Mam co do tego tekstu mieszane, a właściwie zmienne, uczucia.
Raz sądzę, że jest beznadziejny, a raz że tylko żałosny.
Rozwiejcie moje wątpliwości.
Z góry dziękuję.
Ps. Nie szczędźcie ciosów krytyki. Byle nie w twarz, bo mam już tylko jedną

Sekret.
Na widnokręgu pojawiła się cienka pomarańczowa linia. Z każdą minutą stawała się coraz szersza, a jej barwa stopniowo przechodziła w żółć. Za nieco ponad pół godziny cała tarcza słońca będzie beztrosko balansować nad wydmami. Jak tylko cytryna znajdzie się w najwyższym punkcie swojej codziennej wędrówki, nigdzie nie będzie nawet skrawka cienia. Wszystkie stworzenia będą musiały ugiąć się przed potęgą swojego darczyńcy-dręczyciela i pokornie uznać jego wyższość.
Podmuch wiatru wdarł się pod koc, wciągając za sobą drobinki piasku większość z nich spotkała na swojej drodze twarz Johna Timonsa. Niektóre trafiły w oczy, niemiłosiernie kłując w powieki. Właśnie to wyrwało go ze snu. Z początku miał problem z rozeznaniem się w sytuacji, ale już po chwili dotarło do niego, gdzie się znajduje.
Kilkakrotnie potrząsną głową, usiłując otrzeźwieć nieco po drzemce. Przymknął na chwile oczy, ale za raz je otworzył. Był na siebie zły, że zasnął. Powinien był czuwać. Na takie błędy nie może już sobie pozwolić.
Postanowił jak najszybciej powrócić do marszu, a właściwie czołgania się. Ostrożnie przekręcił się w lewo, by uzyskać swobodny dostęp do plecaka, w którym znajdowała się większość rzeczy. Był tam głównie suchy prowiant i napoje energetyzujące, żadnych zbędnych dupereli. Odszukał w nim, wydzieloną wcześniej, porcję sucharów. Pożywienia zabrał tylko tyle, by wystarczyło na trzydniową wyprawę. Więcej i tak nie zdołałby udźwignąć. Trzy dni nie były terminem, który należało ściśle przestrzegać. Zawsze mógł wrócić bez prowiantu. Jego organizm powinien to wytrzymać. Wolał jednak uniknąć tego zaszczytu.
Starał się jak najciszej schrupać poranną porcję, ukryty pod kocem, który sam wykonał specjalnie na tę wyprawę. Składał się on z trzech warstw. Pierwszą stanowił cienki materiał w barwie, dzięki której do złudzenia przypominał kupkę piasku. Służyła ona do maskowania zarówno jego, jak i plecaka. Dzięki niej, dla niewprawnego oka, stawał się niemal niewidoczny. Drugą, środkową, była warstwa izolacyjna. Do jej wykonania użył tworzywa przypominającego ekrany termiczne. Miała za zadanie chronić go przed działaniem promieni słonecznych, odbijając je od swej powierzchni. Ostatnią była warstwa mająca na celu zatrzymanie ciepła nocą. Przypominała zwykły czarny koc. Całość miała wymiary cztery na cztery metry.
Po skończonym posiłku odsapnął chwilę i przygotował się psychicznie do dalszego, wielogodzinnego czołgania. Przez to, że zasnął i przegapił przelot, nie mógł precyzyjnie określić kierunku, w którym powinien się udać. Postanowił więc obrać ten z poprzedniego dnia. Wyjął kompas z kieszeni na ramieniu. Odnalazł południowy zachód i wyjrzał spod koca w poszukiwaniu jakichś punktów orientacyjnych. Niczego jednak nie dostrzegł. żadnych kaktusów czy nawet źdźbeł trawy. Kompletnie nic. Tylko bezkresna pustynia.
O kilka metrów przed nim przetoczyła się niesiona podmuchem wiatru jedna z tych wędrujących roślin. Wyglądała jak niezwykle luźny kłębek cienkich gałęzi pokrytych drobnymi kolcami. Pielgrzym podskoczył na nierówności i pomknął przed siebie.
