ZŁOTOKOT
Zostałem porozrzucany. Praktycznie wszędzie. Bo na wstręciźnie już byłem i w Grzybiarzu Niecodziennym, zupełnie na wschodzie, gdzie wystarczy wychylić się przez okno, a mózg od mrozu tężeje w czaszce.
Na wstręciźnie długo można było mnie szukać. Dziadyga w kapeluszu jędrnym, szerokim jak niebo, pytał się o mnie – nikt mu nic nie powiedział. Pytali też inni – Złotokot i Dywan, Podspód i Mierż. Podspód. Nikt nic im nie powiedział. W Grzybiarzu nie można było otworzyć ust.
- Ale czemu!? - darł się, przekrzykując trzaski mrozu, czerwononosy Złotokot.
- ZIIIMNO!!! - odwrzaskiwali przechodnie.
Zimno.
Nie tylko w Grzybiarzu. Bo zimno było też na północy, Złotokot o tym czytał. Siedział na kufrze ze skrzyżowanymi nogami, w dziurawych ineksprymablach, twarz miał jeszcze czerwoną od mrozu.
- Na północy jest zimno. - Polizał palec, przewrócił stronę gazety. - W Nigrzywii będzie elekcja. Jedziesz?
- Nie chce mi się – odpowiedziałem, podglądając przez okno czysty negliż mrozu. Oblegał szybę. - Skąd wiedziałeś, że tu jestem? Żółty?
- Nie wiedziałem. - Przewrócił kolejną stronę. Zęby mu dygotały w wargach. - Tak sobie pomyślałem, że będziesz. Słuchaj...
- Cieszę się.
- Te. Poważnie?
- Nie. Żółty?
- Mhm?
- Widziałeś Beatrycze? To znaczy, czy Beatrycze jest z tobą?
- Nie. Chciała przyjechać, ale została na wstręciźnie. No wiesz, tam też cię widziano.
- Cisnął gazetę do kominka i pochylił się nad ogniem.
- Co się stało, Jonasz?
- Odkryłem Szpetotę.
Aha, pomyślał.
Jego też rozrzuciło. Na górę, na morze, na jezioro. Dłonią zapląsał na warkoczu żony, bo na chwilę tylko wrócił, sam, przemoknięty do nitki, w pożyczonym płaszczu. A potem znów – wstręcizna, Mierzeja, Oblesie. W Oblesiu też byłem, spotkałem go. Narzekał na komunę, podatki i wódkę. Spał na łódce. Cztery miesiące spędził w więzieniu – z lenistwa. Taki Złotokot. Taki Żółty.
- Też siedziałem. Na wstręciźnie. - Pokiwałem głową. - Trzy tygodnie.
- Za co?
- Nieważne.
- Jestem przygnębiony, Jonasz. Taki się czuję... po prostu przygnębiony. Wbity w samego siebie. Zgryziony. Jakby mi ktoś przydeptał ogon.
Szturchnąłem go, odszedłem od okna.
- Oj, Żółty, Żółty.
- Byłem w Brzusznym.
- I jak tam jest?
- Strasznie.
- To lepiej niż tu.
- Tu jest, Jonasz, zimniej.
*
Dygresja. Tak mi się przypomniało... Złotokot we śnie – leży w fotelu, z tym że tułów ma w fotelu faktycznie, wszystkie jego cztery kończyny sterczą na boki. Na brzuchu pozwijany koc, pod głową podusia. I śpi taki...
Podspód wracał do domu, zaczynał, gdy go ostatnio widziałem, a teraz – teraz nie wiem. Czy doszedł.
Szedł, bo nie miał nic innego do roboty. Beatrycze spotkał gdzieś tak w połowie drogi . Trochę się ucieszył.
- Widziałaś Jonasza?
- Nie. A ty?
- Nie.
- Szkoda, bo bym go chętnie zobaczyła.
- Ja też.
Milczeli.
- Podspód, ja tak sobie myślałam...
Beatrycze zawahała się i pogładziła go po policzku.
- Kiedyś będzie dobrze – powiedziała.
*
Razem z Podspodem przyszło wspomnienie Dywana. Na stacji kolejowej, wśród wszelkiego kolejowego wizgu, siedział na swojej walizce (gdy go ostatnio widziałem) ze skrzyżowanymi nogami i czytał grubaśną książkę botaniczną. Na głowie miał kapelusz, na szyi zawiązany purpurowy szalik. Płaszcz spływał mu z walizki aż na podłogę. W kieszeni tego płaszcza miał małego rudego kociaka, który wystawił wtedy ciekawski łepek i obserwował stację.
