Minęło mnóstwo czasu, od kiedy dodałam tu ostatni tekst (2011, jeśli mnie pamięć nie myli). Ciekawa jestem, czy od tego czasu zrobiłam jakieś postępy.
Jeśli chodzi o sam twór - powstał po odnalezieniu starego opowiadania, które swego czasu robiło furorę na pewnym forum. Po pobieżnym przejrzeniu uznałam całą historię za niesamowicie naiwną... ale też posiadającą pewien potencjał, który chciałabym wykorzystać.
Wybaczcie to niesprecyzowanie gatunku w opisie.
Enjoy!
----
Dasz radę. Jesteś twarda.
Doskonale dasz sobie radę sama.
WWWMiała do wyboru mrożoną pizzę w trzech smakach, paluszki rybne i bliżej nieokreśloną chińszczyznę. Wszystko budziło w niej jednakowe uczucia, przede wszystkim obrzydzenie.
Łucja była kucharką z powołania. Już jako małe dziecko wkradała się do kuchni w celu przeprowadzania mniej lub bardziej udanych eksperymentów. Jogurt wymieszany z wodą i rozgniecionymi owocami miał być jej pierwszym w życiu koktajlem. W sałatce pomidory łączyły się z kawałkami ananasa, a marchewki ze śliwkami, nie zawsze umytymi i pozbawionymi pestek. Ojciec patrzył na jej starania z mieszaniną ojcowskiej miłości i niepokoju. Ostatecznie, jej zabawy nie były niczym złym. Przynajmniej dopóki nie próbowała wymusić na nim konsumpcji swoich wątpliwych arcydzieł.
Z czasem jednak jej potrawy zaczęły przybierać mniej absurdalną postać. Najpierw przeszukiwała książki w poszukiwaniu atrakcyjnych przepisów, później zaczęła polegać głównie na własnej inwencji. Zapach jedzenia roznosił się codziennie po całym domu; nieraz kusił nawet przechodzących w pobliżu ludzi. Kiedy było ciepło, często otwierała okno, pozwalając aromatom przedostać się na zewnątrz. Lubiła wyobrażać je sobie jako wirujący dym, taki, jaki można było zobaczyć w niektórych kreskówkach. Brązowy dla potraw mięsnych, zielony dla wegetariańskich, a fioletowy – dla ciast, może ze względu na jej ogromną słabość do śliwek. W wizji kobiety przelatywał on niespiesznie przez okno, po czym, wirując zawile, unosił się wprost w stronę pobliskiego chodnika, trafiając do nozdrzy ludzi z najbliższego otoczenia. Przy odrobinie cierpliwości mogła zaobserwować ich reakcję. Nieznaczne zwolnienie kroku, chwila niepewności, zerknięcie w stronę jej domu. Odważniejsi, zwłaszcza ci mieszkający w pobliżu, nieraz zagadywali o przyrządzany właśnie posiłek. Kilka sąsiadek poprosiło ją o podanie przepisu. Żyli w miejscu, gdzie wszyscy dobrze się znali, a sąsiedzkie wizyty nie należały do przesadnej rzadkości. Miała mnóstwo okazji, by rozwijać swój talent.
Z biegiem lat zaczęła przestrzegać pewnych zasad. Produkty musiały być świeże i naturalne – nic wyjątkowego dla kogoś, kto traktuje kwestię przyrządzania posiłków chociaż z minimalną powagą. Robiła zakupy w tych samych miejscach, wiedząc, że sprzedawcy nie próbują jej sprzedać byle czego. Cena nie grała aż tak dużej roli. Ojciec nigdy nie zwracał uwagi na to, w jaki sposób gospodaruje pieniędzmi. Ufał jej.
Nieco zrezygnowana, sięgnęła po paczkę paluszków rybnych i wrzuciła je do zakupowego wózka. Jego dno zdobił smętny liść sałaty, najwidoczniej wrzucony przez któregoś z wcześniejszych użytkowników.
Teraz musiała liczyć się z każdym groszem. I jeść mrożonki, nie mając czasu ani sił na przygotowanie czegoś zdrowszego. Boże, jak wiele zmieniło się przez ostatnie dwa miesiące…
Kiedyś i tak musiałabyś to zrobić.