Wciąż trzymając kompas w prawej ręce – nie chował go, by móc kontrolować kurs – chwycił nią za krawędź koca, a lewą za plecak i zaczął mozolnie posuwać się do przodu. Co kilka minut spoglądał na wskazania igły. Starał się poruszać jak najciszej. Bał się, że mogą go wykryć. Nie martwił się o ślady, które zostawiał. Na pustyni trop znikał równie szybko jak się pojawiał.
Wędrówkę uprzyjemniał sobie rozmyślaniem o tym, że już wkrótce udowodni wszystkim, iż miał racje. Może córka znowu zacznie się do niego odzywać. Może będzie mógł zobaczyć swoje wnuki. No i rzecz jasna, mieszkańcy tego przeklętego Tounaco przestaną traktować go jak wariata. Znów stanie się poważanym obywatelem. Znów będą go szanować tak, jak kiedyś. Musi tylko zdobyć dowody.
Ramiona i plecy zaczynały go boleć. Nic dziwnego, że zasnął w nocy. Czołganie się nie jest najlepszym sposobem przemieszczania się. Zatrzymał się w połowie drogi na szczyt kolejnej pokonywanej wydmy. Miała jakieś dziesięć metrów wysokości i dała mu nieźle w kość. Z trudem łapał powietrze. Sześćdziesiąt lat na karku robi jednak swoje. Zatęsknił za formą, którą mógł się pochwalić w Wietnamie. Wielokrotnie sprawność fizyczna i instynkt ratowały mu życie na wojnie. Teraz musiał sobie poradzić bez tych atutów.
Spróbował określić, która mniej więcej jest godzina. Nie miał zegarka. Nie zabrał żadnych mechanizmów, które mogłyby zdradzić jego obecność. Wyjątkiem był aparat cyfrowy, z którego dla pewności wyjął baterie, bojąc się, że w przeciwnym wypadku mógłby naprowadzić ich na niego.
Bał się wyjrzeć spod koca, by sprawdzić jak wysoko jest słońce. Nie mógł ryzykować. Postanowił odpocząć chwilkę, a następnie przemierzyć taki dystans, jaki tylko zdoła. Położył głowę na skrzyżowanych rękach tak, by nie wdychać piasku. Przymknął oczy i mimowolnie zaczął marzyć o wygodnym łóżku i miękkiej poduszce. Z rozmyślań wyrwało go wspomnienie wykrzykiwanych przez jego byłego dowódcę słów „Weź się w garść, żołnierzu”. Omal w tej chwili nie stanął na baczność i odpowiedział „Tak jest”. Zganił siebie za taki brak rozwagi i postanowił, że był to ostatni błąd, jaki popełnił.
W kilka minut później przegrał potyczkę ze snem.
Silny podmuch zerwał z niego koc. Natychmiast ocknął się i obrócił na plecy. Zauważył, że panuje noc. Kiedy tylko chmura piasku się przerzedziła, ujrzał czyste, gwieździste niebo i mknący po nim dysk z żarzącym się po środku kręgiem.
Serce zabiło mu jak oszalałe. Pierwszą myślą było to, że jednak nie zwariował. Nigdy nie dopuszczał takiej możliwości, ale mimo wszystko ucieszył się, że ma rację. Po chwili uświadomił sobie, że mógł zostać wykryty. Zwłaszcza teraz, gdy nie miał się gdzie ukryć. Była sam pośrodku nocy, która nie mogła dać mu schronienia. Spodek jednak krążył i zataczał ósemki tak, jakby wcale nie zwracał na niego uwagi.
Pośpiesznie wyciągnął z plecaka aparat i mimo drżenie rąk włożył do niego baterie. Jak teraz mnie nie zauważą, to będzie cud – pomyślał i pełen obaw włączył urządzenie. Nic się nie stało. Statek wciąż kreślił na granatowym niebie przeróżne figury, nie przejmując się obserwatorem.
