Mężczyzna z orlim nosem

1
Mężczyzna siedział na parkowej ławce i czytał. Co kilka minut odkładał gazetę, przecierał spocone czoło i pociągał z małej butelki kilka łyków wody mineralnej. Po chwilowym ograniczeniu skutków lipcowego upału, wracał do lektury. Wydawał się nią całkowicie pochłonięty. Nie zwracał uwagi na setki osób mijających go o krok w drodze na plażę. Nie przeszkadzali mu poddenerwowani, głośni turyści szukający wolnego miejsca w jednym z nadmorskich barów. Zbliżała się pora obiadowa. Sopot raczony od tygodnia trzydziestostopniowym skwarem osiągnął apogeum sezonu turystycznego. Miasto gotowało się odrabiając zimową stagnację. Mężczyzna zdawał się ten fakt całkowicie ignorować. Jedynie czytał, pił i wdychał płynącą z inhalacyjnego grzybka woń skondensowanej solanki. Dla postronnych był jak cień, we mnie wzbudził podskórny dreszcz.
Okraszona obfitym, haczykowatym nosem pociągła twarz widniała w rejestrach mej pamięci. Byłem o tym przekonany. Osiemdziesięciodwuletni kustosz archiwów wysłużonego umysłu podpowiadał, że gdzieś, na jednej z półek znajduje się portret z obliczem, które widniało kilka metrów ode mnie. Siedziałem na ławce naprzeciwko i wpatrywałem się w mężczyznę z coraz większym zainteresowaniem. Skąd go znałem? Czyżby mieszkał w pobliżu i któregoś dnia wpadliśmy na siebie w sklepie, lub parku? Może podobnie jak ja uwielbiał jesienne, popołudniowe spacery po Molo i zakodowałem tę niebanalną twarz, gdy mijaliśmy się przypadkiem? Ile mógł mieć lat? Siedemdziesiąt? Siedemdziesiąt pięć? Był młodszy ode mnie, ale raczej niewiele. Istniała jeszcze jedna możliwość. Mogłem go kiedyś zapuszkować, albo przesłuchiwać jako podejrzanego, lub świadka. Przez trzydzieści lat pracy ludzkie twarze zlewały się w jedną, nieokreśloną masę. Na emeryturze proces ten się pogłębił. Siedząc tamtego dnia na ławce w parku nie potrafiłem przyporządkować obserwowanego człowieka żadnemu konkretnemu wydarzeniu. Było tylko przeczucie. Może jednak błędne?
Mężczyzna dopił wodę i wrzucił butelkę do kosza na śmieci. Wstał, złożył gazetę i wepchnąwszy ją pod pachę, powolnym krokiem ruszył w stronę centrum. Nie spojrzał na mnie. Odprowadzałem go wzrokiem tak długo, aż lekko przygarbiona sylwetka zniknęła pomiędzy parkowymi drzewami. Wraz z odejściem nieznajomego, dziwne uczucie niezidentyfikowanego niepokoju zaczęło przygasać. Kilka chwil później przykrył je rozczulający widok dwójki małych dzieci kłócących się o łopatkę na pobliskim placyku zabaw. W pewnej chwili spojrzały na mnie, a ja uśmiechnąłem się na tyle sympatycznie, na ile mi pozwoliła natura. Dzieciaki spanikowane pobiegły w kierunku rodziców.
Spędziłem na ławce jeszcze kilka minut. Było bardzo parno i zaczynałem żałować, że nie posłuchałem porannych, radiowych ostrzeżeń i wybrałem się na spacer w ten skwar. Na szczęście droga powrotna nie była długa. Dom na Parkowej oddalony jest zaledwie o trzysta metrów od ławeczki, z której podnosiłem swe obolałe kości. Każde kolejne ukłucie bólu przeszywające w czasie tej czynności plecy i dolną część kręgosłupa dawało mi pojęcie, jak starym już jestem człowiekiem.

