźni, w stajni, pozwiedzałem zamek i jeszcze... tego...
-Dobra, czyli ogółem południowa i część wschodniej strony miasta już zwiedziłeś? A ktoś cię zapamiętał?
-No... no właśnie... znaczy...
-Wyduś to z siebie...
-Cóż... zapamiętali mnie chyba w domu publicznym...
-No tak. Mogłem się tego spodziewać... Dlaczgo to zawsze TY musisz się zabawiać w czasie roboty, co?
-Zabawiać? Mieliśmy zapoznać się z ludźmi w tym mieście, nie?
-Tak. Ale zeznania kilku tanich dziewek, które zawsze są na fisstechu, niewiele nam pomogą, nie pomyślałeś o tym? A tak straciłeś przynajniej godzinę, nie mylę się?
-Phi.... czy straciłem, od razu...
-Dobra, dajmy już temu spokój. Czyli ja biorę północną część, a ty południową. Celem zajmiemy się czwartego dnia, będziemy mieli jeszcze dwa dni na jakiś wypoczynek.
-Jak tak mówisz, to zgoda. Jutro także się tu spotykamy, o północy, tak jak dzisiaj.
-Niech będzie. Do zobaczenia zatem.
-Do zobaczenia. Aha, poczekaj jeszcze chwilkę!
-Co jest?
-Jakby na ulicy zaczepiła cię pewna brunetka, to nie zapomnij, że nazywa się Lora, wysłuchaj co wykrzyczy i jej zapłać, bo zapomniałem sakiewki wziąć z pokoju, gdy odwiedzałem ten.... przybytek publiczny.
-Ehh... Za jakie grzechy to właśnie JA mam ciebie mieć pod opieką...? No dobra, żegnaj.
-Dobranoc.
Rozdział 5
Do zagospodarowania miał trzy dni na zwiedzanie miasta, zapoznawanie się z ludźmi i zapoznawaniu się z codziennymi rozkładami najczęstrzych zajęć ofiary. Dopytywał się większości strażników, przekupek, przechodniów i sprawnie mu szło robienia złudzenia, że pyta o Orvela Lacrimosa przelotnie, w trakcie rozmowy. Co noc, o północy spotykał się z bratem w zauku koło rynku, aby omówić, co udało im się ustalić.
Trzeciej nocy czekał tak jak zwykle w mrocznej uliczce. Po kilkunastu minutach ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się i rzekł lekko zdziwiony:
-Już jesteś? No, no... punktualność to nie jest twoja mocna strona, muszę stwierdzić...
-Tak, wiem, wiem... ale do rzeczy. Dowiedziałem się czegoś ciekawego.
-Znaczy?
-Poproś.
-Daruj sobie. Gadaj, o co chodzi.
-Aleś ty nieuprzejmy, gburze... ale dobra, powiem. Dowiedziałem się od jednego ze strażników, gdzie jutro w nocy będzie Orvel.
-No to świetnie! Nareszcie się na coś przydałeś. A dokładniej gdzie?
-A dokładniej to w zamku. Jutro jest uczta, choć nie mówiono o tym publicznie, nie zdążyłem się dopytać z jakiej okazji. Natomiast Orvel jest zaproszony i ma romans z jedną z dwórek. Jego żona będzie jutro przez cały czas w domu, a powiedział jej, że po uczcie będzie jeszcze prowadził interesy z jednym szlachciurą w sprawie kupna kolejnego domu. A tak się składa, że żadnego handlarza nieruchomościami nie ma w okolicy i żaden nie przyjedzie w najbliższym czasie, więc resztę łatwo wydedukować.
-Wiesz, potrafisz mnie jeszcze zaskoczyć... Z kąd to wszystko wiesz?
-Widzisz, braciszku, służba wie bardzo dużo. Wystarczy wiedzieć, jak zarzucić haczyk.
-A myślałem, że to ja będę zawsze za wszystko odpowiedzialny, a ty będziesz tylko moim sobowtórem.
-Taa, jasne. A nie pamiętasz przypadkiem, kto ci dupę uratował, gdy mieliśmy pozbyć się tego kanibala z puszczy koło Kereslaven? Ja się nie pożygałem na widok rozprutych i zmasakrowanych zwłok, jak coniektórzy tutaj obecni...
-Daruj sobie...
-... i niestety dźwięki TWOJEGO wymiotowania zwróciły uwagę celu...
Zaczął przybierać jadowity ton głosu.
