KRUCZE UROCZYSKO (Prolog + Pierwszy Fragment)

1
Krucze Uroczysko
Autor: Piotr Grochowski


WULGARYZMY


Prolog + Fragment Pierwszy


Bądźcie dla mnie łaskawi, o Patroni,
Wy których jest Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie.
Pobłogosławcie mi,
gdy imiona Wasze wypowiadam,
w uświęconym z dawien dawna porządku:

Pierwszym do którego wysyłam swe modły jest Albus, Pan Życia, Patron Zdrowiejących.
Drugim – Vant, Pan Przestworzy.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących.
Czwartą jest Verdetia – Pani Dzikiej Przyrody.
Piątym jest Protejus, Pan Wojny, opiekun żołnierzy i zwycięstw bitewnych.
Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Siódmą jest Roza, Patronka Miłości i opiekunka rodziny.
Ósmym – Mar, Pan Urodzaju.
Dziewiątą spośród was jest Semiluna – Trzecia i zarazem ostatnia ze Świadczących.
Dziesiątym jest Galben, Złotodzierżca.
Jedenastym jest Bleuius – Pan Mórz.
Dwunastym – Vremes, Pan Losu.
Trzynastym, i ostatnim zarazem, którego imię sławię, jest Cranius – Pan Dobrej Śmierci.

Wierny Wam będę po kres dni moich,
a dzieci moje wyuczę tak,
by Was wielbiły i składały Wam dary.

Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze.

Oby trwał w nieskończoność z Wami,
przez Was i ku Wam zwrócony – Cesarz,
ten który zdołał Was Spętać,
i niechaj trwają wszystkie jego kolejne wcielenia.


„Pierwsza Modlitwa”
– wyjątek z
Wielkiego Zwoju Trzeciego Spętania.



Prolog

W miejscu, gdzie przyszedł na świat i gdzie się wychowywał, powtarzano słowa orc blut vremez, uns ax vremez . Ludzie tłumaczyli je różnie, zwykle wzniośle przedstawiając to zdanie, jako krasnoludzką deklarację wojenną, skierowaną do mrocznego, orczego gatunku. Słowa, które znał kiedyś bardzo dobrze, a które później czas zatarł w jego umyśle, dzisiaj, w tej właśnie chwili, kołatały w jego głowie, pulsowały razem z krwią w żyłach.
– Czas orczej krwi, czas naszych toporów. – Zdławił przekleństwo, chrapliwie mruknął i splunął krwią. „Dużo jej”, przebiegło mu w myślach.
I przeklął ponownie. Tym razem głośno i wyraźnie. Płuco musiało być uszkodzone. Żebra z całą pewnością zmiażdżone. Noga w strzępach. Ale przez lata nabrał twardości, teraz pewnie byłby w stanie chodzić i walczyć nawet na okrwawionych kikutach.
W ciągu godziny wszystko trafił szlag. Spętani, jeśli istnieli, zapewne rechotali teraz w swej Otchłani, ubawieni losem bandy awanturników.
„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz? Z połamanymi kulasami mógł odczołgać się ledwie kilka kroków, zanim go dopadli. Pół-shaeidańskiemu bękartowi musiały skończyć się strzały. I wówczas dostali też tego cwaniaka. Potężny Władca Ziemi? Zniknął, jak tylko zaczęło się robić nieprzyjemnie. Od początku był podejrzany. Ale szczytem wszystkiego było zatrudnienie drugiego czarodzieja. Tfu! Zaledwie ucznia czarodziejskiego fachu”.
Wtedy ich usłyszał. Z kilku stron wspinali się na zrujnowana wieżę. Bulgotliwie wymieniali między sobą uwagi i pokrzykiwali na siebie w Czarnej Mowie.
– To już – szepnął, zaciskając dłonie na stylisku obosiecznego topora. – Czas posmakować waszej krwi.
Ziggo Bragg z Eisen Taar, doświadczony krasnoludzki wojownik, wykopał zdrową nogą drewniane drzwi, by zaraz po tym, klnąc i wyjąc z bólu, rzucić się do przodu. Ciął z góry i rozpłatał czaszkę pierwszego z orków. Wtedy rzucili się na niego z każdej strony.