John pstryknął kilka szybkich ujęć. Przeraził się na myśl, że nie wyłączył flesza. Mimo to, wciąż pozostawał niezauważony, co dodało mu nieco pewności siebie.
Wtedy spodek zawisł w powietrzu. Krąg, który do tej pory żarzył się pomarańczowym światłem, stał się bladożółty. Nagle statek pomknął w jego kierunku z zawrotna szybkością, jakby wystrzelony z procy. Niemal bezszelestnie przeleciał nad nim, wzbijając tumany piasku. John odwrócił się i wspiął na szczyt wydmy, której nie udało mu się zdobyć kilka godzin wcześniej. Zrobił jeszcze kilka zdjęć oddalającemu się obiektowi.
Spojrzał w dół i zamarł. U podnóża piaszczystej góry znajdował się otwarty właz. Był okrągły i miał około czterdziestu metrów średnicy. Pomieszczenie pod nim było słabo oświetlone, ale udało mu się dostrzec jakieś urządzenia i krzątające się wewnątrz istoty.
Uniósł aparat na tyle, by móc dokładnie wycelować i objąć całe pomieszczenie. Pstryknął jedno zdjęcie i już miał zrobić następne, gdy usłyszał za sobą głos. Mają mnie – pomyślał.
Domyślał się, że czeka go niechybna śmierć. Mimo to ogarnęła go radość z sukcesu. Głos znowu coś powiedział i John poczuł dźgnięcie w plecy. To było coś twardego. Bez wątpienia broń. A więc nie używają telekinezy – pomyślał. To oznaczało, że można się z nimi mierzyć w ręcz. Postanowił, że skoro i tak ma zginać, to tanio skóry nie odda.
Postać po raz kolejny dźgnęła go w plecy i znów powiedziała coś do więźnia. Dopiero teraz zauważył, że brzmi dziwnie znajomo. Istota odezwał się po raz czwarty. Tym razem z wyraźnie wyczuwalnym gniewem:
- Ręce za głowę, powiedziałem!
Kiedy drzwi zasunęły się za plecami żołnierza, zapadła cisza zupełnie inna od tej, która panowała na zewnątrz. John Timons schodził długimi schodami, mając wycelowany w plecy karabin. Po jakimś czasie był już pewien, że znajduje się głęboko pod ziemią. Zdziwiło go, z jaką łatwością przestawił swój umysł na tryb pracy, z którym nie miał do czynienia od wielu, wielu lat. Jego zmysły wyostrzyły się i odbierały teraz wszelkie, nawet najmniej istotne szczegóły. Wszystko mogło mieć jednak znaczenie gdyby doszło do konfrontacji.
ściany i schody były nieskazitelnie białe. Wszędzie unosił się zapach duszącej, szpitalnej sterylności. Nie minęli żadnych urządzeń ani innych ludzi. Jak tylko skończyły się schody, znaleźli się w korytarzu z mnóstwem automatycznie otwieranych drzwi po obu jego stronach. Weszli w trzecie po prawej. W pokoju nie było niczego oprócz chromowanego krzesełka. Przypominało salę przesłuchań, ale brakowało lustra weneckiego i kamer. Był to raczej mały magazyn z krzesłem. Zwykłe pomieszczenie gospodarcze, w którym wygospodarowano miejsce do wydobywania informacji z nieproszonych gości. Na usta Johna cisnęło się jednak inne określenie. Sala tortury. Przeczuwał, że wizyta tutaj nie będzie należała do najprzyjemniejszych. Odkrył sekret, wojskową bazę, a z doświadczenia wiedział, że życie jednego starca w obliczu ujawnienia tajemnicy nie jest nic warte.
żołnierz, który nie mógł mieć więcej niż sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, gestem nakazał mu zajęcie jedynego wolnego miejsca w tej sali. Pokornie usiadł i zastanowił się nad możliwościami ucieczki. Sprawa wydawała się oczywista. Wystarczyło obezwładnić strażnika i jak najszybciej udać się do drzwi prowadzących na zewnątrz. Wyczekiwał dogodnego momentu do ataku, gdy nagle drzwi rozsunęły się i do środka weszła trzecia osoba.