-Jeszcze słowo...
-A potem zemdlałeś na widok jego zakrwawionej twarzy ze zwisającym kawałkiem mięśnia i skóry z ust...
-Zaczynasz mnie denerwować...
-I po samodzielnym załatwieniu kanibala musiałem cię wytaszczyć z jego chaty - całego pożyganego i zakrwawionego. Wyglądałeś tak odrażająco, że konie chciały się zerwać z uprzęży, choćby miały sobie łby pourywać lejcami, czyż nie?
Skończył dopiekać bratu dopiero, gdy zobaczył, że ten ma w oczach ogień.
-Dość tego. Uciekaj stąd, póki masz jeszcze nogi...
-Dobra, dobra. Powiedzmy, że jesteśmy kwita. A co jeszcze w sprawie zadania, to uczta jest wieczorem, tuż po zachodzie słońca. Ja idę główną bramą na dziedziniec, a ty wejdziesz po murze koło bramy. Spróbuję jeszcze zapoznać się z planem zamku. Jak się zobaczymy na dziedzińcu, to wtedy przedyskutujemy resztę, jak dowiemy się czegoś więcej. Nie zmarnuj tego dnia i poszperaj jeszcze w poszukiwaniu informacji.
-I kto tu mówi o marnotrawieniu czasu!
-To do zobaczenia.
-Hej! Poczekaj jeszcze sekundkę... Spróbuj komukolwiek powiedzieć o tym incydencie w puszczy Kereslaven, a chociaż że jesteś moim bratem i obiecałem sobie, że z mojego powodu włos ci z głowy nie spadnie, to tak ci przemebluję uzębienie, że do końca życia będziesz mógł jeść tylko rozcieńczoną zupę, jasne?
-Jasne, twardzielu. - tu poklepał go żartobliwie po ramieniu - Do zobaczenia w zamku.
Rozdział 6
Nadchodziła już czwarta noc tego zlecenia. Słońce już składało się na spoczynek. Leżał na łóżku w swoim pokoju. Już spakował swój ekwipunek i poukładał na stole. Leżał jeszcze kilka minut, rozmyślając nad zleceniem. Po chwili wstał, zabrał rzeczy i wyszedł z komnaty. Zapłacił karczmarzowi za nocleg, podziękował, pożegnał się i wyszedł z gospody energicznym krokiem, odprowadzany miłymi i wesołymi spojrzeniami innych gości gospody. Poszedł do stajni, w której zostawił konia. Przytroczył bagaże, zapłacił koniuszemu i wyjechał za miasto. Przywiązał wierzchowca do jednego z drzew przy murach miasta, kilkanaście metrów od bramy, przy jakimś zagajniku koło lasu. Sprawdził, czy go nie widać i wrócił z powrotem do miasta. Pokierował się przez uśpione ulice Doreny w stronę zamku. Miasto wyglądało jak zaklęte. Nie było widać żywej duszy, nawet ptaki zaprzestały swych lotów między dachami, jakby czuły, że lepiej będzie się ukryć na tą noc. Doszedł do miejsca, z kąd widać było bramę główną na dziedziniec. pokierował się do mroku rzucanego przez rząd kamienic. Cień zapewniał mu doskonałe warunki do przedarcia się przez pole widzenia strażników. Podszedł do muru dzielącego dziedziniec z resztą ulicy, niezauważony. Czekał. Po chwili zobaczył swego brata idącego środkiem ulicy, uśmiechając się szeroko. Chociaż się nie spóźnił - pomyślał, patrząc na jego pochód. Jego bliźniak podszedł do strażników bramy i zagadał dziarsko. Jednak udało mu się zaskarbić ich zaufanie, bo wpuścili go tuż po drugim zdaniu przez niego wypowiedzianym. Jeden z gwardzistów otworzył drzwi w bramie i pomachał nieznajomemu w miłym geście. Kryjący się w cieniu skrytobójca zaczął wspinać się po murze, po odstających kamieniach. Po chwili stał już pomiędzy blankami muru, rozglądając się, czy nikt go nie zauważył. Spojrzał na dół, na dziedziniec. Jego brat jakby nigdy nic opierał się o mur koło drzwi do baraków straży, patrząc lekko rozmarzonym wzrokiem prosto w swego brata, jakby spoglądał na niebo za murem. Poruszył głową wskazując na drzwi na rogu między murem a budynkiem koszar, niby przeciągając kark. Bliźniak na murze kiwnął lekko głową i pokierował się w tamtą stronę. Skrytobójca opierający się o mur rozejrzał się i także poszedł w tamtą stronę. Szedł