Ruszyła w stronę kas, pchając przed sobą niezbyt obciążony wózek. Mleko, kilka bułek, trochę wędliny i te nieszczęsne paluszki. Ludzie, którzy ją mijali, zamierzali kupić trzy razy więcej produktów. Był piątkowy wieczór, początek weekendu i czas oblężenia dla wielu supermarketów. Oznaczało to półgodzinne stanie w kolejce, deficyt toreb i nerwowe reakcje kasjerek. Zazwyczaj starała się nie mieć im za złe tych otępiałych spojrzeń i opryskliwego tonu. Doskonale wiedziała, jak ciężką pracę muszą wykonywać; mogła tylko dziękować Bogu, że dzisiaj skończyła swoją zmianę nieco wcześniej.
Z drugiej strony, była zła i zmęczona, a tuż przed nią stała matka z przeładowanym wózkiem i rozhisteryzowanym dzieckiem u boku. Uwielbiała dzieci, a doświadczenie nabyte przy niańczeniu córki sąsiadów utwierdziły ją w przekonaniu, że ma do tego dryg. Dzisiaj jednak nie odczuwała niczego, poza bezsilną złością.
Malec krzyczał wniebogłosy, a pozostali klienci krzywili się mimowolnie. Jedynie matka niesfornego chłopca zachowywała stoicki spokój i niewzruszenie kładła zakupy na taśmę.
- Ja chcę lodaaaa! Mamaaa! Lodaaa!
Boże. Litości.
Uspokój się.
- Dwie paczki Malboro. Czerwonych. – Kobieta uśmiechnęła się sztucznie do kasjerki, jakby nie rejestrując faktu, jak wielkie zamieszanie wywołał jej potomek. Ta odwzajemniła ten gest z najwyższym trudem, podając młodej matce dwa biało-czerwone pudełka.
- Razem dwieście czterdzieści sześć…
- Mamoooo!
- Proszę uspokoić dziecko. – Jeden z klientów, niski staruszek z krzywym nosem i kępką białych włosów na głowie, szturchnął kobietę, wskazując na rozhisteryzowane dziecko. W odpowiedzi pokręciła jedynie głową.
- Proszę mu wybaczyć. Chciał loda, nie kupiłam, za drogi – mruknęła głosem zupełnie wypranym z emocji, wystukując machinalnie kod karty bankowej. – Mówiłam mu, żeby się uspokoił. Przepraszam. Jest jeszcze gorszy, niż jego bracia… - dodała ciszej, jakby nie mówiąc już do nikogo konkretnego. Schowała kartę do portfela.
- Maaamaaaaa!
Włożyła portfel do torebki, zamknęła ją, chwyciła torby z zakupami. Było ich sześć; prawie ugięła się pod ich ciężarem, nim ruszyła, ciągnąc je za sobą na podobieństwo niewolnika z kulą u nogi. Jedna z nich już pękła, przedziurawiona ostrym kantem jakiegoś pudełka.
Dziecko nie ruszyło się ani na krok.
- Looodaaaaa!
Zareagowała dopiero w połowie drogi do drzwi.
- Zamknij się wreszcie, do cholery!
Nic się nie dzieje, wszystko jest w porządku…
Boże, litości.
- Razem dwadzieścia dwa złote i trzydzieści pięć groszy.
*
I jeszcze padał deszcz.
Dałaś radę, widzisz? A teraz jazda do domu.
Domu. Niewielkiej kawalerki w budynku pamiętającym czasy drugiej wojny światowej. Mieszkała tam od miesiąca, skuszona wyjątkowo niskim czynszem. W pełni zasłużonym, bo okolica nie należała do najbardziej zadbanych. Ani najbezpieczniejszych.
Nienawidziła tego miejsca, od kiedy tylko odkryła, że nie stać ją na nic lepszego. Nie, dom nie był dobrym tematem do rozmyślań.
Przecież nie jest tam tak źle. Mogłaś mieszkać w schronisku. Albo w piwnicy. Albo nawet nigdzie!
O tak. Oczyma wyobraźni ujrzała postać przemykającą zwinnie ciemnymi uliczkami. Choć bliżej nieokreślona, niewątpliwie uosabiała ją samą. Może nieco wyższą, nieco zgrabniejszą, odrobinę pewniejszą siebie. Ale ją. Odważną i absolutnie samowystarczalną.