Boję się snu, w którym ludzie stłoczeni w ciemnej, ciasnej piwnicy kulą się w przerażeniu czekając na katorgę. Jestem wśród nich, czuję woń potu, strachu i moczu. Co jakiś czas pojawia się cichy płacz dziecka i trzęsący głos kobiety. Jej mająca przynieść ukojenie, paniczna interwencja stukrotnie potęguje mój lęk. Choć dostrzegam zaledwie zarysy postaci kłębiących się wokół, wiem iż podobnie jak ja wpatrują się w stalowe drzwi, spod których dobiega blada poświata. Dochodzą nas jęki, czasem podniesiony męski głos. Czekamy wiedząc, że gdy drzwi się otworzą zacznie się prawdziwy koszmar.
Budzę się o drugiej. Czasem o trzeciej w nocy. Jestem spocony i zmęczony. Wtedy zawsze kładę rękę na prawej połówce łóżka w poszukiwaniu bliskości. Gdy po raz kolejny rzeczywistość przypomina mi, że tę już dawno utraciłem, idę do kuchni, by napić się wody. Kolejne długie godziny, aż do świtu stoję przy oknie wpatrując się w ujawniane przez latarnie niedoskonałości ulicy Parkowej. Dom naprzeciwko, krawężnik, ławka. Wszystko napompowane doskonałymi wspomnieniami wywlekanymi przez starca po nocnym koszmarze.
Tak też było tamtej nocy. Nocy, gdy dostrzegłem wpatrującego się we mnie mężczyznę. Stał pod drzewem, oświetlony bladym światłem latarni i patrzał prosto w moje okno. Sparaliżowany nagłym ukłuciem lęku nie potrafiłem się ruszyć. Rozpoznałem go. Był to ten sam człowiek, którego kilkanaście godzin wcześniej widziałem w parku. Pociągłej twarzy z orlim nosem nie sposób było pomylić z żadną inną. Wtedy jednak w środku dnia nie zwrócił na mnie uwagi, gdy noc przykryła świat wyraźnie się mną interesował. Wymienialiśmy spojrzenie przez kilka sekund. Wydało się, iż nieznajomy nieznacznie się skłonił. Przez jego usta przebiegł delikatny uśmiech, po czym odszedł w kierunku plaży. Trwałem przy oknie jeszcze kilkadziesiąt minut próbując uporządkować mętlik w głowie. Gdy świt przyniósł pierwsze promienie słońca, niczego już nie byłem pewien, łącznie z tym, czy ów mężczyzna nie był wytworem kolejnego nocnego koszmaru.
Przespałem dwie godziny. Jedynie na tyle potrafiłem nakłonić swój organizm. Była pogodna niedziela. Pod moim oknem dziesiątki osób w różnym wieku zmierzało na pobliską plażę. Ich głośne zachowanie utrudniało skupienie. Wyjrzałem przez okno. W miejscu pod drzewem, stał zaparkowany samochód na warszawskich tablicach. Zresztą cała ulica usiana była autami przyjezdnych. Wielu turystów wynajmowało pokoje w kamienicach ciągnących się wzdłuż plaży. Sąsiad na parterze też miał u siebie czwórkę gości. Bywało, że balowali do późna, ale nie skarżyłem się. Ludzie w moim wieku dzielą się na tych, którym wszystko przeszkadza, lub tych którym jest wszystko jedno. Należę do drugiej kasty. Niemniej za każdym razem, gdy z dołu dochodzą dźwięki balangi, zastanawiam się, co by na to powiedział Władek. On jak nic innego na świecie uwielbiał harmonię i ciszę. Kochał swe mieszkanie i przylegający doń ogród. Latem, gdy rano wychodziłem do pracy, lub pod wieczór zeń wracałem, siedział na drewnianym stołeczku i podlewał ogrodowym wężem pięknie wypielęgnowane róże. Przystawałem wtedy i rozmawialiśmy przez kilka minut o błahostkach. Anna słysząc dobiegające z podwórza głosy przygotowywała gorący posiłek. Ciągnący się czterdzieści lat rytuał przerwała choroba wieńcowa Władka. Zmarł dziesięć lat temu, a mieszkanie spadkobiercy sprzedali ludziom ze stolicy. Ogród zamieniono w parking i może dobrze się stało, bowiem bezduszna, brukowa kostka nie wywołuje niepotrzebnych emocji. Właściciele z parteru i mnie złożyli ofertę odkupu mieszkania, ale pomimo zaproponowanej, przekraczającej wyobraźnię kwoty odmówiłem. Nie potrzebuję pieniędzy. Chcę umrzeć w tych czterech kątach, a potem niech się dzieje co chce.
Im dzień stawał się jaśniejszy, tym wspomnienie nocy bladło. Czas był szczególny i wymagał wyjątkowej celebry. Wyszedłem z domu po dziewiątej. Dojście do przystanku autobusowego zajęło mi dziesięć minut. Upał narastał. Pojazd linii 187 przyjechał zgodnie z rozkładem. Klimatyzowane wnętrze przyniosło chwilę ukojenia. Zająłem miejsce i kolejne minuty minęły mi na podziwianiu zmian w wydawałoby się znanym krajobrazie. Przeżyłem w tym mieście przeszło sześćdziesiąt lat, jednak takiej metamorfozy, jaka zaszła tu w ciągu ostatniej dekady nie pamiętam. Odkrywałem Sopot na nowo, żałując tylko że starcza mi sił na dokonywanie tego jedynie przez szybę autobusu. Gdy widok budynków i drzew zastąpiły krzyże, ruszyłem do wyjścia. Autobus zajechał w zatoczkę na ulicy Malczewskiego. Zarówno po prawej, jak i lewej stronie cmentarz rozwijał się ku górze, częściowo kryjąc się w gęstwinie lasu. Opuściłem pojazd i skierowałem się ku pierwszemu ze straganów umieszczonych po przeciwnej stronie ulicy. Kobieta, która od lat sprzedawała mi kwiaty uśmiechnęła się. Bez słów przygotowała kolorową wiązankę z tulipanów i żonkili. Podała również dwa znicze. Tak zaopatrzony, powolnym krokiem szedłem pod górę przystając co kilka minut, by złapać oddech. W końcu dotarłem do grobowca rodziny Szembergów. Niegdyś jasna, teraz pokryta brunatnozielonym nalotem tablica w najwyższym punkcie kryła imiona Zygmunta i Leokadii Szemberg. Poniżej znacznie jaśniejsze i czytelne widniało imię i nazwisko Ani. Grobowiec oplatało ogrodzenie składające się z niskich, pordzewiałych słupków i łączącego je, równie zniszczonego łańcucha. Z przodu znajdowała się przerwa umożliwiająca podejście do grobu i częściowo spróchniałej, drewnianej ławeczki. Zasapany spocząłem na niej. Gdy wewnętrzny, przegrzany akumulator zyskał łyk świeżej energii zabrałem się do układania kwiatów. Włożyłem je do połączonego z tablicą marmurowego wazonu, do którego wcześniej nalałem wody zaczerpniętej z kranu stojącego przy głównej ścieżce cmentarza. Na płycie ustawiłem zapalone znicze.
„Wszystkiego najlepszego kochanie”
Po chwili zdałem sobie sprawę z absurdalności wypowiedzianych w myślach życzeń. Najlepsze przecież już minęło, a nie wierzyłem by cokolwiek mogło istnieć po drugiej stronie. Te słowa miały pomóc mnie, bo Ani wszelką nadzieję odebrał złośliwy rak skóry. Od trzech lat spędzam jej urodziny na cmentarzu i jestem przekonany, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Zastygłem pogrążony w natłoku kłujących duszę wspomnień. Dopiero po chwili dostrzegłem stróżkę wody wyciekającą z popękanej podstawy wazonu. Mieszając się z brudem, piaskiem i kurzem spłynęła na płytę grobowca formując przedziwny kształt. Ten wzmocniony refleksem światła skupił moją uwagę. Początkowo skojarzył mi się z namalowaną na pustej kartce wyspą, która kierowana nieznaną siłą przeistaczała się w trudne do zidentyfikowania dziwolągi, by w finale osiągnąć dwuwymiarowy obraz ludzkiej twarzy. Owalna głowa, wydatny nos. Coś się wtedy otworzyło. Jakaś zamknięta komórka w mojej głowie zdradziła skrywaną tajemnicę. Poczułem rosnące w klatce piersiowej gorąco. Wymalowany przez naturę na grobie mojej żony portret mężczyzny z orlim nosem przestał być anonimowy. Mózg starca skojarzył, w którym punkcie linii życia napotkał tego człowieka. Poziom niepokoju osiągnął najwyższy punkt. Zerwałem się z ławki rozglądając się panicznie wokół. Czego chce? – pomyślałem - Dlaczego teraz? W tym momencie wiedziałem, że stanie się coś złego, coś na co absolutnie nie byłem przygotowany.