Dywan nie lubił podróży.
Dywan to Dywan.
- Bo ja jestem jak źwieślak, Jonaszu – powiedział mi, nie przerywając czytania. - Źwieślak patentowany.
- Nie, bez przesady.
- Nie przesadzam. Ja mam takie patrzenie na świat, wiesz? Jak źwieślak. A ty?
- Lubię źwieślaki.
- Śmieszny jesteś, Jonaszu. Dużo jest na świecie śmiesznych rzeczy.
- Naprawdę?
- Nie wiem.
To ostatnie, co powiedział. Wyjeżdżał do Dwumbii. Tam było ciepło, tak obco ciepło... Nie to co w Grzybiarzu Niecodziennym.
*
Podspód, Dywan, Złotokot, Mierż, Beatrycze.
Granice siekły ciężkim siarkowym oparem. Do Podspoda było mi daleko. Do Dywana daleko. Złotokot był wreszcie blisko, Mierż, Beatrycze – o nich nie miałem pojęcia. Podspód... Podobno zesłali go na „środek”. Na „środek”... Żal we mnie wzbierał.
A jeśli chodzi o Złotokota... Mieliśmy czas.
Z początku opowiadaliśmy – ja o sobie.
- Wiesz, widziałem się z mamą. Ale musiałem od razu wyjechać... - odruchowo zniżyłem głos. - Miałem ogon. Mam nadzieję, że nic jej się przeze mnie nie stało. A co tam? Wszystko w porządku. Z ojcem ciągle nie mam kontaktu, ale mama mówiła, ze w porządku, dobrze mu się z tamtą układa. Ala urosła. Chyba za mną tęskni, wiesz? A potem? Potem byłem na Mierzei, ale jeszcze przed tobą.
- Wilkiem tam na mnie patrzyli. Twoja to sprawa?
- Nie. Już wcześniej się zaczęło. Siostra młynarza zaczęła... widzisz... Kunszty wyprawiać. Rzucili na nią anatemę, a potem martwą znaleźli w kuźni.
- Słyszałem coś o tym.
- Aha. Burmistrz był wściekły.
- Bał się klątwy.
- Wszyscy się bali. To znaczy, wszyscy, którzy mieli coś na sumieniu. W dwa dni potem przyjechał Tendziwny. Pytał o tę Blankę, siostrę młynarza.
- I cuda począł wyprawiać – westchnął Złotokot.
Wróciliśmy do gry. Złotokot zaszachował mnie laufrem.
- Nie tak to miało być... - mruknąłem. - Zabili go, a jakże.
- Kto?
- Nie mówili ci? - spojrzałem na niego bacznie.
- Już nic nie chcieli mówić.
- Duch Zimowej Nocy. Podobno tam był.
- Tfu! Już ci wierzę.
Teraz to ja zaszachowałem. Złotokot przez chwilę się zastanawiał, po czym zbił mojego skoczka.
- Naprawdę. Zresztą, twoja sprawa. Fakt, że fircyka znaleziono w...
- W kuźni, tyle wiem.
- Aha. I przestali tam obcych lubić. Jak ja przyjechałem, to w kuźni był piekarz. Niefortunnym trafem rozmawiałem z nim poprzedniego dnia wieczorem.
- I znowu musiałeś uciekać.
- Mhm. Na wstręciznę.
- Też tam byłem.
- Chciałem spotkać Beatrycze, ale wsadzili mnie do kicia.
Złotokot ze smutnym uśmiechem przebierał palcami między szachowymi figurami.
- Więc jak im zwiałem, to już nie chciałem się narażać.
- A tu? Bezpiecznie?
- Na Oblesiu zawsze jest bezpiecznie. Trochę.
- Bo zimno.
- Bo zimno.
Przez chwilę graliśmy w milczeniu. Przegrywałem.
- A ty? - spytałem.
Wzruszył ramionami.
- Tak jak ty. Mierzeja, Brzuszny, wstręcizna, teraz Oblesie. W domu też byłem.
- Co tam u Joanny?
- W porządku. Dziecko będziemy mieli.
- To dobrze. To dobrze, Żółty.
- I wujek Teodor umarł.
- To źle.
- Na aspergilozę. Mówię ci, Jonasz, jak mi się smutno zrobiło, jak mi powiedzieli... Ale wiesz, zaraz musiałem uciekać. Woźnica mnie wsypał, cud że udało mi się zwiać.
- Jak?