Przyspieszyła, próbując ignorować tę część umysłu, która podpowiadała jej, jak bardzo jest żałosna. Gdzieś w oddali zatrąbił samochód.
O tej porze ojciec zapewne wracał już do domu.
Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Zabawne. Zawsze myślała, że takie uczucie, często opisywane w książkach, to tylko wymysł autora, zwykła metafora. Tymczasem czuła je naprawdę: pozornie nieznaczne, jak igła szpilki, ale nie dające się zignorować.
Czasami żałowała, że go zostawiła.
Nie, bardzo często żałowała, że go zostawiła. Ojciec miał już swoje lata. Nie narzekał na problemy ze zdrowiem, za to w ogóle nie miał głowy do dbania o nie. Jego zainteresowania ograniczały się w sumie do pracy i zapewnienia córce szczęścia. Wychodził z założenia, że to drugie jest niejako skutkiem pierwszego, przez co spędzał w kancelarii o wiele więcej czasu, niż powinien. Domem zajmowała się ona, o ile tylko pozwalała jej na to szkoła. Pogodzenie ról uczennicy i gospodyni nie było aż tak ciężkie – nigdy nie zależało jej zbytnio na dobrych ocenach, a nie wyobrażała sobie wpuścić do domu obcych ludzi z firmy sprzątającej. O swoje życie towarzyskie też nie musiała się martwić. Najzwyczajniej w świecie go nie miała.
To był główny temat ich sporów. Nie wątpiła, że ojciec jest człowiekiem szalenie inteligentnym i znającym się na ludziach. Nie interesowała się nigdy szczegółami jego pracy, ale wiedziała, że w okolicy cieszy się dobrą opinią. Sądziła, że jako adwokat powinien kierować się w znacznej mierze logiką.
Jego zachowanie wobec córki nabierało zatem podwójnie irracjonalnego charakteru. Dość, że jakakolwiek próba nawiązania bliższej znajomości z innymi ludźmi spotykała się z jego krytyką, z którą zresztą niespecjalnie się krył. Przez wiele lat myślała, że sprowadzane przez nią osoby nie odpowiadają mu z jakieś konkretnej przyczyny – pochodzą ze zbyt biednej rodziny, nie mają wystarczająco dobrych ocen, albo ich rodzice popadli w konflikt z prawem, o czym on zdołał się dowiedzieć. Dopiero po pewnym czasie zaczęła dochodzić do wniosku, że nikt nie był w stanie go zadowolić. On po prostu nie chciał widzieć u jej boku nikogo poza sobą.
Kap, kap, woda wpadała do butów, kiedy przechodziła przez kałuże, kompletnie ignorując pogodę.
Kłócili się. Coraz częściej i o coraz więcej rzeczy. Nie, nie możesz pójść do tego klubu, słyszałem, że tam handlują narkotykami. Nie, Łucja, to nie tak, że tobie nie ufam. Ja nie ufam im.
Miał swoje powody, by odbierać świat w ten sposób i starała się o tym pamiętać. Ale mijały lata, a ta nieustannie powtarzana mantra przestała spełniać funkcję wystarczającego usprawiedliwienia.
I tak… tak trafiła tutaj. Została sama.
A może nie do końca?
Lucy nigdy się nad sobą nie użala.
Zatem ona, Łucja… tym bardziej nie powinna.
Jesteś twarda. Dasz radę.
Bez względu na to, co cię spotka.
*
Budynek przypominał wrzód. Nie miała pojęcia, skąd przyszło jej do głowy takie skojarzenie, ale od tego momentu nie mogła się go pozbyć. Była to stara kamienica, zapewne pamiętająca jeszcze czasy drugiej wojny światowej. Kiedyś mogła być całkiem urodziwa; niewykluczone, że otaczały ją wtedy budowle o podobnym wyglądzie. Teraz wznosiła się nad jednopiętrowymi budynkami, niczym samotna góra.
Ona jednak uparcie myślała o wrzodzie. Tak samo rzucający się w oczy i prawie równie bezużyteczny. Powinna zostać naprawiona kilka lat temu; może to tchnęłoby w nią nieco utraconego ducha. Chociaż nieraz całkowite wyburzenie wydawało się jej lepszym pomysłem.