Otworzyłem oczy zaraz po tym, jak krzyk wywleczonej z piwnicy kobiety nagle ucichł. Ryk nieopisanego bólu dudnił jednak w mojej głowie jeszcze długie minuty po przebudzeniu. Byłem spocony. Zmęczony. Zmusiłem się jednak, by wstać i poczłapać do kuchni, gdzie szklanką wody popiłem dwie tabletki przeciwbólowe. Później udałem się do ubikacji. Jak długo mogłem odwlekałem moment, w którym będę musiał podejść do okna. Spojrzałem na zegar. Była trzecia. Wiedziałem, że pojawienie się w moim życiu mężczyzny z orlim nosem nie było przypadkowe. Nie mogłem trwać w ułudzie, iż nic się nie stało. Odsunąłem rąbek zasłony. Tylko kawałek. Latarnia, jak co noc oświetlała przestrzeń wokół drzewa, część ulicy, oraz wejście do budynku na przeciwko, jednak w okolicy nie było nikogo. Przez uchylone okno dochodził mnie dźwięk muzyki. Skoczne melodie zapewne były grane w jednym z przyplażowych lokali. Morskie powietrze mogło je przynieść nawet z odległości kilku kilometrów. Nieco uspokojony miałem już zasłonić okno, gdy w rogu budynku, obok ogródka ukrytego pod kopułą płaczącej wierzby dostrzegłem cień. Trwał nieruchomo i mógł być jedną z tysięcy różnych rzeczy, które nocą układają się zdesperowanemu człowiekowi w mrożące krew w żyłach kształty. Nie miałem wątpliwości czym był. Stał tam mężczyzna. Tym razem postanowił się ukryć. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń, dokładnie w tym miejscu rozżarzyło się delikatne światełko. Zapalił papierosa. Potem wyszedł zza rogu. Znów wpatrywał się w moje okno. Dopalił papierosa, po czym rzucił niedopałek na chodnik i przygniótł go butem. Wskazał mnie palcem i odszedł. Zasłoniłem okno. Nieznajomy mnie prowokował. Chciał przestraszyć, byłem tego pewien. Ruszyłem do kuchni, wypić kolejną szklankę wody. Po drodze sprawdziłem, czy drzwi wejściowe są dobrze zamknięte. O śnie nie mogło być mowy. Usiadłem na łóżku. Musiałem pomyśleć i podjąć jakąś decyzję.
O ósmej podniosłem słuchawkę telefonu. Wystukałem na cyferblacie numer zaczerpnięty z pożółkłej kartki notatnika. Odebrał operator centrali, któremu się przedstawiłem i poprosiłem o przełączenie dalej. Kazał czekać. Po minucie, może dwóch dobiegł mnie dawno nie słyszany głos.
- Niech mnie kule, toż to sam wielki wódz dzwoni. Chuchnij w tę słuchawkę, bo pomyślę, że śnię – Pawlicki zawsze miał się za żartownisia i rzeczywiście niekiedy bywał dowcipny. Niestety przywarła do niego słabość typowa dla tego typu ludzi, przesada. Ostatnie lata wspólnej służby bardziej mnie denerwował, niż bawił.
- Witaj Marku, gratuluję awansu – postanowiłem mile połechtać jego ego. Choć od odejścia na emeryturę minęło już piętnaście lat, od czasu do czasu dochodziły mnie wieści z Komendy. Żona byłego, nieżyjącego już naczelnika pionu kryminalnego mieszkała w Sopocie przy 3 Maja i raz na kilka miesięcy spotykałem ją w autobusie, albo na Molo. Baba była jak chodząca wywiadownia. Chyba lepiej orientowała się w układach Komendy, niż ludzie tam pracujący.
- Bez ciebie nie dałbym rady mistrzu – odparł radośnie – Naprawdę świetnie cię słyszeć. Jak się miewasz?
Pytanie najbardziej banalne z możliwych, nie umiałem się jednak zdobyć na szczerą odpowiedź. Ostatni raz widziałem się z Markiem na pogrzebie Ani. Później nasze drogi się rozeszły, choć i przed tym wydarzeniem, a po moim odejściu na emeryturę były dość dalekie.
- Potrzebuje twojej pomocy – rzekłem nie siląc się na nieszczere opowiastki. Znał mnie i wiedział, że nie zawracałbym mu głowy głupotami.
- Co jest?
Wyczułem w jego głosie obawę. Nie spodziewał się tego, co miał usłyszeć w ciągu następnych kilkunastu minut. Nie przerywał mi jednak. Gdy skończyłem mówić, nastała cisza.
- Odwiedzę cię jutro po pracy – powiedział pozbywając się wesołego tonu – Parkowa?
- Ta sama
Rozłączył się.

Parną noc wypełniły krótkie sesje stanu, który można nazwać półsnem. Byłem jak wartownik przysypiający na posterunku, któremu jawa myli się z ułudą. Pode mną turyści balowali na całego. Męcząc się tak dotrwałem do rana. Zarówno poprzedniego dnia, po telefonie do Marka Pawlickiego, jak i w nocy nie wyglądałem przez okno. Zbyt wiele stresu mnie to kosztowało. Niemniej obawiałem się, że takie zachowanie może rozzłościć mego prześladowcę i sprowokować do trudnego do przewidzenia kroku.
Nad ranem brunatne niebo zesłało burzę. Rzęsisty deszcz zalał ulice dudniąc o nieudrożnione rynny, przez co nadmiar wody zalewał strych, a następnie moją kuchnię. Gdy Koleje Państwowe sprzedały budynek długoletnim najemcom, nikomu się nie spieszyło do dokonywania kosztownych napraw dachu, tym bardziej że skromny fundusz remontowy nie był w stanie sprostać wyzwaniom kapitalnego remontu. Podczas podobnych kataklizmów na front ruszały więc magazynowane przez lata plastikowe miski.
O siedemnastej z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Twarz Pawlickiego, która ukazała się w judaszu, różniła się od zapamiętanych obrazów z przeszłości. Dawny przyjaciel wyraźnie przytył, znacząco również przerzedziła się niegdyś bujna czupryna na jego głowie. Awans i nowe obowiązki wywarły na nim trujące piętno. Wpuściłem go. Przywitaliśmy się serdecznie, po czym poprowadziłem gościa do dużego pokoju.
- Zapomniałem już jak tu cicho – powiedział zajmując miejsce w fotelu.
- Sąsiedzi odsypiają nockę – odparłem – Kawy?
- Mam to o co prosiłeś – rzekł Pawlicki ignorując moją propozycję. Otworzył trzymaną na kolanach aktówkę i wyjął z niej grubą teczkę, po czym położył ją na stole – Wiesz, że nie powinienem tego robić?
Ale zrobiłeś, skomentowałem w myślach wiedząc doskonale, że wydarzenia z przeszłości nie pozwalały mu odmówić. Zbyt wiele mi zawdzięczał, a ja przez te wszystkie lata nigdy nie prosiłem o spłatę długu. Aż do wczoraj. Gdy się poznaliśmy był dwudziestopięcioletnim leszczem, któremu ojciec, wysoko postawiony w strukturach Służby Bezpieczeństwa funkcjonariusz załatwił wejście do Komendy Wojewódzkiej. Pracowałem w pionie kryminalnym od lat i wkurzała mnie taka nierówność w ścieżce awansu. Pawlicki był niesforny, oraz gburowaty i zapewne pomimo protekcji szybko spuszczony by został na doły hierarchii, gdyby nie skrywana inteligencja i błyskotliwość. Od początku widziałem w nim coś, co pozwalało sądzić, że po oszlifowaniu będzie dobrym śledczym. Potrafił poprawnie wyciągać wnioski, miał też dobre pomysły i nadzwyczaj szybko się uczył. Gdy przyłapałem go na kradzieży utargu ze spodni ofiary cinkciarskich porachunków w jednym z pokoi w Grand Hotelu mogłem przekreślić jego przyszłość. Był osiemdziesiąty czwarty rok, zbliżał się pierwszy po ogłoszeniu stanu wojennego Festiwal Piosenki i mord w tak prestiżowym miejscu nie służył propagandowemu wizerunkowi uspokojonego kraju. Tym bardziej, że pokój ten miał zajmować Charles Aznavour. Sprawę przekazano do wojewódzkiej, by jak najszybciej ją zamknąć. Miałem Pawlickiego za nieokrzesanego młokosa, fakt okradania zwłok podczas oględzin wytrącił mnie jednak z równowagi. Pamiętam, patrzyliśmy sobie wtedy w oczy. Pawlicki odłożył banknoty, a musiało być tego kilkaset dolarów i marek. Prawdziwa fortuna. Mógł zaproponować mi układ i podział łupu, wtedy byłby skończony. Wycofał się jednak. Rozmowa na ten temat zajęła nam pięć minut na korytarzu i więcej do niej nie wracaliśmy. Od tego czasu coś się zmieniło. Uspokoił się i spokorniał. Na przestrzeni lat nasze drogi się schodziły, przecinały i rozchodziły, zawsze jednak gdzieś na orbicie wspólnych stosunków krążyły wydarzenia z hotelu. Teraz był naczelnikiem wydziału dochodzeniowo -śledczego i zdawał sobie doskonale sprawę, że wyniesienie z archiwum trzech zapomnianych teczek dotyczących spraw sprzed trzydziestu lat, to niska cena za stare grzechy.
- Adam, o co chodzi ?
Nie odpowiedziałem, bowiem zajmowała mnie już lektura zawartości akt. Opis miejsc zbrodni, analiza śladów, zeznania świadków i w końcu to. Pamięć mnie jednak nie zawiodła. Serce dudniło w klatce piersiowej w szaleńczym tempie. Trzymałem w rękach kartkę z naszkicowanym ołówkiem portretem pamięciowym.
- On – powiedziałem podając go Markowi – Ten facet prześladuje mnie od trzech dni.
Pawlicki spojrzał najpierw na portret, potem na mnie.
- Jesteś pewien? Minęła kupa czasu. Przeglądałem akta, przecież złapaliście sprawcę, a co do gościa z portretu, to nie ma żadnej pewności, czy w ogóle istniał.
- Marek, mówię ci, to on – nie potrafiłem się uspokoić – Widziałem go w parku. Przez dwie noce sterczał pod moim oknem. Jestem pewien.
Pawlicki wpatrywał się w portret zastanawiając się zapewne która klepka w mojej głowie doznała właśnie trwałego obluzowania.
- Wiem, to dziwne, ale mam to – podałem mu woreczek z niedopalonym do końca papierosem – Zabrałem to sprzed domu, gdy odszedł.
Pawlicki zapewne pożałował w tym momencie litości jaką się wykazał.
- Co według ciebie mam z tym zrobić? – spytał poirytowany.
Nie dawałem za wygraną. Upierałem się.
- W tamtych sprawach były ślady biologiczne, pamiętam. Na pewno zachowało się DNA. Przecież porównujecie je po latach. Kupę starych spraw dzięki temu rozwiązano.
Pawlicki zabrał woreczek z niedopałkiem, pożegnał się i wyszedł. Nie miałem żadnej pewności, czy potraktował na serio choć jedno moje słowo.