- W środku nocy. Byłem z Joanną, nagle wbiegł Gilbert i powiedział, że wpadłem. Nie pytałem, rozumiesz. Ubrałem się tylko i wyleciałem. Joanna się przestraszyła...
Przegrałem i zaczęliśmy ustawiać figury od nowa. Tym razem wziąłem czarne.
- Pojechałem do Brzusznego.
- A gdzie cię dopadli?
- Gdzie? Zaraz tutaj, w Przedoblesiu. Cztery miesiące siedziałem. Ale dobrze mi było... Nie bili, karmili regularnie, o nic nawet nie pytali. Tylko o ciebie. Ale nie bili, to im nic nie powiedziałem.
- Dzięki.
- Jak wyszedłem, kupiłem łódkę. Dopłynąłem do Oblesia, jedną noc spędziłem... Myślałem, że mi wszystko z mrozu poodpada. Całe szczęście, że mnie przygarnąłeś.
- Szczęście, że mnie znalazłeś. - Pokręciłem głową. - Oj, Żółty, Żółty...
Opowiadaliśmy. Złotokot opowiadał o swoich snach.
- Coraz częściej śni mi się Mierzeja. Chyba... Wiesz, Jonasz, wstyd gadać, ale chyba się nieźle tam strachu najadłem.
- Aha?
- Śni mi się, że jestem tam z Joanną. Całkiem puste ulice... Zimny wiatr... Bzdury. Teraz ty coś powiedz.
Wracamy do rzeczywistości. Zbijamy sobie wzajemnie pionki, przekomarzamy się jak małe dzieci.
- No czekaj, tego nie było. Przecież nawet nie zdążyłem postawić...
- Zdążyłeś, tylko zobaczyłeś, że trzymam hetmana i ci go zbiję.
- Wcale nie, zobaczyłem już wcześniej.
- Kłamiesz.
- Ja nigdy nie kłamię. - Prześwidrowałem go wzrokiem. Spoważnieliśmy. - Widziałem się z Dywanem.
Złotokot zassał powietrze przez zęby.
- Beatrycze podobno spotkała Podspoda.
- Mierż...
- Mierż nie żyje.
I znowu ta cisza, wciskająca się za małżowiny, pod powieki, w wargi, piachem sypie w gardło, w oczy. Trzeszczy jak stare zawiasy, skrzypi, boleje. I ciągle patrzyliśmy na siebie, rozbijając tęczówki swoich oczu na części pierwsze – Złotokot w szarej zieleni obnażał nagość mojego szarego błękitu. I morze zwisało gdzieś pomiędzy nami, chlustało jak woda w butach, wymioty w przełyku. Ale nie mogliśmy go dosięgnąć.
Odchrząknęliśmy w tym samym momencie.
- No tak.
- Ehe.
- Mm.
- A... Jak umarł?
Jak to Mierż.
Jak mógł umrzeć Mierż, Strach na Orły, Szczupidlak?
Jak?
*
Rok temu.
Wczesna jesień, pierwsze liźnięcia chłodu pozostawiają rankiem na liściach skrzepniętą w szron ślinę. Na południu Nigrzywii było jeszcze ciepło, można było chodzić w samej koszuli. Ale wiatr chłodniejszy zaczynał wiać.
Mierż drzemał na łonie przyrody.
Po siwiejącej brodzie chodził mu mały czarny żuczek.
Mierż wspominał. Lubił swoje wspomnienia, lubił koty i rośliny. Zaciekły z niego był botanik.
Leżał tak, wśród różowego wrzosu, wspominał i pozwalał żuczkowi łazić po brodzie.
Usłyszał, jak ciężkobutne kroki miażdżą żółknące z wolna trawy. Przerwał nucenie piosenki. Otworzył oczy. No i... no i słońce... Zobaczył słońce.
Podniósł się na łokciu, odwrócił. Na szczycie wzgórza, za jego plecami, stał mężczyzna w długim do ziemi bordowym płaszczu i w ciężkich butach utytłanych w żółtym błocie. Anarchista.
Długie czarne włosy, skręcone bardzo ciasno w miękki puch, rozwiewał mu wiatr. Szczupidlak patrzył na niego przez chwilę i myślał. Znów zaczął nucić piosenkę. Mężczyzna zauważył jego spojrzenie i ośmielony, podszedł. Szedł prawie dwie minuty, niespiesznie.
- Mierż? To pan? - głos miał łagodny, niezbyt niski.
- Tak – odpowiedział Mierż. Czy gdyby powiedział wtedy „nie”, pomogłoby mu to jakoś? Tego nigdy się nie dowiemy.