powoli, jakby był lekko śpiący. Drzwi otworzyły się bez oporu. Wszedł szybko do środka, zostawiając na wpół otwarte drzwi. Pogasił pochodnie w korytarzu i wystawił głowę na dziedziniec. Po chwili spostrzegł swego brata, zgiętego wpół pod schodami na mur, w miejscu niewidocznym z żadnego punktu oprócz drzwi z których właśnie na niego patrzył. Tuż po zlokalizowaniu swego bliźniaka pod schodami kiwnął głową na znak, że wszystko gotowe. Ten rozejrzał się i bezszelestnie pobiegł po bruku do drzwi. Wszedł do środka i zamknął je za sobą. Ogarnęły ich egipskie ciemności. Słyszał tylko głos swojego sobowtóra, gdzieś przed nim:
-Dobra, tym korytarzem można dojść do sali wejściowej. Tam natomiast można się bezpiecznie ukryć w komnacie sąsiadującej z salą bankietową. To pomieszczenie było kiedyś wykorzystywane jako połączenie między kuchnią a salą główną, lecz po dobudowaniu drugich schodów, prosto z kuchni do sali bankietowej, jest nieużywane i robi teraz za magazyn. Tam przeczekamy ucztę, a później pokierujemy się do komnat Sary de Renden, tej kochanki Orvela. Zabijemy go jak będzie miał już wychodzić - gdy będzie się już ubierał lub po wyjściu z pokoju. Już tłumaczę mój plan. W garderobie jest doskonałe okno ze sporym gzymsem, wychodzące tuż pod balkonem piętro wyżej. Pokój, do którego jest dobudowany balkon, jest komnatą dla gości, lecz tym razem nikogo w niej nie będzie, zapewniam cię. Sam balkon i okno garderoby wychodzą na tylną stronę zamku, gdzie nie ma żadnych zabudowań, tylko mur i tuż za nim puszcza - Nawet jakby ktoś się bardzo starał, ciężko by było coś dostrzec po tamtej, ciemnej stronie zamku. Ja wejdę na gzyms koło okna pod balkonem, a ty zajmiesz sie korytarzem. Drzwi naprzeciw komnat Sary prowadzą do schowka. Tam się ukryjesz i będziesz pilnował, czy Orvel nie wyjdzie wcześniej. Jak usłyszysz, że wychodzi spokojnie, to załatwiasz go przy pierwszej okazji i ukrywasz ciało. Jak któryś z nas wykona zlecenie, po dobrym ukryciu zwłok, czym prędzej idzie powiadomić drugiego. Jak ja się go pozbędę, wyjdę z powrotem przez balkon i jak najszybciej cię powiadomię - zastukam w drzwi schowka pięć razy. Jak wcześniej usłyszysz gwar straży na korytarzu, lub jakieś oznaki, że coś poszło nie tak, to jak najszybciej wydostań się z tamtąd i pokieruj właśnie tu - do korytarza w którym właśnie stoimy - i czekaj na mnie. Jak już byś dotarł do miejsca spotkania - czyli dokładniej do tego pomieszczenia...
Jego brat otworzył drzwi po prawej i zalało ich światło księżyca, dobiegające z okna pokoju obok. Po chwili zamknął drzwi i kontynuował:
-... przedyskutujemy drogę ucieczki i dalszy plan. Jak ty wykonasz pomyślnie zlecenie jako pierwszy, idziesz do komnat gościnnych nad pokojem Sary i mnie powiadamiasz z balkonu. Później, razem schodzimy po murze na dół, przeskakujemy mur i idziemy po nasze konie. Ukryłeś swojego wierzchowca w niewidocznym miejscu? To dobrze. Teraz tak. Pokój Sary znajduje się na czwartym piętrze. Jeżeli wejdziesz tam schodami za kuchnią, będą to czwarte drzwi od prawej, po załamaniu korytarza w lewo. Jasne?
-Schody przy kuchni, czwarte piętro, zakręt w lewo, czwarte drzwi od prawej. Tak.
-Pokój z balkonem, jak można się domyślić, znajduje sie dokładnie nad pokojem Sary, więc wystarczy że wejdziesz piętro wyżej i tak samo jak przedtem - zakręt w lewo, czwarte drzwi od prawej. Nie zapomnij - schowek to drzwi naprzeciw pokoju, w którym będzie przebywał cel. Do sali wejściowej pójdziesz tym korytarzem, ja głównym wejściem. Jak mnie tam zobaczysz, idź dokładnie za mną. To tylko wygląda na bardzo skomplikowane, lecz w gruncie rzeczy jest bardzo proste. Możemy ruszać.