Drzwi rozwarły się z hukiem wpuszczając do piwnicy falę oślepiającego blasku. Słyszałem dudnienie ciężkich kroków. Przez płynące z oczu łzy widziałem wysoką, czarną sylwetkę łapiącą w dłonie włosy siedzącej obok mnie dziewczyny. Jej krzyk był ogłuszający. Inni też krzyczeli. Ja chyba również. Gdy postać wywlekła ją brutalnie do innego pomieszczenia, mocnym kopniakiem zamknęła drzwi. Strach odbierał mi władanie nad organizmem. Nie potrafiłem sobie z nim poradzić.
Byłem w pokoju, w swoim mieszkaniu. Dotarło to do mnie dopiero kilkanaście sekund po przebudzeniu. Odrzuciłem kołdrę. Prześcieradło było wilgotne. Najwyraźniej się zmoczyłem. Wstałem, zwinąłem je i zaniosłem do łazienki. Nie posłałem nowego, i tak nie mógłbym zasnąć. Zegar nad drzwiami wskazywał pierwszą. Do świtu pozostało około trzech godzin. Udałem się do łazienki i wtedy usłyszałem stuknięcie. Cichy, pojedynczy dźwięk dochodzący z klatki schodowej. Oblał mnie zimny pot. Ktoś stał za drzwiami. Najciszej jak umiałem podszedłem do judasza. Po drugiej stronie panował mrok. Wydawało mi się, że słyszę sapanie. Tak, jakby ktoś ciężko oddychał. Nacisnąłem znajdujący się w przedpokoju włącznik światła. Mężczyzna stał kilkadziesiąt centymetrów ode mnie. Dzieliły nas tylko drzwi. Delikatny uśmiech uwidocznił niepełną klawiaturę pożółkłych, częściowo zepsutych zębów. W mocno wyłupiastych oczach spinających orli nos kryło się szaleństwo. Światło zgasło. Pomimo licznych uderzeń we włącznik, nie zapaliło się powtórnie. Nasłuchiwałem. Dobiegły mnie stukania, a potem cisza.
- Czego chcesz do cholery ?!!! – nie wytrzymałem
Nikt nie odpowiedział na krzyk. Roztrzęsiony zapaliłem światła w całym mieszkaniu i wróciłem do pokoju. Opadłem na fotel. O czwartej, gdy świt rozlał po Sopocie przyjemne ciepło, zdecydowałem, że muszę coś z tym zrobić. Nie mogę dać się zastraszyć i zamknąć na resztę życia, jak ślimak w skorupie.