- Pan pójdzie ze mną.
I Strach na Orły wstał. Najpierw zdjął z brody żuczka. A gdy wstał, okazał się od postawnego mężczyzny o głowę przynajmniej wyższy, w talii zaś nie grubszy od jednego tamtego faceta uda.
- Pójdę.
Poszli.
- Jak pan się nazywa? - spytał Mierż.
- Jestem pan Anarchista.
- A ja pan Mierż.
- Wiem.
Pan Anarchista miał twarz spieczoną obcym słońcem odległych krain, brwi od tego słońca spłowiałe, policzki gładkie, bez zarostu, nad górną warstwą lekki wąs. Młody był – pewnie dwudziestoletni. Mierż miał lat czterdzieści sześć.
Szli jasnym południem przez fioletowe od wrzosu wzgórze.
- Czy wie pan, coś o moich przyjaciołach?
- O pana przyjaciołach? - powtórzył pan Anarchista. - Niestety, słuch o nich zaginął. Władze komunistyczne wyklęły pana Teofila z całej ziemi. Schronił się na Oceanie Środkowym. Tyle wiemy.
- A Jonasz? Złotokot? Dywan?
- Pan Jonasz żyje. Pan Złotokot zniknął. Pan Dywan zniknął. Przepraszam, nie mogę z panem rozmawiać.
- Czy jestem aresztowany? - dopytywał Mierż.
- Bardzo mi przykro.
- Rozumiem. - Mierż pokiwał głową, założył czapkę uszankę i westchnął głęboko. - Za co?
Myślę, że dobrze pan wie.
Mierż – Jak to Mierż, stary dobry Strach na Orły, dobrze wiedział. Ale w duszy czuł żal.
Szli długo. Z rozległych rąk na wiejską dróżkę. Raz przejechał tamtędy wóz – wielki, ciężarny, zaprzężony w zimnokrwistego siwka. Woźnica umknął wzrokiem – gdzieś poza horyzont, poza życie i poza kosmos. Pan Anarchista na niego też nie patrzył. Bo czasem źle było na innych ludzi patrzeć.
Pustym traktem doszli do pierwszej wioski – do Zagrzmiomierza.
Przenocowali w stodole, wśród ciepłego oddechu krów i czarnych kóz. I Szczupidlak znowu miał czas na rozmyślanie.
Pan Anarchista nie spał. Czuwał, żeby Mierż nie uciekł.
Mierż nie zamierzał uciekać. Wolał sobie pomyśleć.
Usiadł na stercie siana i napisał list. Cztery identyczne listy.
Rok i cztery tygodnie później jeden z tych listów wpadł w moje ręce.
Jestem aresztowany przez anarchistów.
Podobno u Was nie najgorzej. Gdybyście jednak mieli kłopoty, możecie przyjechać na moją zielnicę. Hasło to „mandragora”. Zresztą, będą Was tam znali.
Młody człowiek, który mnie aresztował jest bardzo miły. Nie musicie się martwić.
*
W nocy, gdy Złotokot już spał, usiadłem na parapecie z tym właśnie listem i – zastanawiałem się, czy to wszystko prawda. Czy Mierż to prawda, czy ja to prawda, i czy rano, jeśli usnę, a potem się obudzę, to czy Złotokot nadal tu będzie. Czy może nigdy go nie było.
*
Rok i trzy tygodnie i sześć dni temu.
Strach na Orły i pan Anarchista wyruszyli wczesnym rankiem. Do karczmy wpadli na śniadanie, szybko wyszli i opuścili osadę. Ruszyli traktem szerokim, rozognionym od tłoczących się wozów i jeźdźców. Nie spodziewali się tego, ale jeden z kupców, wielki, gruby staruszek w zielonych szatach, przygarnął ich do swojego konwoju. Usadzono ich na wozie wśród bel czarnej wełny, atłasu i beczek wina. A obok nich usadzono młodą kobietę z dzieckiem.
Strach na Orły przez całą drogę do miasta pokazywał chłopcu swoje sztuczki. Ja nigdy się nie dowiedziałem, czy był prawdziwym magiozem, czy tylko świetnym iluzjonistą. Teraz wydawało się to mało ważne.
Kobieta, matka chłopca, uśmiechała się ufnie jak małe dziecko.
Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdy chłopiec wyciągnął z garści cztery zmięte karteczki. Kobieta rzuciła Mierżowi przestraszone spojrzenie.