Problem w tym, że nieraz czuła się jak ona. Równie odmienna i równie nieprzystosowana do życia w społeczeństwie. Gdyby budynek miał uczucia, myślałby podobnie jak ona, prawda? Więc jak mogłaby myśleć o wyburzeniu czegoś, co tak bardzo przypomina ją samą?
Cholera, budynek nigdy się nie dowie, jaką tragedią są przemoczone skarpetki.
Zaklęła w duchu, czując wodę chlupoczącą w butach. Zajęta własnymi myślami, dopiero po fakcie zauważyła, że wdepnęła w kałużę o wiele głębszą, niż pozostałe. Zeszła już z utwardzonej drogi: okazała dziura, do której zdążyło wpaść tyle wody, mogła być dziełem jednego z psów, których w okolicy nie brakowało. Bezdomne zwierzęta oraz pijacy stanowili stały element tutejszego krajobrazu. Chyba nie umiała określić, co bardziej działa jej na nerwy: warczenie zwierzęcia, czy bardziej lub mniej wyszukane komentarze pod jej adresem. Starała się unikać jednego i drugiego.
Nie unikniesz ich przy myciu szyb, wiesz o tym?
Spojrzała z pewną rezygnacją na okno swojego mieszkania. Było położone na parterze, w pewnym oddaleniu od reszty, za to najbliżej piwnic i bocznego wejścia. Oznaczało to, że najczęściej wchodziła do budynku przez podwórze. Stanowiło ono ulubione miejsce spotkań lokalnej „elity” i zapewne tylko pogoda uchroniła ją przed niechcianą konfrontacją. Podwórze było puste.
Prawie puste.
Na ławce ktoś leżał.
Gdyby nie pogoda, najpewniej zupełnie by go zignorowała, przekonana, że to kolejny Polak, który woli spędzać swój czas na konsumpcji procentowych napojów. Pogoda zniechęciła jednak najwytrwalszych weteranów, a przynajmniej zmusiła ich do ukrycia się w mieszkaniach. Na podwórzu nie było nawet żadnego kundla.
On jednak półleżał ze spuszczoną głową, ignorując deszcz i zimno.
A może to trup?
Rozejrzała się niepewnie, w daremnej nadziei, że jakiś sąsiad postanowi wyjść z domu akurat w tej chwili. Nie pogardziłaby jakąś pomocą, zwłaszcza kogoś, kto miałby przy sobie telefon. Albo chociaż więcej odwagi, niż ona.
- Proszę pana? – Całkowity brak reakcji ze strony nieznajomego tylko zwiększył jej niepokój. Odłożyła torbę na ziemię, ledwo pamiętając, by nie upuścić ją prosto w sporych rozmiarów kałużę.
Przecież cię nie ugryzie.
Bo jest trupem?
Chwyciła go za ramię i potrząsnęła mocno, z siłą, o jaką siebie nie posądzała.
- Proszę pana, słyszy mnie pan?
Wydawało się jej, że drgnął. Miał długie, czarne włosy, teraz opadające na jego twarz w żałosnych strąkach, ale z pewnością był starszy od niej o dobre parę lat. Mimo paskudnej pogody, miał na sobie tylko koszulkę, chyba czerwoną, obecnie kompletnie przemoczoną. Jej ciemna barwa wyraźnie kontrastowała z trupiobladą cerą.
- Proszę pana! – Miała ochotę zapytać, czy żyje. Był żywy; zmarznięty i nieprzytomny, ale z całą pewnością nie sztywny. Chyba, że był… świeży.
Boże.
Pochyliła się nad nim, odgarniając włosy z jego twarzy, po czym ostrożnie przysunęła dłoń do jego ust. Ciepło jego oddechu było nieco uspokajające, tak jak i ruchy klatki piersiowej, unoszącej się i opadającej, ledwo dostrzegalne, ale nieustanne. Chciała przyjrzeć się im dokładniej; położyła dłoń na piersi mężczyzny, próbując nie myśleć, co właściwie powie mu, jeśli ten odzyska świadomość akurat w tej chwili. Dopiero teraz zauważyła, że trzymał rękę na boku, jakby próbując się przed czymś osłonić. Utrata przytomności rozluźniła jego uścisk.
Doskonale widziała ciecz przeciekającą między palcami. To nie była woda.
Mimowolnie cofnęła się o krok. W skąpym świetle lampy nie dostrzegła wcześniej ciemnych plam na dłoni mężczyzny. I na ławce. I ziemi.