Ostatni seans zakończył się o osiemnastej. Pół godziny później dwudziestoczteroletnia Magdalena Kazimierczak zamknęła kasę biletową kina Polonia w Sopocie i pożegnała się z paniami sprzątającymi salę. Do domu szła ulicami Bohaterów Monte Cassino i Grunwaldzką w kierunku Dzierżyńskiego, gdzie mieszkała pod numerem dwadzieścia siedem. Był siedemnasty lutego osiemdziesiątego drugiego roku, na ulicach panowały pustki, wkrótce miała rozpocząć się godzina milicyjna. Droga do domu zajmowała kobiecie zwykle około dwudziestu pięciu minut. W mieszkaniu czekał na nią mąż i matka. Gdy Kazimierczak nie pojawiła się do dwudziestej, zaniepokojony małżonek wyszedł by jej szukać. Gdy zszedł z drugiego piętra starej kamienicy na parter, jego uwagę zwróciły uchylone drzwi korytarza prowadzącego do komórek piwnicznych i palące się światło. Zajrzał tam i dostrzegł leżące w kałuży krwi zwłoki swojej żony. Miała roztrzaskaną czaszkę. Wezwana milicja przyjechała na miejsce o dwudziestej pierwszej. Przez kolejnych kilka godzin trwało zabezpieczanie śladów, przepytywanie lokatorów, szukanie świadków. Nikt nic nie widział. W okolicach ciała znaleziono niedopałek papierosa. Sekcja zwłok dokonana w Zakładzie Medycyny Sądowej w Gdańsku wykazała, że śmierć nastąpiła na skutek ran zadanych ciężkim narzędziem w głowę, co doprowadziło do silnego obrzęku mózgu, wylewu i wykrwawienia. Narzędziem tym był najprawdopodobniej młotek. Nie znaleziono go. Funkcjonariusze Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Sopocie przyjęli hipotezę, iż wchodząca do klatki schodowej Magdalena Kazimierczak musiała najprawdopodobniej nakryć na gorącym uczynku włamywaczy okradających piwnice, ci zaś wpadli w panikę i zaatakowali. W ciągu ostatnich czterech miesięcy w obrębie ulic Dzierżyńskiego, Grunwaldzkiej i Łokietka odnotowano dwadzieścia trzy takie włamania. Wywiad przeprowadzony wśród znajomych dziewczyny, kolegów z pracy i rodziny nie wykazał, by miała wrogów mogących posunąć się do morderstwa. Dwudziestego pierwszego lutego na komendę w Sopocie zgłosiła się Maria Hinc, lokatorka domu sąsiadującego z budynkiem, w którym mieszkała Magdalena Kazimierczak. Kobieta była przepytywana przez funkcjonariuszy w dniu morderstwa, zeznała jednak iż dopiero trzy dni później przypomniała sobie o mężczyźnie kręcącym się siedemnastego lutego w okolicach budynku numer dwadzieścia siedem. Sporządzono jego portret pamięciowy.
Trzydzieści trzy lata później trzymałem go przed oczami mając całkowitą pewność, że przedstawia osobę, której oblicze widziałem przez judasza. Sięgnąłem po dalszą część akt. Te zawierały materiały dotyczące morderstwa Anny Wiśniewskiej. Trzydziestoczterolatka była nauczycielką w Szkole Podstawowej nr 1 w Sopocie. Dziesiątego grudnia osiemdziesiątego drugiego roku opuściła szkołę o godzinie osiemnastej trzydzieści, po zakończonej radzie pedagogicznej. Zgodnie z zeznaniami osób z pracy miała iść stałą drogą prowadzącą ulicą Armii Czerwonej w kierunku Mickiewicza, gdzie mieszkała w domu numer piętnaście. Nie wiadomo co się stało po jej wyjściu ze szkoły. Ciało Anny Wiśniewskiej z głową roztrzaskaną ciężkim narzędziem znaleźli pracownicy Zakładu Oczyszczania Miasta w kontenerze na śmieci przy ulicy Armii Czerwonej dwadzieścia. Kobieta była rozwódką, nie miała dzieci. Mąż pięć lat wcześniej wyjechał do RFN. Pamiętałem tę sprawę, ponieważ zabójstwo Wiśniewskiej od razu skojarzono z mordem dokonanym na Kazimierczak. Ciężar gatunkowy dochodzenia sprawił, że przekazano ją Komendzie Wojewódzkiej. Bylem wtedy w specjalnie powołanym zespole i brałem udział w oględzinach miejsca, w którym znaleziono ciało. Mieliśmy strasznie mało danych. Portret pamięciowy stworzony dziewięć miesięcy wcześniej według wskazówek Hinc był jedynym punktem zaczepienia. Rekonesans wśród notowanych sprawców napadów nie dał rezultatów. Przełom przyszedł w marcu osiemdziesiątego trzeciego. Doszło wtedy do trzeciego morderstwa. Ofiarą była trzydziestodziewięcioletnia Władysława Sadowska. Jej ciało znalazł dwunastoletni syn po powrocie ze szkoły w mieszkaniu przy ulicy Poniatowskiego dwadzieścia w Sopocie. Kobieta nie pracowała, zajmowała się domem. Mąż był murarzem i tego dnia od siódmej rano był w pracy, co zostało potwierdzone. Dojechałem wtedy na miejsce z pierwszą ekipą. Sprawa stawała się coraz bardziej poważna, góra naciskała na szybkie rozwiązanie, obawiano się paniki. Podwojone siły obeszły wszystkie mieszkania w pobliskich budynkach. Podczas czynności uwagę milicjantów wzbudził Adam Bogusławski, jeden z lokatorów budynku numer dwadzieścia dwa. Miał trzydzieści lat, mieszkał z matką i był upośledzony umysłowo w stopniu średnim. Twierdził, że znał Sadowską, przyciśnięty temu zaprzeczył. Sąsiedzi zeznali, iż kręcił się bez celu całymi dniami po okolicy. Jego matka pracowała jako sprzątaczka w szpitalu w Gdyni. Postanowiono przeszukać ich mieszkanie. Pod wieczór w piwnicy znaleziono młotek ze śladami krwi, oraz ubrudzone krwią spodnie. Było tam też kilka przedmiotów z mieszkania Sadowskich. Mężczyzna został aresztowany. Analizy wykazały, że krew na młotku należała do Wiesławy Sadowskiej i Anny Wiśniewskiej, a odciski palców na trzonku do Bogusławskiego. Mężczyzna nie potrafił tego wytłumaczyć, twierdził, że przedmioty dał mu jakiś przechodzień, ale nie umiał wyjaśnić jak wyglądał. Podejrzany nie miał alibi na czas morderstw, sprawa wydawała się więc jasna. Przyznał się szybko do wszystkich zarzutów. Góra była zadowolona, posypały się premie. Bogusławski nie doczekał procesu. Miesiąc później popełnił samobójstwo w areszcie śledczym w Gdańsku.
Czytając po latach te akta doszedłem do wniosku, jak niewiele trzeba było, by wrobić upośledzonego mężczyznę w morderstwa. Ktoś mógł przecież poprosić go o pomoc przy przybiciu gwoździa, a potem podrzucić młotek do piwnicy i wcisnąć fanty z mieszkania Sadowskich. Bogusławski był naiwny, nie umiał się bronić, miał mentalność dziesięciolatka, nie dostał żadnego wsparcia, gdy rzucił się na niego prokurator. Przyznał się do wszystkiego, choć trudno przyjąć by rozumiał to, o co był oskarżany. Wtedy cieszyliśmy się z szybkiego zamknięcia. Portret pamięciowy z ulicy Dzierżyńskiego uznano za nieistotny. Widziany przez Hinc mężczyzna mógł być przypadkowym przechodniem, ewentualnie menelem załatwiającym się w podwórku.
A jeśli się myliliśmy i przedstawiał prawdziwego mordercę, człowieka który z niewiadomych przyczyn czatuje teraz na moje życie?