Ale nie bała się tak bardzo, by nie spełnić prośby. Złotokota spotkała w okolicach Brzusznego. Usłyszała, jak się przedstawiał.
Jechali cały dzień, aż wieczorem dotarli do miasta. Pan Anarchista i Mierż rozstali się z kupcem w bramie. Zielony staruszek pojechał ze swoim konwojem w północną część miasta, Strach na Orły ze swoim strażnikiem – we wschodnią. Znów nocowali. W opuszczonym domu. Tym razem przez wszystkie w ścianach, oknach, podłogach, sufitach szczeliny – wiało zimnem.
Mierż usnął spokojnie.
Rano obudził go pan Anarchista. Tyle że nie był sam – towarzyszyło mu czworo innych mężczyzn, wszyscy byli postawni i uzbrojeni. Mierż zamrugał rozespanymi oczami. I powiedział jedyne, na co było go jeszcze stać.
- Jeszcze pięć minut, panowie.
Popatrzyli na siebie ze zdumieniem. A Strach na Orły zapadł w nerwową drzemkę.
Przez półsen słyszał ich rozmowę, a raczej głosy, głosy różne – niższe i wyższe, cichsze i głośniejsze. Jeden z nich mówił bardzo cicho i ochryple, odchrząkiwał, szeptał, świszczał, gdy podnosił głos. Drugi był donośny, ciężki, metaliczny. Trzeci melodyjny i dźwięczny. Czwarty... Czwarty skrzekliwy. Starczy.
Obudzili go znowu. Minęło trochę więcej niż pięć minut, słońce jeszcze nie wzeszło, niebo szarzało jak chora twarz, zasnuwało się przedświtową bladością.
- Panie Mierż, musimy wstawać.
Teraz pomyślał i poczuł się, jakby był bardzo bardzo chory. I bardzo bardzo stary. Jak dziecko przemieszczał się wąskimi korytarzami zdziczałych słów i zaczynał rozumieć. - Będzie świtać. Musimy wstawać.
I mówił to ten pierwszy, z głosem łagodnym i wysokim. Pan Anarchista.
*
- Nie wiem, co to za miasto.
- A skąd wiesz to wszystko?
Złotokot wstał, obszedł stół dookoła, założył ineksprymable Zniknęły cienkie jak gałązki, blade uda. Założył wczorajszą koszulę. Wreszcie przestał straszyć sterczącymi pod bladą skórą kanciastymi żebrami. Opatulił się grubaśnym swetrem i usiadł znowu na łóżku, wśród stygnącej kołdry.
- Po otrzymaniu tego listu...
Podałem mu kawę w szklance, wypił duszkiem prawie całą i odkaszlnął.
- Spotkałem się z pewnym... magiozem.
Teraz to ja się rozkaszlałem.
- Oszalałeś?
- Nie. Jonasz, ja musiałem sprawdzić, co się z nim... Czy w ogóle żyje.
- Wiem, przepraszam cię.
Popatrzył na mnie dziwnie.
- Nie musisz. Jesteśmy na to za duzi.
Stukanie dnem szklanki w blat doprowadzało mnie do szału. Przestałem. Jak już się zorientowałem, że to ja stukam.
Złotokot pochylił głowę i przycisnął pięści do skroni.
- Żółty?
- Musiałem wiedzieć.
- Wiem, Żółty. Ja też bym tak zrobił.
I on to wiedział.
- Naprawdę nie wiesz? Nawet w jakich okolicach?
- Nie mam pojęcia.
- A ta kobieta? Nie powiedziała ci?
- Nie.
Dlaczego wszystkich nagle ogarnął taki wielki strach? Czemu nikt nie chciał nic nikomu mówić? Czemu egzekucji dokonywało się po cichu i nie wiadomo gdzie?
Wstałem, też zacząłem się ubierać. Na ostatnie pytanie zdobyłem się dopiero podczas zapinania koszuli.
- Jak umarł?
Złotokot też nie odpowiedział od razu.
Po tym jak pan Anarchista obudził Mierża, historia gwałtownie stawała się bardzo krótka. Szczupidlak nucił tą piosenkę, którą zaczął nucić na wzgórzu.
Ruszyli schodami w dół, do piwnicy. Wszyscy sześcioro.
Zdążył skończyć piosenkę. W ułamek sekundy przed śmiercią.
Zapiąłem już koszulę i stukałem denkiem szklanki w stół. Niesamowicie irytujący dźwięk.
- Przestań – warknął Złotokot.
Przestałem. Szklanka zakręciła się na krawędzi denka, spadła, głośno roztrzaskała o podłogę.
