"Literatura rozrywkowa"
Ot, zwykły dzień pośrodku niczego. Jesień, pada, grube krople lądują miękko w kurzu pokrywającym ulice małego miasteczka położnego gdzie-bądź, tam a może i wtedy, ale raczej na północy tegoż sracza, o którym De zwykł mawiać na antenie tej lub owej: „Tu jest super, PKB rośnie!”Biblioteka, bo każda dziura ma bibliotekę, a w niej dziewczęta na etacie, lekkie i zwiewne, czterdzieści pięć plus, subtelnym klekotem obcasów nabijają senny rytm czasu, który jakby stanął, a – bywa że – wyrwane z letargu nieśmiałymi prośbami znikąd wertują macanymi na językach opuszkami księgi stare i nowe, by potem wrócić do lektury „Pani Domu” – brand new, jeszcze pachnie farbą – przerwanej w kluczowym momencie swej apoteozy, a może i – kto to wie, kto wie – do pałaszowania smażonych ziemniaczków ważnych do wczoraj, ale odgrzanych dopiero dziś na konto jutrzejszego obiadu. Oczywiście z Vegetą.
- Dzień... – przyłapałem je w połowie artykułu o sekretach nieodpadających panierek na bazie świeżego jajka, i pewnie dlatego...
- ...dobry.
- Czy...
- ...tak, może pan. - ...poszło tak gładko. Jeszcze tylko lekki uśmiech na mojej twarzy, żeby wiedziały, że ja wiem, że one tu intelektualnie dają dupy.
Dlaczego zawsze buszując pośród regałów tak bardzo się pocę? To te neurozy stary, zluzuj cycki – głos z wnętrza bywa taki kojący.
Szukam, przeglądam, szperam. Kolorowe okładki, szumne tytuły, spektakularne wyrywki entuzjastycznych recenzji z gazet, o których nikt nigdy nie słyszał. „Esencja męskiej literatury sensacyjnej” wieści Northern Ohio Journal, a ja myślę: ale to musi być gówno. „Gdyby Hemingway miał więcej testosteronu, mógłby napisać właśnie coś takiego!” recenzent Fifth Avenue Magazine zdaje się tkwić w stanie permanentnej erekcji, a ja myślę: co to za brukowiec? Pryszczata nastolatka, na wolontariacie, rozdaje to bezdomnym koczującym na obrzeżach Central Parku, żeby mieli w co zawinąć wyszperany ze śmietnika salceson?
Otwieram. O komandosach. Będą gdzieś szli, na tajną misję. Jednym pstryknięciem wypuszczam strony spod kciuka – przyjemny powiew wiatru. Prawie same dialogi, czyli będą chodzić, mieć super przygody i gadać, dużo gadać. Zero opisów, żeby jakiś debil, co będzie to trzymał w łapie dusząc ciężkiego kloca na reklamach drugiego filmu z Van Damme’m – po raz n-ty na Polsacie – nie usnął w trakcie lektury.
Półkę wyżej trafiam na kolejną tajną misję. Dżungla, góry, pustynia? Jest renoma, „Wall Street Journal” mówi, że w pytę, recenzent prawie się zesrał, czyli mamy tu jakieś high artistic quality literatury przygodowej: prócz dialogów będą rozkminki. Akurat przyłapałem ich, cały tajny oddział, na wspinaczce. Jest dramatycznie, bo akurat jednemu spadły buty, sypie śnieg, a wicher dmie jak sam Jancio Wodnik w dudy. Pięć stron dalej wciąż się wspinają? Czyżby zeszli po buty? A gdzie tam. Okazało się, że jeden, ten wrażliwiec – gołowąs, w połowie góry przeżył załamanie, a przed oczami stanęły mu wszystkie traumy z dzieciństwa. Ojciec, matka, brat troglodyta i kundel sąsiadów dymający zuchwale małą suczkę cocker-spaniel, którą dostał trzy gwiazdki temu od świętej pamięci babci Klementyny, tej co to zawsze robiła mu płucka na kwaśno z ryżem na sypko i sezonową surówką, gdy po lekcjach przychodził taki smutny do domu. Ale wszystko skończy się dobrze. Złamaną w dwóch miejscach nogę jakoś posklejają, w poruczniku odnajdzie ojcowską empatię, a na przedostatniej stronie wreszcie zarucha najpiękniejszą z branek – to właśnie ją uwalniali przez 234 strony! – by na naszych oczach przejść metamorfozę z chłopca w mężczyznę.