Barbara Hinc nadal mieszkała pod numerem dwadzieścia dziewięć. Marek Pawlicki sprawdził to na moją prośbę. Istotna zmiana związana z adresem kobiety dotyczyła nazwy ulicy. W latach dziewięćdziesiątych imię i nazwisko twórcy sowieckiej bezpieki, zastąpiła data 3 Maja. Budynek był wiekową kamienicą z odrestaurowanym frontem i zaniedbanym zapleczem. Przypominał mi bardzo dom, w którym wychowałem się w Warszawie. Tamten został zniszczony po Powstaniu Warszawskim, gdy Niemcy uciekali z miasta. Zginęła wtedy cała moja rodzina, a ja cudem uszedłem z życiem. Zajął się mną brat ojca. Stryj pracował na kolei i po wojnie, w czterdziestym siódmym dostał przydział na wybrzeżu, gdzie się sprowadziliśmy.
Gdy dotarłem na drugie piętro byłem zmęczony, spocony i brakowało mi tchu. Na szczęście zacieniona część budynku przynosiła nieco ukojenia. Odnalazłem szóstkę i nabrawszy głęboko powietrza w płuca nacisnąłem dzwonek. Delikatna melodia płynęła dość długo, gdy otworzył mi mężczyzna. Mógł mieć około czterdziestu lat i nietrudno było stwierdzić, że cierpi na zespół Downa.
- Mama śpi – rzekł piskliwym głosem i zaczął zamykać drzwi.
- Kiedy mógłbym z nią porozmawiać? – spytałem opierając się o framugę, tak by uniemożliwić mu zbycie mnie.
- Przyjdź potem – powiedział, lecz w tej chwili z wnętrza mieszkania dobiegł nas cichy głos.
- Paweł, kto to?
- Jakiś pan – odpowiedział głośno mężczyzna.
Po chwili w przedpokoju pojawiła się kobieta. Z pewnością znacząco przekroczyła osiemdziesiątkę. Pociągłą twarz zdobiły ogromne, grube okulary.
- Słucham pana? – wypowiedziała ostro
- Nazywam się Adam Lisewski, prowadziłem dochodzenie w sprawie zabójstwa Magdaleny Kazimierczak. Przypomina sobie ją pani?
Oczy kobiety powiększyły się. Widziane przez grube szkła nabrały monstrualnych rozmiarów.
- Czego pan chce? – rzuciła oschle
- Chciałbym porozmawiać o tym
Pokazałem jej kartkę z portretem pamięciowym. Hinc wpatrywała się w niego przez chwilę. Potem zlustrowała wnikliwie moją twarz. Wydawała się być zdenerwowana. Brew nad lewym okiem zaczynała drgać.
- Nie mam na ten temat nic do powiedzenia – odparła
- Policja wznowiła dochodzenie w tej sprawie – skłamałem – Może pani poświęcić kilka
minut mnie, albo całej ekipie śledczej. Zapewne będą chcieli również przesłuchać pani syna.
- Pawła ? - zaczęła panikować – On nic nie wie. Nic nie powie.
- Proszę zatem o dziesięć minut.
Wpuściła mnie do środka. Mieszkanie było ciemne i śmierdziało wilgocią. Weszliśmy do największego pokoju.
- Pawełku idź do siebie – nakazała gospodyni. Mężczyzna pokornie wykonał polecenie.
- Po co pan przyszedł? – spytała przełykając ślinę – Przecież wtedy wszystko powiedziałam. Nic więcej nie pamiętam, minęło w końcu tyle lat.
- Proszę powiedzieć mi o tym mężczyźnie – jeszcze raz pokazałem jej portret.
Wpatrywała się we mnie z wyraźną obawą.
- No, widziałam go tego dnia na podwórku. Kręcił się przez jakiś czas, a potem poszedł. Przecież wszystko powiedziałam.
- Zgłosiła się pani z tą informacją na milicję dopiero trzy dni po morderstwie. Dlaczego?
- Dlaczego? – powtórzyła drżącym głosem – Po co pan mnie o to wypytuje? Przecież wszystko powiedziałam.
- Ale chcę to jeszcze raz usłyszeć.
- No, zapomniałam wtedy – mówiła – To morderstwo było takie straszne. Po dwóch dniach, kiedy się uspokoiłam przypomniałam sobie o tym człowieku.
Wstałem i podszedłem do okna. Drugie piętro było dość wysokie. Widziałem podwórko i wejście do budynku naprzeciwko, w którym mieszkała Kazimierczak.
- Stąd go pani widziała?
Kobieta przytaknęła
- Portret jest dość szczegółowy – ciągnąłem – Na pewno widziała go pani tak dokładnie z tej wysokości? Jak mocną miała pani wtedy wadę wzroku?
Barbara Hinc oddychała ciężko. Jej twarz nabrała koloru purpury.
- Dobrze się pani czuje ? – obawiałem się, czy aby trochę nie przesadziłem. Ostatnią rzeczą jakiej pragnąłem to zgon podczas nielegalnego przesłuchania.
- Niech pan już idzie i zostawi Pawła w spokoju – wysapała. Po chwili podeszła do kredensu, wyjęła z niego pojemnik z kapsułkami i wyciągnąwszy jedną połknęła ją. Potem opierając się o ścianę doszła do kanapy i usiadła wciągając powietrze ustami.
Widząc, że nic więcej z niej nie wycisnę, wycofałem się. Paweł Hinc dreptał za mną odprowadzając do drzwi, a gdy nimi trzasnął dobiegł mnie podwójny szczęk zamka. Coś w tym wszystkim nie pasowało. Skąd panika w oczach Hinc, skoro minęło tyle lat? Dlaczego tak emocjonalnie na to reagowała? Chciała chronić syna? Przed czym? Było coś jeszcze. Paweł Hinc to druga upośledzona umysłowo osoba pojawiająca się w sprawie. Mógł być to przypadek, jednak zastanawiający.

Przez tydzień przespałem może kilka godzin. Czuwałem. Nocami wyglądałem przez okno, za dnia przemykałem do sklepu na małe zakupy. Prześladowca pojawił się kilkukrotnie. Obserwował mnie głównie w nocy. Gdy pewnego dnia wróciłem z miasta zastałem na oścież otwarte drzwi wejściowe do mieszkania. Na stole w pokoju leżał młotek. Dawał mi znaki. Miałem zapewne zrozumieć, że długo to już nie potrwa. W końcu przyjdzie, powie mi dlaczego powrócił i wybrał sobie właśnie mnie za ofiarę, po czym zrobi to co musi. Nie rozstawałem się z nożem.
Co kilka dni dzwoniłem do Pawlickiego, dopytywałem o wyniki analizy niedopałka. Zbywał mnie. Wiem na czym polega praca naczelnika. Miał zapewne trudności z ogarnięciem własnej roboty, a co dopiero mówić o wymysłach staruszka.
Wiele w tym czasie myślałem o przeszłości, dzieciństwie, szkole, rodzinie i tym co się stało. Powracałem do lat, kiedy wszystko wydawało się proste i wyobrażenie o życiu było diametralnie różne od tego co miało nastać.

Marek Pawlicki zadzwonił do drzwi dwudziestego pierwszego lipca o godzinie dziewiętnastej. Nie spodziewałem się go, niemniej ucieszyłem się z tej wizyty. Mogła oznaczać ruszenie sprawy do przodu.
- Długo już nie wytrzymam – rzekłem prowadząc go do pokoju – On tu był. Szperał w moich rzeczach. Zostawił młotek. Marek, to groźba.
Usiedliśmy na kanapie
- Mam wyniki analizy niedopałka – powiedział gość wpatrując się we mnie – Laboratorium pobrało z niego DNA i porównało z DNA zabezpieczonym na papierosie znalezionym przy zwłokach Magdy Kazimierczak.
Słuchałem uważnie
- Adam, to twoje DNA.
Z początku nie zrozumiałem o czym mówi. Treść tych słów była tak niedorzeczna, że mój umysł nie chciał przyjąć ich do wiadomości.
- Byłeś w bazie po sprawie Stachowiaka – ciągnął Pawlicki – Wszyscy z grupy musieli dać próbki po bajzlu jaki zrobił się na miejscu zbrodni. Trafienie jest pewne.
- Marek, co ty mówisz? – nie mogłem się pozbierać. Krew pulsowała w skroniach – Chyba nie myślisz, że ja…?
- W sprawie Kazimierczak oględziny robiła komenda miejska, wy dołączyliście dopiero przy Wiśniewskiej. Niedopałek nie mógł więc znaleźć się przypadkowo. Adam, musiałeś tam być, nie ma innego wyjaśnienia.
- O czym ty mówisz ?! – zerwałem się wzburzony – Oszalałeś?!
- Byłem wczoraj u Hinc – Pawlicki też stał i strzelał mi oskarżeniami prosto w nos – Jest przerażona po twojej wizycie. Wystarczyła chwila, by pękła. Poznała cię. Zeznała, że dzień po zabójstwie Kazimierczak wparowałeś do niej, przystawiłeś broń do głowy chłopaka i kazałeś opisać milicji nieistniejącego mężczyznę kręcącego się po podwórku. Powiedziałeś, że zabijesz jej syna, gdy tylko dowiesz się, że nie zastosowała się do wskazówek. To Paweł Hinc nasunął ci pomysł wrobienia w morderstwa kogoś upośledzonego, kto nie potrafiłby się obronić? Dlaczego do kurwy nędzy zabiłeś te kobiety !!!
- Marek on istnieje. Był tu, prześladuje mnie.
- Tak?
Pawlicki wyjął z nesesera laptop. Odtworzył na nim film.
- To nagranie z miejskiego monitoringu – rzekł – Noc, podczas której rzekomo byłeś obserwowany.
Wpatrywałem się w obraz czując jak odpływają ze mnie siły. Na monitorze stałem pod drzewem i paląc papierosa wpatrywałem się w okno własnego mieszkania.