Tylko nie rzygaj. Lucy by nie rzygała.
- Słyszy mnie pan? – powtórzyła pytanie, choć wiedziała już, że to nie ma sensu. Na dobrą sprawę, sam fakt, że jeszcze żył, stanowił pewien cud.
Co nie oznaczało, że ten stan potrwa długo.
Czuła, że panika wzbiera w niej niczym gwałtowna fala; przyspieszała serce, ale osłabiała kończyny, sprawiając, że każdy ruch wydawał się jej powolny i niezgrabny. Tylko żołądek burczał ostrzegawczo.
Przestań patrzeć na krew.
Co gorsza, nie miała pojęcia, co robić. Zasady pierwszej pomocy, wtłaczane do głowy przez surową nauczycielkę, drgały nieśmiało gdzieś na skraju jej umysłu. Pamiętała, że zapisywała w zeszycie zasady postępowania w przypadku krwawienia i krwotoku. Ba, na paru lekcjach odbyły się nawet ćwiczenia praktyczne, zarówno z bandażowania, jak i tej całej resuscytacji krążeniowo-oddechowej. A jednak TAMTA praktyka tak bardzo różniła się od TEJ. A sok pomidorowy w ogóle nie przypominał krwi, choć już wtedy budził w niej nieprzyjemne skojarzenia…
Telefon. W domu został telefon. Wezwanie karetki będzie najrozsądniejszym rozwiązaniem. Jedynym rozsądnym.
Jasno wytyczony cel pomógł jej odzyskać panowanie nad ciałem. Rzuciła się w stronę drzwi, już w biegu próbując wyjąć klucze z kieszeni spodni. Z trudem wsunęła jeden z nich w odpowiedni otwór; ręce drżały jej jak galareta. Miała wrażenie, że całe ciało ogarnęła jakaś dziwna gorączka; nigdy w życiu nie czuła takiego zimna. Zaraz po wejściu do mieszkania prawie potknęła się o dywan. Pobliski stolik uratował ją przed upadkiem.
Telefon. Gdzie ona dała telefon? Kiedyś nosiła go przy sobie cały czas, na wypadek, gdyby zadzwonił ojciec. Jakiś czas temu zaczęła zostawiać go w domu z tego samego powodu, a nieco później – ze zwykłego roztargnienia. Zakładając zatem, że zostawiła go rano…
Aparat leżał pod poduszką. Ręce nadal drżały jej jak staruszce, kiedy wybierała numer alarmowy.
- Słucham? – Głos kobiety po drugiej stronie słuchawki był spokojny, jak dla Łucji – wręcz absurdalnie. Jej znudzenie wydawało się teraz tak bardzo nierealne, jakby obie znajdowały się w dwóch zupełnie różnych światach. Może częściowo tak było.
- Ja… ja chciałam wezwać karetkę. – Nie rozpoznawała własnego głosu. – Tutaj jest mężczyzna… ranny mężczyzna, ciężko ranny, nieprzytomny…
- Jaki adres? – Ton głosu kobiety nie zmienił się ani na jotę, jakby naprawdę nie docierała do niej powaga sytuacji.
- Ulica… Starska. Dwa. Gdańsk – odpowiedziała, prawie wypluwając słowa. Żołądek znowu zaburczał ostrzegawczo. – Wejście od podwórza…
- Ilu poszkodowanych?
- Jeden. Mężczyzna. Dorosły, krwawi, krwawi jak diabli…
- Pani imię?
Nawet na to pytanie nie odpowiedziała od razu.
- Łucja.
- Nazwisko?
Cholera, jak długo zamierzała ją wypytywać?!
- Proszę natychmiast przyjechać, błagam!
- Proszę podać mi swoje nazwisko. – Ten głos. Automatyczny, jak sekretarka w telefonie.
- S-Sobczyk…
- Numer telefonu, z którego pani dzwoni?
- Trzysta osiem…
Żołądek podszedł jej do gardła.
- Zgłoszenie przyjęte, proszę się…
Nie czekała na ciąg dalszy. Zakończyła rozmowę, odrzucając telefon w stronę łóżka. Nim na nie spadł, uderzył o ścianę, ale nie zwróciła na to uwagi. Pobiegła prosto w stronę łazienki.