-Hmm... poczekaj...
Wciągnął głośno powietrze nosem.
-Piłeś.
-Ee tam, kropelkę...
-Wali od ciebie bimbrem na kilometr.
-Dobra, daruj sobie kazania. Chodźmy już
Rozdział 7
Szedł w całkowitych ciemnościach, aż doszedł do pierwszego źródła światła - schodów oświetlonych świecami osadzonymi w mosiężnych, zdobionych świecznikach na ścianach klatki schodowej. Pokierował się nimi w górę, aż doszedł do okutych, drewnianych drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę i uchylił je lekko. Sala wejściowa była pusta. Na środku rozciągał się długi, czerwony dywan, który przypominał w dotyku mech leśny. Poszedł szybko za jeden z filarów i ponownie zaczął nasłuchiwać ewentualnego zagrożenia. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Wyjrzał dyskretnie zza zdobionej kolumny i zobaczył swojego bliźniaka, idącego środkiem sali. Przyglądał się zza filaru, jak wchodzi do bocznych drzwi po drugiej stronie. Z powrotem schował głowę. Stał chwilę, oddychając głęboko i pobiegł bezszelestnie do drzwi, w których zniknął jego brat. Znajdował się w krótkim korytarzu oświetlonym kandelabrami przy ścianach. Na jego końcu znajdowały się uchylone drzwi. Przebiegł przez nie do komnaty i zamknął za sobą. Pokój zalewała blada poświata księżyca, wlewająca się przez okno. Cała komnata zawalona była skrzyniami, a na jednej z nich siedział beztrosko jego brat nucąc jakąś wesołą melodię. Słyszeli gwar dobiegający zza ściany po prawej. Skrytobójca siedzący na skrzyni zeskoczył energicznie i zagadał:
-No, to tutaj posiedzimy sobie parę godzin, aż uczta sie skończy i wtedy ruszamy.
Jego rozmówca nic nie odpowiedział, tylko usiadł na jednej z pak i zaczął polerować swoją kurtką i tak już połyskujący sztylet. Wydawało im się, że były to dnie, a nie godziny. Minuta za minutą słyszeli tylko radosny gwar rozmów i melodię wydobywającą się z instrumentów grajków na uczcie w komnacie obok. W pewnym momencie wydawało im się, że gwar zaczął cichnąć. Usłyszeli przebijające się ledwo przez gwar pierwsze odgłosy szurania krzesłami. To był sygnał. Wstali i przygotowali się do wyjścia.
-Dobra, ty idź drzwiami do kuchni, ja pójdę, drugą stroną.
Teraz zauważył stare, zardzewiałe drzwi po lewej stronie, koło okna. Doskonale wtapiały się w kolor skrzyń. Bez słowa poszedł w ich kierunku. Ich otwieraniu zawtórowało donośnie chrupnięcie i skrzypienie. Zobaczył przed sobą szerokie schody. Poszedł nimi aż na czwarte piętro, po drodze omijając wielkie, dębowe drzwi do kuchni. Korytarz na czwartym piętrze miał dwa wyjścia - jedno, przed którym właśnie stał - i drugie po drugiej stronie korytarza, który był całkowicie opustoszały. Poszedł zdecydowanym, lecz za razem cichym krokiem aż do zakrętu. Dokładnie tak, jak mówił jego brat, z czwartego pokoju od prawej dobiegały krzyki. Poszedł do drzwi do komnaty celu i upewnił się, że to z tąd pochodzą odgłosy kochanków. Wszedł do pomieszczenia naprzeciw pokoju Sary. Był to typowy, ciasny schowek na miotły. Wszedł do środka, zamknął drzwi, poprawił pochwę sztyletu u pasa i czekał. Po kilku minutach usłyszał coś odróżniającego się od odgłosów z pokoju Sary - kroki podkutych, stalowych buciorów strażnika. Jego serce przyśpieszyło swą pracę, gdy nagle ktos nacisnął klamkę schowka. Drzwi otwarły się na oścież, a w nich ukazał się dość młody gwardzista w połyskliwym kirysie i nagolennikach, lecz bez hełmu. Otwarł szeroko oczy na widok nieznajomego mu męszczyzny, trzymającego w ręku sztylet. Ten szybkim ruchem wciągnął strażnika do środka, od razu zamykając drzwi za nim. W ciemności usłyszał dźwięk przecinanej tętnicy szyjnej i poczuł bezwładne ciało walące się na ścianę schowka. Ułorzył ciało w taki sposób, by nie zawadzało o drzwi. Wytarł sztylet o koszulę ofiary wystającą spod napierśnika i dalej nasłuchiwał. Tak jak uprzednio zaczynało mu się nudzić, gdy po półtorej godzinie nagle zerwał się wyciągając swoją osobistą broń. Usłyszał kobiecy wrzask przerażenia, dźwięk szybko otwieranych drzwi, walących przy okazji z łoskotem o ścianę, odgłos bosych, otyłych stóp biegnących korytarzem. Ich właścieciel właśnie zaczął wrzeszczeć męskim, przytłumionym głosem o pomoc. Po chwili ciszy ktoś zapukał pięć razy w drzwi i je otworzył. Przed drzwiami schowka stał jeden z bliźniaków, mówiąc:
-Biegiem! Zwiewa nam piętnaście tysięcy serenów! Za mną!