Lekarz od kilku miesięcy pytał zawsze o to samo
- Pamięta pan twarz tego esesmana?
Pamiętałem. Widziałem ją w snach, we wspomnieniach, na korytarzu, w salach, w których przebywałem. Zawsze ten sam mężczyzna z wydatnym orlim nosem. Był lekarzem podającym mi leki, sanitariuszem, sprzątaczem. Wpatrywał się we mnie i uśmiechał, a kiedy nikt nie słyszał mówił ile satysfakcji sprawiło mu roztrzaskanie młotkiem głów mojej matki i siostry, ile radości czerpał ze strachu toczącego ludzi czekających w piwnicy na egzekucję.
- Panie Adamie, ten czas już minął. To tylko złe wspomnienia.
Lekarz się mylił. To trwało nadal. Mężczyzna w czarnym mundurze wywlekał tych ludzi ciągle i ciągle. A oni wyli. Boże, jak przerażająco. Nie mogłem tego wytrzymać, aż sam chciałem chwycić za młotek i rozwalić im głowy, byleby ucichli. Błagałem o ciszę. Choć minutę. Sekundę.
Ostatnio zmieniony pn 22 lip 2013, 15:37 przez hektores, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Podobało mi się. Znajdzie się sporo językowych zgrzytów, ale nie przeszkodziły mi w cieszeniu się tekstem.
Trochę brakuje mi tu emocji, opisów przeżyć wewnętrznych. Niby tu i ówdzie są, ale mało wyraziste.
A tak poza tym miło poczytać coś rozgrywającego się w miejscach, które widuję codziennie.

3
Mnie również się podobało. Nie przepadam na kryminałami, jednakże Twój zadziwiająco dobrze mi się czytało. :P
A trochę poważniej - może nie jest to niezwykle oryginalne opowiadanie, bo spotykałam tego typu historie wcześniej, ale styl mnie porwał. Nie widziałam dużych błędów [nimi zresztą zajmą się weryfikatorzy], może zbyt często pojawiało się słówko "ukojenie", a może tylko mi się wydawało ;)
Ciekawie rozpoczęte opowiadanie, gdyż na początku narracja występuje w trzeciej osobie, a potem okazuje się, że jednak jest w pierwszej. Podobały mi się jeszcze te dokładne opisy morderstw - widać po nim skrupulatność głównego bohatera, to, że był kiedyś komisarzem. W ogóle postać głównego bohatera jest dla mnie kompletnie wiarygodna - brawa dla Ciebie. Podobały mi się też dialogi. Scena kończąca jest interesująca, chociaż można się jej było spodziewać. Ostatni akapit jest za to bardzo, bardzo, bardzo dobry.
Jeden z lepszych tekstów tutaj, jaki ostatnio czytałam. I to nie jest fantasy, obyczajówka, coś psychologicznego, tylko kryminał. Nie żałuję, że poświęciłam na lekturę Twojego opowiadania te kilka minut, bo było warto. Po małych poprawkach nadaje się do druku, imho.

Pozdro,
Lena
"Gdybym była deszczem, który łączy niebo z ziemią, mogłabym złączyć się z jego sercem i uspokoić je..."

"The stab of stilettos
On a silent night
Stalin smiles and Hitler laughs
Churchill claps Mao Tse-Tung on the back"

4
Hej,

Wybacz tak krótką notkę ale wrócę.
Jeden ort - koniecznie do poprawy.
Kilka bardzo niejasnych zdań - przekobinowanych i sypiących się logicznie.
Poza tym doskonale.
Wrócę.

Pozdrowienia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

5
Niezłe. Tu i tam coś zgrzytnie, ale to drobiazgi. Język poprawny i zdania też w większości budowane jak należy, więc gładko się czyta. W sam raz do pociągu.

6
Witaj,

to będzie moja pierwsza opinia, cieszę się, że dotyczyć będzie bardzo dobrego tekstu. Nie czuję się na siłach by oceniać stylistykę i inne takie, dlatego skoncentruje się tylko na treści. Czytało mi się łatwo i przyjemnie. Fabuła ciekawa a zakończenie zaskakujące:)
Z chęcią przeczytam więcej Twoich prac.

Pozdrawiam
Chande.

7
Wróciłem.

Rozpocząć należy od tego, że to według mnie dobry tekst.
Wydaje mi się, iż Autor spędził nad nim sporo czasu, ma to wszystko literackie ręce i nogi, a nawet literacką głowę.
Jako jednak, że przyjmować pochwały z wypiętą piersią jest łatwo, to teraz to co mi się zdecydowanie nie podobało.
Dopiero po chwili dostrzegłem stróżkę wody wyciekającą z popękanej podstawy wazonu.
Zaiste, zdziwiony jestem że nikt się do tego nie przyczepił.
Stróżka, pilnuje, jest kobietą-strażnikiem, zaś strużka wypływa/płynie jako mała struga.
Przez trzydzieści lat pracy ludzkie twarze zlewały się w jedną, nieokreśloną masę.
Po trzydziestu byłoby lepiej.
Zdanie sugeruje że był to proces stały, a przecież po tygodniu pracy (czy dwóch) jeszcze mu się (zapewne) nie zlewały.
Wraz z odejściem nieznajomego, dziwne uczucie niezidentyfikowanego niepokoju zaczęło przygasać.
Przeładowane - w mojej opinii - zdanie, traci moc.
Albo dziwne uczucie niepokoju, albo uczucie niezidentyfikowanego niepokoju.
Ludzie w moim wieku dzielą się na tych, którym wszystko przeszkadza, lub tych którym jest wszystko jedno. Należę do drugiej kasty.
Jedną z cech kasty jest przynależność dziedziczna. Zazwyczaj, jest to też grupa zamknięta. Dodatkowo, w tym zdaniu mnie to zastopowało, zniszczyło płynność czytania. Zwykła grupa całkowicie wystarczy. Z tą uwagą związana będzie kolejna.
Pojazd linii 187 przyjechał zgodnie z rozkładem.
Pojazd (u mnie) wywołał uśmiech. A nie powinien.
Zarówno po prawej, jak i lewej stronie cmentarz rozwijał się ku górze, częściowo kryjąc się w gęstwinie lasu.
Nie podoba mi się to zdanie. Raz, że cmentarz rozwijał się jest jakieś absolutnie dziwne, bo ekspansja terytorialna nazywana rozwojem w kontekście cmentarza jest... a dwa, że ku górze też nie jest dobre, bo brzmi jakby co najmniej chowano ludzi piętrowo.
Nie wiem, może w stronę wzgórza?
Dopalił papierosa, po czym rzucił niedopałek na chodnik i przygniótł go butem.
Zdanie jest jasne, ale przez użyte słowa brzmi groteskowo.
Dopalił (coś co zostało dopalone) - niedopałek (coś co jest niedopalone).