Boże drogi, ile tam było krwi.
Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie ciężko. Czuła, że kolana powoli pod nią miękną; osunęła się na ziemię jak lalka, patrząc tępo przed siebie.
Minęło parę minut. A może godzin?
Ależ brudna ta kabina.
Oddychaj głęboko, głupia.
Była święcie przekonana, że zwymiotuje. Mdłości nie przeszły, ale miała wrażenie, że zawartość jej żołądka chwilowo wróciła na swoje miejsce. Mimo to, postanowiła profilaktycznie przysunąć się bliżej toalety. Zmusiła ciało do wstania; następne parę metrów przebyła na kolanach, by po chwili z ulgą oprzeć się o muszlę.
Dopiero teraz pomyślała o przerwanym połączeniu. Czy jej zgłoszenie zostało przyjęte? A jeśli tak, ile czasu zabierze im dotarcie na ich podwórko? Zakładając, że znają okolicę, albo mają system nawigacji…
Ulica Starska dwa, Gdańsk.
Jasna cholera, pomyliła numery!
Jesteś żałosna.
Cichy głosik w jej głowie odezwał się nagle, a zawarta w nim nagana nieco ją otrzeźwiła. Zacisnęła nerwowo usta, walcząc zarówno z mętlikiem w głowie, jak i w brzuchu.
Jakie były szanse, że karetka dojedzie we właściwe miejsce? Teoretycznie pomyliła się tylko o parę numerów – z drugiej strony, nie znała w tej okolicy praktycznie nikogo, co oznaczało, że sama była zupełnie anonimowa. Szanse, że sąsiedzi naprowadzą ich na właściwy trop były minimalne, o ile ktoś nie zdążył już zauważyć rannego mężczyzny i nie udzielił mu pomocy samodzielnie.
A musiałby to zrobić, ponieważ ona zostawiła go kompletnie samego, najpewniej na śmierć.
Ciekawe, czy trafiłabyś za to za kratki?
Chyba wolała o tym nie myśleć. Wizja ta była jednak wystarczająco skuteczna, by zmusić ją do wstania. Opierając się najpierw o toaletę, a później o ścianę kabiny prysznicowej, stanęła na chwiejnych nogach. Nie miała pojęcia, co ją tak osłabiło; co najmniej, jakby sama została poważnie zraniona. A przecież to ona miała udzielić pomocy; myśl ta kiełkowała w jej głowie, stopniowo wypierając odruchową chęć ucieczki.
Krok po kroku podeszła do szafki, wiszącej bezpośrednio nad niewielką umywalką. Ze względu na lustrzane ścianki, pełniła funkcję zarówno toaletki, jak i niewielkiej apteczki. Bazując na życiowym doświadczeniu, już pierwszego dnia kupiła sporą ilość plastrów i bandaży. W dzieciństwie były jej potrzebne o wiele częściej; teraz ich posiadanie stanowiło raczej pewien nawyk. Nie spodziewała się, że tak szybko zrobi z nich użytek. Zwłaszcza w ten sposób.
Przyjrzała się krytycznie opatrunkom. Nie było tego zbyt wiele, zwłaszcza, jeśli miało zatamować silniejsze krwawienie…
Nie myśl o krwi, nie myśl o krwi, nie myśl o krwi…
…ale jedyną alternatywą wydawała się stara koszulka, która posłużyła jej wczoraj do mycia podłogi i dotąd leżała smętnie w kącie. Nie była aż tak głupia, by robić z niej użytek.
Z pewnym trudem otworzyła drzwi, jak automat ruszając w stronę wyjścia. Czuła, że przyciska do piersi wszystko, co udało się jej znaleźć, łącznie ze znalezioną po drodze koszulką, jakby to miało zagłuszyć rosnący niepokój. Nie słyszała sygnału karetki. To znaczy, że nie dojechali? Ile czasu minęło?
Zerknęła przelotnie na okno. Niebo było ciemne i nie dało jej żadnej wskazówki.
Przestało padać. Przez chwilę stała w progu, drżąc lekko z zimna, choć nie zwracała na to teraz większej uwagi. Nie w tej chwili.
Ten mężczyzna…
Gen - rozdział I
1
Ostatnio zmieniony śr 10 lip 2013, 00:31 przez Shariana, łącznie zmieniany 3 razy.