Nie, dziękuję, idę dalej. Wyciągam smutnego detektywa po czterdziestce. Gość chodzi we mgle, od zawsze. Patrzę na ponurą, granatową okładkę – tak, chyba wiem, jak to się skończy. Strona dziewiąta. Dzwonią po typa, a on jest zalany w cztery dupy, bo zalał się w drugiej części cyklu (trzymam piątą!), gdy mu stara uciekła o dwie przecznice dalej z jakimś prokuratorem wypsikanym pod pachami najnowszym smrodkiem od Armaniego, ponieważ podczas ich ostatniej kłótni, kiedy to cedząc słowy: „Ty... ty nigdy mnie nie rozumiałeś... Zawsze jesteś taki nieobecny, obcy...”, nie okazał się na tyle przenikliwie sprytnym by złapać ją w talii, rzucić łapczywie na stół i rzetelnie wydymać, co zawsze tak uspokaja kobiece nerwy napięte jak postronki, ino na odlew strzelił jej w papę. Zatem dzwonią, a on jest zalany. Było morderstwo, stary! W podkoszulku, przepierdzianych gaciach i jednej dziurawej na pięcie skarpetce zwleka się z wyra i idzie do lodówki, a tam tylko pół śliskiej kiełbasy, samotna pieczarka w zalewie octowej i resztki spleśniałej musztardy na dnie słoiczka. Tak, zjem coś na mieście, myśli. Detektywi zawsze jedzą na mieście.
Po drugiej stronie regału trafiam na kolejną melancholijną okładkę. Szósta część cyklu. Patrzę, a zdziwienie poszerza źrenice. Inny autor, ale jakby to samo, bo znów chodzą we mgle. Okładka: zgniła zieleń, zalesiona góra, jakiś krzyż, a może i nie. Autorka szuka, kombinuje, może dlatego, że to kobieta, a wiadomo jak to z babami – inny pułap, inna wrażliwość. Na stronie dwudziestej ósmej okazuje się, że jest głęboko maskowanym intelektualistą, rzec można post-post-post epikurejczykiem szytym na miarę XXI wieku. Stoi w jątrzącej spokój sumienia opozycji do samego siebie, a uściślając wnętrza samego siebie, bo walenie osadzonych po mordzie burzy chwiejną harmonię chwilowych stanów plateau, które odnalazł w sobie za pomocą długiej, metodycznej i bolesnej terapii - dała mu wszystko, a zabrała jedynie poczucie humoru. Przerobił to z panią psycholog w poprzednim tomie. Była fajna, ruda, ale nie chciała się dymać.
Powoli tracę nadzieję, ale szperam dalej, plamy pod pachami co raz większe, a w dupie Niagara. Jakaś pani mecenas na sto pięćdziesiątej pierwszej stronie nowego cyklu, powieść roku, itede, itepe, Grisham w spódnicy, jak mówią z okładki, wyznaje po kilku drinkach koleżance, że jest lesbijką i nie, wcale nie chce – o mój boże! - jej wylizać, ale tak miło jest się do kogoś przytulić. Potem idą rozprażonymi uliczkami Madrytu, krok chwiejny, a słońce dogasa za horyzontem. Moja córka też jest lesbijką, czy to po mnie, to geny? – zdaje się rozpaczliwie rzucać w przestrzeń miasta i noc, i w powoli pogrążające się w uśpieniu domostwa.
Wreszcie dramatyczny skok o pięć regałów w prawo, na drugą stronę bibliotecznej alejki. „Przegląd wybranych technik garncarskich starożytnej Mezopotamii”. Autor, jakiś nikt po uniwerku. Doktor albo i nie. Sporo zdjęć w HaDe, wydanie albumowe. To jest to! Biorę w ciemno, jak ofertę last minute: „Pójdziesz do raju złamasie” rzuconą omyłkowo przez Świętego Piotra na bad tripie, co chciał po złości dogryźć Staremu i wściubił nosa między wódkę, a zakąskę.
Wychodzę. Z szacunkiem i uznaniem spoglądam na bibliotekarki wertujące „Panią Domu”, albowiem już wieki temu zorientowały się, że nie ma, po prostu nie ma rozrywkowych książek dla ludzi po trzydziestce.
shinobi