Potem jest w miarę ok, jedyne co mnie drażniło to przekombinowane na siłę zdania.
Można było użyć jakiegoś prostego słowa, ale uznałeś że trzeba bardziej wyszukanie co wygina często sens zdań, będziesz miał ochotę to tu, albo na PW podam przykłady.

Ogólnie, to jest dobry tekst z solidnym pomysłem i fajnym wykonaniem.
Gratuluję.

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

8
Zatarłam rączki i do roboty!
hektores pisze:Miasto gotowało się odrabiając zimową stagnację.
Coś mi zgrzytało, zerknęłam więc do sjp, w którym wyraźnie stoi:
gotować się
3. «być pełnym ruchu, zgiełku»

więc niby dobrze. Po chwili mnie olśniło, że gotuje się w garnku, w mieście nie, jak u Ciebie, gotuje się garnek, miasto. Z drugiej jednak strony potocznie mówimy: zaraz się ugotuję, jednak używamy tego zwrotu w znaczeniu: jest mi bardzo gorąco. Dlatego musiałbyś to zdanie przebudować, żeby uniknąć zmieszania dwóch wyrażeń. Jednak jeśli zaczniesz W mieście gotowało się..., wtedy cd nijak nie pasuje. Ergo - zdanie do całkowitej poprawy.
hektores pisze:Sopot/.../skwarem osiągnął apogeum sezonu turystycznego.
Sezon turystyczny osiągnął apogeum nie Sopot.
hektores pisze:Zbliżała się pora obiadowa. Sopot raczony od tygodnia trzydziestostopniowym skwarem osiągnął apogeum sezonu turystycznego. Miasto gotowało się odrabiając zimową stagnację. Mężczyzna zdawał się ten fakt całkowicie ignorować. Jedynie czytał, pił i wdychał płynącą z inhalacyjnego grzybka woń skondensowanej solanki. Dla postronnych był jak cień, we mnie wzbudził podskórny dreszcz.
Okraszona obfitym, haczykowatym nosem pociągła twarz widniała w rejestrach mej pamięci.
Zaznaczyłam ten fragment, bo nagromadziłeś w nim kilka określeń związanych z jedzeniem, gotowaniem, kulinariami. Nie wiem czy celowo, ale mnie się to spodobało. Najpierw piszesz o porze obiadowej, a potem dajesz kilka czasowników, odnoszących się do jedzenia, choć w ich przenośnych, niekulinarnych znaczeniach. Ładnie to wyszło.
hektores pisze:Osiemdziesięciodwuletni kustosz archiwów wysłużonego umysłu podpowiadał, że gdzieś, na jednej z półek znajduje się portret z obliczem, które widniało kilka metrów ode mnie.
Idea kustosza archiwów umysłu podoba mi się, ale sposób w jaki to napisałeś - nie. Zbyt abstrakcyjnie. Może dlatego, że nie odniosłeś go do umysłu bohatera, konkretnego człowieka, tego, który siedzi na ławce i spogląda na sąsiada.
To zamieszanie wynika również z tego, że na początku akapitu ciągle czytamy o mężczyźnie siedzącym na ławce, a kiedy pojawia się kustosz, to automatycznie odnosimy go do czytającego, a nie następnego bohatera.
hektores pisze:Mogłem go kiedyś zapuszkować, albo przesłuchiwać jako podejrzanego, lub świadka.
hektores pisze:Siedząc tamtego dnia na ławce w parku nie potrafiłem przyporządkować obserwowanego człowieka żadnemu konkretnemu wydarzeniu.
hektores pisze:Każde kolejne ukłucie bólu przeszywające w czasie tej czynności plecy i dolną część kręgosłupa dawało mi pojęcie, jak starym już jestem człowiekiem.
hektores pisze:Boję się snu, w którym ludzie stłoczeni w ciemnej, ciasnej piwnicy kulą się w przerażeniu czekając na katorgę.
Panna Interpunkcja chichocze tu i w wielu innych miejscach.
hektores pisze:Przez trzydzieści lat pracy ludzkie twarze zlewały się w jedną, nieokreśloną masę.
po trzydziestu latach
lub: Przez trzydzieści lat pracy widziałem tyle twarzy, że teraz zlewały się...
hektores pisze:Każde kolejne ukłucie bólu przeszywające w czasie tej czynności plecy i dolną część kręgosłupa dawało mi pojęcie, jak starym już jestem człowiekiem.
Przekombinowane, napisz to prościej.
hektores pisze:W pewnej chwili spojrzały na mnie, a ja uśmiechnąłem się na tyle sympatycznie, na ile mi pozwoliła natura. Dzieciaki spanikowane pobiegły w kierunku rodziców.
Podoba mi się ironia wynikająca z połączenia tych zdań.
hektores pisze:Wszystko napompowane doskonałymi wspomnieniami wywlekanymi przez starca po nocnym koszmarze.
Zmień napompowane na inny, łagodniejszy czasownik. Piszesz o uczuciach, wspomnieniach do tego doskonałych, to słowo nie pasuje.

Jeszcze wrócę.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

9
hektores pisze:Wtedy zawsze kładę rękę na prawej połówce łóżka w poszukiwaniu bliskości.
Chyba zbyt duży skrót. Bohater kładzie rękę na drugiej połówce łóżka, by poczuć obecność osoby, która da mu poczucie bliskości. Samo łóżko poczucia bliskości nie da. Rozumiem, że nie chciałeś tak od razu napisać o Ani, bo wtedy nie byłoby napięcia związanego z jazdą na cmentarz, ale brak osoby można przedstawić na wiele sposobów, prawda?
hektores pisze:Jedynie na tyle potrafiłem nakłonić swój organizm.
nakłonić organizm na tyle - nie, zdecydowanie nie;
nakłonić do czegoś
hektores pisze:Gdy wewnętrzny, przegrzany akumulator zyskał łyk świeżej energii zabrałem się do układania kwiatów. Włożyłem je do połączonego z tablicą marmurowego wazonu, do którego wcześniej nalałem wody zaczerpniętej z kranu stojącego przy głównej ścieżce cmentarza. Na płycie ustawiłem zapalone znicze.
Nie jestem przekonana, czy tak szczegółowy opis czynności na sens. Napięcie nie wzrasta. To wszystko można załatwić jednym, góra dwoma zdaniami.
hektores pisze:Jakaś zamknięta komórka w mojej głowie zdradziła skrywaną tajemnicę. Poczułem rosnące w klatce piersiowej gorąco. Wymalowany przez naturę na grobie mojej żony portret mężczyzny z orlim nosem przestał być anonimowy. Mózg starca skojarzył, w którym punkcie linii życia napotkał tego człowieka. Poziom niepokoju osiągnął najwyższy punkt. Zerwałem się z ławki rozglądając się panicznie wokół.

Zdanie Mózg starca skojarzył, w którym punkcie linii życia napotkał tego człowieka. wymyka się konwencji w jakiej piszesz. Lepiej, skoro mamy opowieść w 1.os. to skąd nagle taki przeskok do bezosobowości?

Kto zdaje sprawozdanie z morderstw sprzed lat? Pogubiłam się w tym miejscu. Poza tym samo sprawozdanie jest nafaszerowane faktami, osobami, nazwiskami - za dużo tego.

Podsumowując: czyta się dobrze, ale musisz się pilnować w kwestiach językowych.

Powodzenia.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”