- Myślę, że powinniśmy na chwilę dać sobie z tym spokój – mruknął Złotokot, patrząc na okruchy szkła.
- Z czym?
- A ze wszystkim.
Wstał i zawlókł się do parapetu. Lubił siedzieć z nosem przyklejonym do szyby, rozpłaszczonymi na szkle dłońmi i gapić się w mróz. W tej sytuacji nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Wiedziałem, że chciałby zostać sam, ale pokój mieliśmy tylko jeden, za zewnątrz zaś było tak zimno, że mózg krzepł w czaszce i krew tężała w żyłach na mamałygę.
Uklęknąłem, żeby posprzątać resztki szklanki.
2
Mój boże, jakie to nudne. Kompletnie się nie nadaje do dawania rad, ale uzurpuję sobie na chwilę prawo do mentorzenia, bo zdajesz się mieć talent wart wysiłku.
1) Wąska przepaść dzieli własny styl od maniery i ta przepaść się wg mnie właśnie za Tobą rozwarła. Moim zdaniem powinnaś porzucić całkowicie Twój dotychczasowy styl, przynajmniej na razie. Nie zaszkodziłoby pewnie napisać jakiejś realistycznej historii z rozbudowaną narracją, albo coś w tym rodzaju. Potem byś sobie wróciła do własnego stylu, ale bez tego schematu w języku, prowadzeniu historii i tej nachalnej fantazji, która się powtarza w każdym Twoim opowiadaniu.
2) Opowiadania muszą mieć konstrukcje i muszą czemuś służyć. Śmieszne słowa, zaskakujące dialogi, fantastyczne obrazy to o wiele za mało. Surrealizm jest oczywiście fascynujący, ale jak wiadomo podświadomość może być używana do rzeczy zupełnie genialnych, a nie tylko rozmemłanych historyjek.
1) Wąska przepaść dzieli własny styl od maniery i ta przepaść się wg mnie właśnie za Tobą rozwarła. Moim zdaniem powinnaś porzucić całkowicie Twój dotychczasowy styl, przynajmniej na razie. Nie zaszkodziłoby pewnie napisać jakiejś realistycznej historii z rozbudowaną narracją, albo coś w tym rodzaju. Potem byś sobie wróciła do własnego stylu, ale bez tego schematu w języku, prowadzeniu historii i tej nachalnej fantazji, która się powtarza w każdym Twoim opowiadaniu.
2) Opowiadania muszą mieć konstrukcje i muszą czemuś służyć. Śmieszne słowa, zaskakujące dialogi, fantastyczne obrazy to o wiele za mało. Surrealizm jest oczywiście fascynujący, ale jak wiadomo podświadomość może być używana do rzeczy zupełnie genialnych, a nie tylko rozmemłanych historyjek.
3
Chciałam zacząć szukać błędów, ale to jeszcze bardziej mnie dekoncentrowało... Odpadłam przy którymś momencie, po wymienieniu tysiąca obcych, mam nadzieję nieprzypadkowych nazw, które po dłuższym czytaniu zamieniły ten tekst w jak gdyby nieznany mi dotąd język - nie rozumiałam już, co czytam. Wielki chaos!
Może to fajna historia, czort jego wie, ale ogarnij ten fragment i wstaw ponownie.
Może to fajna historia, czort jego wie, ale ogarnij ten fragment i wstaw ponownie.
The two of us together again, there's nothing we can't do!
Yes, Noatak.
I had almost forgotten the sound of my own name...
It will be just like the good old days.
Yes, Noatak.
I had almost forgotten the sound of my own name...
It will be just like the good old days.
4
Ech, ciężko się czytało. Trochę mi zeszło, nim zacząłem się orientować, coś się dzieje, a i tak nie jestem pewny czy trafnie.
Nie mam pojęcia co chciałeś osiągnąć, bombardując czytelnika taką dawką słowotwórstwa. Mnie to tylko skołowało i gubiło. Z początku zastanawiałem się, czy to ma być jakaś bajka w odcieniach szarości. Potem uznałem, że to była iluzja, ale może błędnie.
Co według mnie ciekawe, w poprzednim tekście, do którego tylko zerknąłem, nie wgłębiając się, też miałem wrażenie, że masz problem wrzucić czytelnika w swój świat, potem już jedziesz i powoli to nadrabiasz. Niestety wielu tracisz na początku, więc to chyba twoje pole walki na ten moment.