Oboje wbiegli na klatkę schodową po drugiej stronie korytarza. Pędzili niczym dwie, czarne, bliźniacze błyskawice. Wpadli na schody, przeskakując po trzy stopnie. Po chwili znaleźli się na parterze. Znajdowali się w części zamku przeznaczonej dla służby. Nie zwracając na to uwagi, jeden z braci ruszył sprintem do najbliższych drzwi. Jego bliźniak pobiegł tuż za nim. Dwa czarne płaszcze powiewały niczym skrzydła nietoperza, mknąc korytarzami zamku, w którym zaczynały się odzywać dźwięki strażników biegnących na patrole i krzyki służby. Wbiegli na wewnętrzny dziedziniec, który sąsiadował z murem odzielającym go od puszczy Zobaczyli kawałek spódnicy jednej ze służących, który właśnie w ostatniej chwili zniknął za innymi drzwiami. Szybko wdrapali się na mur i zeskoczyli z niego po drugiej stronie. Przedzierając się przez chaszcze i pokrzywy zobaczyli kasztanowego konia uwiązanego do jednego z drzew. Oboje wskoczyli na jego grzbiet, jeden po drugim i popędzili dalej przez las, prawie niewidoczną ścieżynką.
-Gdzie twój koń?! - przekrzyczał świst wiatru skrytobójca trzymający wodze.
-Na północ od bramy głównej, w zagajniku!
Pędzili przez mroczny las, który wydawał się ich przez cały czas obserwować setkami par niewidocznych, wrogich oczu. Dojechali do jego skraju i znaleźli się na granicy zagajnika. Po chwili siedzieli już na osobnych wierzchowcach i pędzili w kierunku bramy głównej. Zatrzymali się , gdy zobaczyli kawałek traktu biegnącego od bramy, aż do jaru. Daleko przed nimi widać było kłęby kurzu, wzbijane przez karocę pędzącą na złamanie karku, ciągniętą przez dwie pary koni.
-Nawiał! Nie mogę uwieżyć! - rzekł wstrząśnięty bliźniak na szarym rumaku.
-Czy... jak... co... Jak to?!
-To niemożliwe przecież... Co żeś tam zrobił, Marvel...?
-Później ci opowiem, Criss. Teraz musimy go gonić.
-Gonić?! Nie widzisz, że już po wszyskim? Dupa blada, a nie wielka kasa! Spieprzyliśmy robotę!
Marvel łobuzersko spojrzał na brata.
-Zapomniałeś o jednym, ważnym szczególe. Mamy jeszcze dwa dni do końca premii kontraktu. Wciąż mamy spore szanse na małą fortunę...
-Wiesz, że nawet możesz mieć rację? Więc na co czekamy?! Za nim!
Po chwili Criss mruknął sam do siebie:
-Po tym zleceniu biorę urlop...
Pogalopowali w stronę wylotu doliny, wzbijając w górę fontanny żwiru. Galopowali za swoim celem. Za honorem skrytobójcy...
Dodane po 1 minutach:
Aha. Zapomniałem dodać na początku: To opowiadanie jest takim... testem pewnego stylu opowiadania, o czym już pewnie zdążyliście się przekonać (jeżeli wogóle zachaczyliście o zawartość opowiadania) :wink: