Lekkie opowiadanie grozy, które piszę sobie powolutku. Proszę o ocenę.
ROZDZIAŁ I
CODZIENNA SZROŚĆ
Tego wieczora klientela była niemała. Męską część miasteczka Barstow zeszła się do Czarnego Orła, aby obejrzeć baseballowe starcie gigantów. Grać mieli ze sobą The New York Yankees i Saint Louis Cardinals. Moją knajpę postanowiłem urządzić w wyjątkowo muzycznym stylu. Na ścianach wisiały dwie gitary elektryczne, a pomiędzy nimi oprawiony w drewnianą ramę plakat Lynyrd Skynyrd. Lekkie światło tworzyło szczególną atmosferę. Na długiej ladzie, przypominającej te z westernów, stał gramofon, który dostałem od ojca w zeszłe urodziny.
Około 21.30 stoliki były już zapełnione. Zabrakło kilku krzeseł, więc poszedłem na zaplecze po zapasowe. Rozstawiłem je wzdłuż ściany, a potem wróciłem za ladę. Siedziałem z głową opartą na ramieniu. Obserwowałem samochody, przejeżdżające co jakiś czas za oknem. Zaczęło padać. Krople deszczu spływały po szybie. Niebo przybierało powoli odcień czerni. Gramofon zaczął grać utwór grupy Led Zeppelin - Babe i'm gonna leave you. Doskonały, aby odpłynąć w myślach gdzieś daleko. Na chwilę bar przestał dla mnie istnieć, aż ktoś poszturchał mnie za ramię.
- Tak? – trochę się przestraszyłem. Nie powiem.
- Ciemnego Budweisera – poprosił brodaty gość, w czerwonej koszuli w kratę.
Sięgnąłem po kufel, nalałem piwa i podałem mu. Mężczyzna zapłaciwszy, odszedł i przysiadł się do reszty zebranego towarzystwa. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego ludzie chętniej dawali w moim barze cztery dolary za piwo, które dostaliby taniej w pobliskim Golden Pint. Chyba woleli przepłacić dolara, i doświadczyć swojskiej, luźnej atmosfery oraz barmana, który nie rzucał fałszywym uśmiechem. Zerknąłem na zegarek – 21:52. Zostało osiem minut do transmisji. Przyznam się wam, nigdy nie rozumiałem baseballu, a całe zamieszanie wokół tego sportu wyglądało na cholernie nadęte. Nie żebym coś miał do tej dyscypliny. Po prostu jej nie czuję.
I zaczęło się. Pete Kozma z Cardinalsów przymierzał się do ataku. Oświetlały go reflektory. Cała trybuna za plecami zawodnika skandowała jego imię. PETE! PETE! PETE! – krzyczeli, machając czerwonymi flagami. Za każdym razem coraz głośniej. Wtedy miotacz drużyny przeciwnej wyrzucił piłkę. Poszybowała podkręcona, odbijają się idealnie od kija Kozmy, który od razu odrzucił go, i popędził zaliczyć pierwszą bazę.
W knajpie panowała nadzwyczaj gorąca atmosfera oraz ostre komentarze. Czasami aż za ostre. Przy jednym ze stolików siedzieli dwaj stali bywalcy. Obaj mieli jakieś sześć dych na karku, i nosili przetarte skórzane kurtki. Klęli jak szewcy. Ten pierwszy Ray, z czerwoną chustą na czole, zdążył wypić już trzy piwa, i przyszedł po kolejne. Nalałem mu, bo przecież takie wieczory zdarzają się niezwykle rzadko. Było co świętować, Cardinalsi prowadzili. Ale mierziło mnie to. Okropnie się nudziłem, siedząc zapatrzony w wirujący wentylator. Znów zacząłem odpływać, gdy nagle kolejny klient wszedł do baru. Zadzwoniły dzwoneczki nad drzwiami, i ocknąłem się. To był Henry, mój sąsiad. Zdjął deszczówkę, powiesił ją na wieszaku, a potem podszedł do lady i usiadł na ostatnim, wolnym stołku. Wyglądał na wkurzonego.
- Co znowu? – zapytałem przecierając kufel suchą szmatką.
- Baba – burknął. – Co to za wydarzenie że tylu tu klientów?
- Cardinalsi kontra Yankeesi – nalałem piwa i postawiłem mu przed nosem.
- Pieprzony Baseball – wziął duży łyk, i przetarł usta. – Dobre.
- Przynajmniej można zarobić w takie dni. Wspominałeś coś o żonie.
- O babie, a nie żonie. To nie to samo. Żoną to ona jeszcze była jakieś pięć lat temu. Teraz, ciągle szuka problemów. A dzisiaj, miała mi za złe, że nie jestem taki jak kiedyś. Powiedziałem żeby się pieprzyła, i wyszedłem z domu. Masz szczęście, że nie jesteś z żadną babą.
Fakt. Nie miałem żadnej baby, żony czy dziewczyny. Z resztą, przywykłem do takich opowieści, praca barmana. Ludzie opowiadali różne historie. Czasem czułem się jak ksiądz w konfesjonale. Henry to człowiek, który nie dostrzegał ułomności swojego charakteru. Pech chciał, że jego żona Doris też tak miała. Wybuchowa mieszanka, eksplodowała co jakiś czas. Jakiś tydzień temu, przyjechała do nich rodzina. Rozstawili grilla przed domem, a potem pokłócili się o coś przy rodzicach. Henry dostał takiego szału, że chwycił miskę z sałatką, i rzucił ją w Doris. Jej ojciec, tak stłukł Henrego, że ten wylądował w szpitalu z lekkim wstrząsem mózgu.
Gdy się już wyżalił, wrócił do domu. Był lekko wstawiony, bo wypił trzy duże kufle. Mecz powoli dobiegał końca. Pewne było, że wygrają Cardinalsi, prowadzili czterema rundami, a została ostatnia. Po 12:00 lokal opustoszał. Słychać było tylko wentylator i padający deszcz. Nie miałem siły na sprzątanie, a klienci zostawili ładny bałagan. Pomyślałem, że zajmę się tym jutro. Zabrałem więc klucze, i portfel z zaplecza, a potem pogasiłem wszystkie światła.
Do domu był ładny kawałek drogi, a deszcz lał na całego. Nie miałem kurtki, więc przemokłem do suchej nitki. Szedłem chodnikiem przy głównej ulicy, którą przejechał samochód, ochlapując mnie. Świeciło się kilka latarni, a duży czerwony neon Brants Motel, majaczył w oddali. Minąłem jeszcze drogerię i sklep spożywczy, które oczywiście o tej porze stały zamknięte. Potem skręciłem w przecznicę, i na końcu drogi stał mój dom, a właściwie domek. Zwykły, nie wyróżniający się zbyt od sąsiednich.
***
Zdjąwszy buty, postawiłem je pod drzwiami. Potem zrzuciłem z siebie całe ubranie, i włożyłem do kosza na śmieci. Nastawiłem wodę na herbatę, i wskoczyłem pod prysznic. Kąpiel zawsze jest orzeźwiająca, szczególnie po męczącym dniu. Gdy wyciskałem resztkę szamponu z butelki, zgasło światło. Przeszły mnie dreszcze. Jak z horroru, dosłownie. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz ktoś wyskoczy na mnie z nożem, a rano znajdą mnie martwego. Ale kto miałby mnie zabić, i dlaczego. Zacząłem rozsądnie analizować sytuacje. To musiały być korki, więc wylazłem goły do przedpokoju, w którym były zamontowane. Przełączyłem je, i nic. No dobra, czyli wyłączyli z powodu deszczu. Wyjąłem latarkę z szafki, usiadłem na kanapie, żeby się uspokoić. Na stole dostrzegłem książkę, którą czytałem poprzedniego wieczora – Stephen King „Komórka”. W tej chwili trzasną piorun. Ja pierdziele, co się dzieje? – pytałem siebie samego. Zaraz pewnie wydarzy się coś paranormalnego. Zadzwoniła komórka w drugim pokoju – to nie było paranormalne, ale po lekturze Kinga, nie chciałem jej odbierać. Pot spływał mi po skroniach. Dobra Alan, to tylko brak prądu z powodu burzy – tłumaczyłem sobie. Wstałem, poszedłem odebrać komórkę. Popatrzyłem na ekran – DZWONI WILL – wyświetlał. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.
- Halo – odezwałem się bardzo niepewnie. Nikt przez dłuższy czas nie odpowiadał. – Halo! – powtórzyłem głośniej.
- Oh, cześć Alan – powiedział Will po drugiej stronie. Odetchnąłem spokojnie. – Słuchaj, mogę wpaść jutro do ciebie, jakoś o dwunastej? Zrobilibyśmy grilla, wypili piwko – zaproponował.
- No dobra, nie ma sprawy – miałem posprzątać jutro knajpę, ale trudno. Starałem się teraz udawać spokojnego. – Jeśli minie ta paskudna burza, to powinno wypalić.
- Burza? U mnie jest piękna noc – powiedział, i znów przeszły mnie ciarki. Will mieszkał dwadzieścia kilometrów od Barstow. –Ale dobra, to pewnie przejściowa pogoda. Do jutra – rozłączył się.
Wtedy powrócił prąd.
Serce kołatało jak oszalałe. Włożyłem latarkę do szuflady. Zalałem herbatę, i usiadłem z nią przy stole. Próbowałem poskromić nerwy. Musiałem coś obejrzeć w telewizji, zobaczyć jakąś ludzką twarz, posłuchać ludzkiego głosu, albo nawet nudnych komentatorów baseballowych, którzy by mnie uspokoili. Poszedłem więc do salonu. Książkę Kinga schowałem do szuflady, nie chciałem na nią patrzeć, a tym bardziej nie miałem zamiaru więcej jej otwierać. Chwyciłem pilota, i wrzuciłem pierwszy lepszy kanał. Leciała jakaś stara komedia, czyli to czego było mi trzeba, aby się odprężyć. W zasadzie nie była śmieszna, ale pomogła.
Nagle niepokój powrócił, jakbym przeczuwał że coś się stanie. W oknie pojawił się mężczyzna, walił w nie pięściami, ale nie mógł go rozbić. Wszystko widziałem przez mgłę. W uszach usłyszałem głos – DUŻY KUFEL LINENKUGLESA. Spostrzegłem ze postać za oknem ma a sobie czerwoną koszulę. To był Henry, więc podbiegłem i otworzyłem je. Potem wszystko ogarnęła mgła. Obudziłem się z pilotem w ręku. Telewizor był wciąż włączony, a budzik na komodzie wskazywał 10:22 rano.
Świeciło słońce, i było dosyć ciepło. Idealna pogoda. Poszedłem na strych, aby wygrzebać grilla spod stery rupieci. Gdy się udało, rozpaliłem go przed domem, aby był gotowy. W międzyczasie wyszorowałem swój motor, a potem sprawdziłem skrzynkę na listy. W środku była prenumerata magazynu dla gitarzystów. W uszach usłyszałem charakterystyczny ryk silnika. To musiał być chooper Willa. Zaparkował przy moim garażu.
- Co tam stary?! – zarzucił swoje długie włosy na plecy, i zdjął czarne lenonki z oczu. Schował je do kieszeni w skórzanej kurtce.
- Po staremu – odpowiedziałem, choć po głowie ciągle chodziła mi zeszła noc.
- O, nowy egzemplarz Gitarzysty – podniósł gazetę ze stolika, i przekartkował ją kciukiem.
W tym czasie, wyjąłem kiełbaski z woreczka, i zacząłem układać je na ruszcie.
- Co cię tak wzięło na spotkanie? – zapytałem.
- Zwykła nuda. Za tydzień w Los Angeles będzie grać Metallica. Wpadniesz? – zmienił temat, jakby specjalnie.
- Mogę się zabrać. Tylko bierzemy miejsca na trybunach – ostatnim razem, stojąc pod sceną, ktoś nadepnął mi na palca, łamiąc go. Kelner ze złamanym palcem, to kiepski kelner.
- Nie ma problemu. Taniej wyjdzie.
Siedzieliśmy tak do wieczora, i gadaliśmy o byle pierdołach. Ale widać było, że Will coś ukrywa, że tak naprawdę dzisiejsze spotkanie miało mieć inny cel. Nie odzywaliśmy się do siebie od ponad miesiąca, a teraz on przyjechał jak gdyby nigdy nic. Nawet nie był typem gościa, który specjalnie przepadał za takim grillowaniem, przy dwóch piwach. Dwa piwa i Will… haha, nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył.
-Miałbyś ochotę wpaść do mnie jutro? – zapytał, zbierając się powoli.
- Raczej nie, muszę trochę ogarnąć knajpę – chociaż w sumie mogłem ją posprzątać dzisiaj. – Albo czekaj, dobra, o 15.00 – zmieniłem zdanie.
- Nie. Wpadnij jakoś po 19.00 jeśli masz czas .
- Dlaczego tak późno? – zdziwiłem się.
- Chcę ci coś pokazać. Coś czego do końca nie rozumiem, i coś czego nie zdołam ci teraz wytłumaczyć – powiedział nie jasno, trochę tajemniczo. Odpalił motor.
- No dobra, to czekaj na mnie.
Potem pojechał. Zastanawiało mnie co chciał mi pokazać. I dlaczego właśnie o 19.00.
Nie tracąc czasu na bezsensowne dywagacje, wybrałem się do Czarnego Orła, by posprzątać bajzel jaki został poprzedniego dnia. Pozamiatałem podłogę, wymyłem ją, potem wyrzuciłem śmieci. Uporałem się z tym szybko, i jeszcze przed zmrokiem byłem w domu. Miałem tylko nadzieję, że dzisiejsza noc będzie już spokojna. Przynajmniej na taką się zapowiadała. Czyste niebo, bez chmur ozdabiały gwiazdy. Wyszedłem na taras, i usiadłem na krześle. Wiatr lekko smagał po twarzy. Grało radio, a w oknach sąsiadów paliły się światła. Z domu naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, wyszedł sąsiad Bob. Palił papierosa i chyba też był się przewietrzyć. Chociaż papierosy i świeże powietrze… Z początku chyba mnie nie zauważył. Było już dosyć ciemno, a ja siedziałem bezruchu, obserwując żarzącą się końcówkę papierosa, która jaśniała gdy tylko się zaciągał.
Amerycation (rozdział I)
1
Ostatnio zmieniony czw 11 lip 2013, 20:48 przez VanQuatro, łącznie zmieniany 3 razy.