Gdy wejść trochę w historię, to jest ona nawet interesująca, ale sposób podania załatwiłby mnie nim bym to zauważył. Zakończywszy ten fragment, nie jestem pewny czy było warto.
A teraz z innej beczki:
Dalej powtórzeń też jest sporo, przynajmniej część jest zamierzona, ale w większości w to wątpię, a w innych jak w tym wyżej, nie rozumiem, choć czuje, że są celowo (może błędnie).
Gdyby nikt nie zwrócił uwagi na to jak się uśmiechała, czy rzuciła owe przestraszone spojrzenie to bym mi pasowało. Ale z tym, ze wyciągnął to mnie kuje. Zwłaszcza, że ona to nie nikt.
Wielokropki, sam je lubię od czasu do czasu, ale gdy są za blisko siebie, to jak spotkanie teściowych, zaczynają mnie ciarki przechodzić.
To tylko tak wyrywkowo, to co mi w pamieć zapadło przy czytaniu.
Cóż, życzę powodzenie. I na koniec zapytuje, to tworzy pewną całość z gargulcami, czy tak?
Nie mam pojęcia co chciałeś osiągnąć, bombardując czytelnika taką dawką słowotwórstwa. Mnie to tylko skołowało i gubiło. Z początku zastanawiałem się, czy to ma być jakaś bajka w odcieniach szarości. Potem uznałem, że to była iluzja, ale może błędnie.
Co według mnie ciekawe, w poprzednim tekście, do którego tylko zerknąłem, nie wgłębiając się, też miałem wrażenie, że masz problem wrzucić czytelnika w swój świat, potem już jedziesz i powoli to nadrabiasz. Niestety wielu tracisz na początku, więc to chyba twoje pole walki na ten moment.
Gdy wejść trochę w historię, to jest ona nawet interesująca, ale sposób podania załatwiłby mnie nim bym to zauważył. Zakończywszy ten fragment, nie jestem pewny czy było warto.
A teraz z innej beczki:
Powtórzenie. Co to jest nie wiem. Ale patrząc na dalszą cześć, myślę, że miało być z dużej litery.Bo na wstręciźnie już byłem i w Grzybiarzu Niecodziennym, zupełnie (?) na wschodzie, gdzie wystarczy wychylić się przez okno, a mózg od mrozu tężeje w czaszce.
Na wstręciźnie długo można było mnie szukać.
Nie wiem czemu ma służyć to powtórzenie.Pytali też inni – Złotokot i Dywan, Podspód i Mierż. Podspód.
Dalej powtórzeń też jest sporo, przynajmniej część jest zamierzona, ale w większości w to wątpię, a w innych jak w tym wyżej, nie rozumiem, choć czuje, że są celowo (może błędnie).
Hmm? Czy aby na pewno ktoś to mówi?- Cisnął gazetę do kominka i pochylił się nad ogniem.
Mam problem z zrozumieniem choćby takiego fragmentu, wyrwałem jako przykładowy.Kobieta, matka chłopca, uśmiechała się ufnie jak małe dziecko.
Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdy chłopiec wyciągnął z garści cztery zmięte karteczki. Kobieta rzuciła Mierżowi przestraszone spojrzenie.
Gdyby nikt nie zwrócił uwagi na to jak się uśmiechała, czy rzuciła owe przestraszone spojrzenie to bym mi pasowało. Ale z tym, ze wyciągnął to mnie kuje. Zwłaszcza, że ona to nie nikt.
Wielokropki, sam je lubię od czasu do czasu, ale gdy są za blisko siebie, to jak spotkanie teściowych, zaczynają mnie ciarki przechodzić.
Duzi? Może lepiej starzy? Jakoś tak w oryginale dziwnie i trochę zabawni brzmi.- Nie musisz. Jesteśmy na to za duzi.
To tylko tak wyrywkowo, to co mi w pamieć zapadło przy czytaniu.
Cóż, życzę powodzenie. I na koniec zapytuje, to tworzy pewną całość z gargulcami, czy tak?
-Może jak będę dużym chłopcem, ludzie będą mnie prosić o pomoc.
-Albo żebyś się przesunął.
-Albo żebyś się przesunął.