Mężczyzna był mniej więcej tego samego wzrostu, co jego niższy stopniem podwładny. Miał około czterdziestu pięciu lat i na jego głowie zaczęła pojawiać się łysina. Potęgowało to atmosferę powagi, którą emanowała jego twarz. Nosił mundur majora Armii Stanów Zjednoczonych. Nie miał przy sobie żadnej broni, nawet służbowego pistoletu. John bardzo żałował, że nowy gość nie był uzbrojony. Mogłoby mu to znacznie ułatwić zadanie.
- Pozwoli pan, że od razu przejdę do rzeczy – odezwał się oficer. – Proszę mi powiedzieć, jak się pan tu dostał.
Odpowiedziała mu cisza. Timons liczył na to, że przesłuchujący zirytowany jego milczeniem podejdzie i wpadnie w pułapkę.
- Kim pan jest? – Odczekał chwilę, po czym kontynuował. – Czego pan tu szuka?
Kiedy wciąż nie uzyskiwał odpowiedzi na pytania, zbliżył się na tyle, że John mógł bez trudu go dosięgnąć, a co za tym idzie również zaatakować. Niestety oficer stał nieco z prawej, przez co nie zasłaniał dokładnie linii strzału. Należało czekać aż zasłoni strażnikowi cel.
- Czy przyszedł pan tutaj sam? – W tym momencie stało się jasne dla przesłuchiwanego, że zginie, a w jego umyśle pojawiła się dzika determinacja do działania.
Nagle łysiejący żołnierz uderzył aresztanta wierzchem pięści w twarz. W kąciku ust pojawiła się strużka krwi, a przed oczami białe i czarne plamki. Cios był tak silny, że omal nie strącił zaatakowanego z krzesła. Pięść sprawiła wrażenie odlanej ze stali.
Po chwilowym oszołomieniu powróciła do Timonsa pełna świadomość. Spostrzegł, że nastała odpowiednia chwila na jego interwencję. Lepsze już mogła mu się nie trafić. Miał po swojej stronie element zaskoczenia i sprzyjające ustawienie figur na szachownicy. Teraz albo nigdy – pomyślał.
Zerwał się z krzesła. Lewą ręką wykręcił ramie majora tak, że jego zaciśnięta pięść znalazła się niemal na wysokości karku. Prawą zaś objął szyję starając się nieco przydusić przeciwnika. Nie mogło pójść lepiej. Atak był szybki i precyzyjny. Mało kto mógłby w porę zareagować i uniknąć obezwładnienia. Teraz kule z karabinu nie mogły w żaden sposób go dosięgnąć. Miał przed sobą tarczę z oficerskiego munduru.
Na twarzy strażnika malowała się mieszanka zaskoczenia i przerażenia. Młodziak nie miał pojęcia, co zrobić. Spanikował, a o to właśnie chodziło. Celował w pierś przełożonego, nie mogąc odnaleźć żadnego rozwiązania tej pozornie patowej sytuacji.
Wtedy stało się coś, czego John Timons się nie spodziewał. Jego więzień z zadziwiającą łatwością wyrwał się z uścisku, odsłaniając całkowicie linię strzału. Gdy w jego ciało wbijał się pierwszy z pięciu wystrzelonych pocisków, on wciąż zastanawiał się, jak mógł wypuścić tego łysego kurdupla. Kiedy wbijał się ostatni, przyszła mu do głowy idiotyczna myśl, która była zupełnie nie na miejscu. Jakby usiłując uciec od świadomości umierania, skupił się na spostrzeżeniu, że huk wystrzału był inny niż te, które pamiętał z Wietnamu.
Osunął się na ziemię z huczącym w głowie słowem „inne”. Nim całkowicie odpłynął w nicość, spojrzał na swoich oprawców przez mgłę, która zasnuła jego oczy. Czując jak jego własne ciało przestaje dla niego istnieć, zobaczył jak wojskowe mundury znikają, ustępując miejsca ciemnozielonej, gładkiej skórze. Jego serce po raz ostatni, zabiło z przerażenia.