5
Gandalf, pod jednym z poprzednich Twoich opowiadań napisałam, że podoba mi się, jak mało które na Wery. Teraz, niestety, nie mogę tego powtórzyć, chociaż ten tekst ma wiele cech wspólnych z poprzednim. Masz wyobraźnię językową, która pozwala Ci tworzyć neologizmy, zgrabne metafory, sugestywne obrazy. To cenna właściwość, do tego naturalna. Można ją rozwijać, lecz podstawy muszą być wrodzone. Ale: ten fragment ma poważne niedostatki kompozycji. I nie mam tu na myśli braku akcji. Brak jest bowiem w nim jakiejś wyraźnie uchwytnej myśli przewodniej, która rządziłaby układem poszczególnych scenek. To mi przypomina kalejdoskop: potrząsamy nim, widzimy zmieniające się obrazki, każdy ładny, każdy inny - i tyle. A równocześnie żadna z tych scenek nie jest na tyle wyrazista, żeby przyciągnęła uwagę na dłużej, albo zaangażowała czytelnika emocjonalnie. Są jacyś ludzie, o czymś mówią, pojawiają się i znikają, może żyją, może nie, może są czyimś wspomnieniem - wszystko rozmywa się w nieokreśloności.
Tutaj muszę się zgodzić z barneymem: grozi Ci manieryczność. Byłoby szkoda, naprawdę. Same gry i zabawy językowe plus wymyślanie krótkich scenek na długo nie wystarczą. To są cechy typowe dla małych form, ale nawet w nich musi być jakiś pomysł, organizujący całość.
Spróbuj może napisać jakąś fabułę. Taką zwyczajną, od punktu A do punktu B, z dwoma zwrotami akcji pomiędzy. Tym swoim specyficznym językiem, ale w oparciu o solidną, standardową konstrukcję.
Tutaj muszę się zgodzić z barneymem: grozi Ci manieryczność. Byłoby szkoda, naprawdę. Same gry i zabawy językowe plus wymyślanie krótkich scenek na długo nie wystarczą. To są cechy typowe dla małych form, ale nawet w nich musi być jakiś pomysł, organizujący całość.
Spróbuj może napisać jakąś fabułę. Taką zwyczajną, od punktu A do punktu B, z dwoma zwrotami akcji pomiędzy. Tym swoim specyficznym językiem, ale w oparciu o solidną, standardową konstrukcję.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
6
Niezupełnie...I na koniec zapytuje, to tworzy pewną całość z gargulcami, czy tak?
Jest to tekst, który napisałam mniej więcej rok temu, a niedawno próbowałam do niego wrócić, początek czegoś dłuższego. Właściwie sam wstęp.
A co do tego, że nudne: zawsze miałam problem ze zbyt szybkim rozwojem akcji, więc teraz przesadzam pewnie w drugą stronę. Spróbuję nad tym również popracować, może kiedyś uda mi się osiągnąć równowagę.
Dziękuję za wszystkie uwagi.
7
Źle mnie zrozumiałaś. Nie chodzi mi o powolny rozwój akcji. Nudne jest to, że każdy kolejny Twój tekst jest pisany wg tego samego schematu i tym samym stylem. Więcej nawet: każdy Twój bohater wypowiada się tym stylem i wg tego samego schematu. Przy pierwszych Twoich tekstach, które tu przeczytałem, to było niemal fascynujące, przy którymś z kolei zrobiło się po prostu nudne.
Oczywiście trochę akcji by nie zaszkodziło.
Oczywiście trochę akcji by nie zaszkodziło.
8
Dygoczące zęby w wargach... Ja wiem, że cały obraz ma tu być nieco pokręcony... Ale to już jakoś pokonało moją wyobraźnię.Gandalf pisze:Zęby mu dygotały w wargach
W dużej mierze mogłabym się podpisać pod komentarzem rubii. To opowiadanko to przede wszystkim "popisówka" zgrabnego słowotwórstwa, zabaw metaforami, językiem w ogóle. W wielu fragmentach to jest nawet wciągające. Czytelnik śledzi te strzępki scen posklejane w dość chaotyczną, ale estetyczną całość z pewnego rodzaju fascynacją. Ale na dłuższą metę mnie to jednak zmęczyło i znudziło. Brakowało mi nie tyle akcji, co treści. Jakiejś myśli przewodniej, logicznego (nawet mniej czy bardziej) ciągu zdarzeń/wspomnień/czegokolwiek. Złapałam się na tym, że czytam kolejne zdania czy fragmenty w oderwaniu od reszty - już nawet nie próbując szukać w tym jakiejś spójności.
Być może ktoś z większymi ciągotami do bardziej "udziwnionej" literatury doceniłby ten utwór. Ja, niestety, nie za bardzo (jako całość, bo strona językowa jest ciekawa i bardziej opanowana i wykorzystana do opowiedzenia czegoś spójnego mogłaby być naprawdę świetna).
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"