I – Trudne początki

Gdyby nie ciemności i to cholerne błoto, Rag nie trafiłby na pergamin traktujący o zleceniu. O zleceniu i wyznaczonej za nie nagrodzie. Kawałek natłuszczonego papieru wisiał na filarze u wejścia do zajazdu. Przybity niedbale zakrzywionym i zardzewiałym gwoździem z całą pewnością tygodnie lub miesiące wcześniej. Tekst był już raczej z tych mniej czytelnych. Vremes miał jednak, jak widać, plan wobec młodego szlachcica. Ubłocone buty trafiły na niszczejące schody, co zaowocowało utratą równowagi, stłuczeniem rzyci i siarczystą wiązanką nordyjskich przekleństw. Gdy Rag podnosił się z ziemi, całkiem przypadkowo spojrzał na ów pergamin. I zaczęło się.
Z pergaminem w garści pojawił się przed karczmarzem, żądając informacji na temat zlecenia. Siwiejący, potężnie zbudowany mężczyzna oderwał się od porządkowania kontuaru i spojrzał na ubłoconego i mokrego rycerza. Płowe włosy, północne rysy i zniszczone odzienie kontrastowały ze srebrnym łańcuchem zawieszonym na piersi i zdobioną głoicą miecza. Niewielu zaglądało tutaj szlachetnie urodzonych, ten zaś był co najmniej egzotycznego rodzaju.
– Zlecenie jak zlecenie, drogi panie – mruknął. – Pewnikiem już, jak to mówią, nieaktualne.
– Jakżeż to? – Nord spochmurniał. – Piszą tutaj o nagrodzie za ujęcie heretyka, czarownika. Pojmał go już ktoś, albo zabił? Jeśli tak jest, czemuś cie nie zdjęli wiadomości?
– Nie w tym rzecz, mości rycerzu. Żadnej pewności nie mam, czy mag żyw czy ubity. Wiem, że ze trzy miesiące temu inkwizytor Cesarskiej Świątyni Trzynastu w tamte strony pojechał, ze świtą. Znaczną, ze dwa tuziny zbrojnych naliczyli ci, co widzieli jego orszak. I drugie tyle kapłanów i służby.
– Więc...
– No, pewno czarodziej ziemię już gryzie, lub jego prochy nad bagnami się unoszą... – Karczmarz wymownie zadarł głowę w górę, a kiedy jego wzrok padł na sufit, mrugnął oczyma i ponownie spojrzał na szlachcica. – Próżny wasz trud, panie. Dajcie to zlecenie, do pieca z nim, co by już nikogo nie wprowadziło w błąd...
Rag spojrzał na wyciągniętą dłoń oberżysty i skrzywił się. Popatrzył na swoją, w której dzierżył nieszczęsny pergamin. Drugą ręką potarł obolały zad. I uśmiechnął się pod nosem.
– Droga ta, co przez wasze miasteczko prowadzi z Cesarstwa na Pogórze, najpewniejsza jest i najszybsza?
– Ano, dobrze prawicie, panie. – Zapytany pokiwał głową.
– W zleceniu mowa jest o bagnach Ringen. – Rycerz patrzył bystro na siwiejącego karczmarza. – Słyszałem, że to nie jest aż tak daleko stąd.
– Będzie ze dwa tygodnie, czasami i trzy, jak Trzynastu niepogodę sprowadzi na szlak. O cóż wam, panie, chodzić może? – W głosie starszego mężczyzny znudzenie pytaniami szlachcica zaczęło zanikać, pojawiła się za to ciekawość.
– A widział kto wracający orszak inkwizytora? Lub jakiegoś posłańca, co przodem jedzie, by głosić chwałę i zwycięstwo kapłańskie? Bo tak mi się widzi, że jakby wszystko poszło dobrze i zlecenie było już nieaktualne, dawno byś o tym wiedział, gospodarzu. Ty i każdy w tym miasteczku na szlaku.
– Coście tak zmarkotnieli, panie szefie? – Z końca kontuaru, z miejsca, gdzie nie sięgało światło świec i ogarków, rozmawiających dobiegł niski głos. – Nalejcie panu szlachetnie urodzonemu wina jakiegoś, i mi polejcie jeszcze, tylko w proporcjach: mniej wody, bo śmierdzi jak w świątynnej łaźni, a więcej wina.
Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca właśnie zapalał fajkę. Miał na głowie lekki kaptur. Karczmarz skwapliwie ruszył realizować zamówienie, a robił to szybko, bo po kontuarze potoczyło się kilka srebrnych monet obitych na cesarsko . Zakapturzony mężczyzna podniósł się z miejsca i po kilku krokach znalazł się w zasięgu światła.
– Ja myślę podobnie jak wy, szlachetny panie, że cesarskim jakoś nie wszystko wyszło. – Mężczyzna zdjął kaptur i wyciągnął rękę na powitanie. – A że na zleceniu, o którym tak konwersowaliście z właścicielem tego przybytku, pieczęć gildii kupieckiej jest, i to nie byle jakiej, nabieram ochoty na nagrodę.
Rycerz z ociąganiem uścisnął dłoń nieznajomego. Ten zaciągnął się dymem z długiej kościanej fajki i wypuścił go. Nozdrzy Raga doszedł przyjemny zapach przywodzący na myśl południowe kraje.
– Upraszam o niekaranie mnie, panie, za brak manier. – Nieznajomy błysnął oczami spod grzywy czarnych włosów. – Zwą mnie Szrama. Koryntiasz Szrama.
Szlachcic doskonale rozumiał, skąd wziął się przydomek. Twarz ciemnowłosego, choć skryta pod obfitym zarostem, oszpecona była dwiema paskudnymi bliznami biegnącymi od lewego ucha do prawego policzka.
– Ragnar, dziedzic grodu Svero. Południowa część Księstwa Talynnu. Towarzysze mówią do mnie Rag.
Szrama skłonił głowę. I uśmiechnął się.
– Niechże Spętani dadzą mi możliwość zwracania się do ciebie, panie, tym zdrobnieniem. Rad byłbym. Sam jeden siedzę tutaj już tydzień. Jak na złość żaden, nawet najpodlejszy awanturnik nie kwapi się pojawić – i oto Vremes zsyła mi was. Nagroda dla mnie, a sława i honor dla ciebie, panie?
– Zabawny z was człek, panie Koryntiaszu. – Rycerz rozpromienił się. – I jaki obyty na dworach, co wnoszę po kulturze słowa.
– Mówcie mi Szrama, panie – rzucił czarnowłosy, pomijając uwagę o „kulturze”. – To jak będzie?
Karczmarz w tym właśnie momencie podał wino, dorzucając suszone mięso do zagryzania. Szrama, widocznie obeznany w zaopatrzeniu zajazdu, złożył szybkie zamówienie, po czym wrócili do rozmowy.
– No cóż... – Szlachcic upił z kubka i skrzywił się potwornie, a Szrama pokiwał głową ze smutnym zrozumieniem. – Dwie osoby, jak by wyszkolone nie były, same rady nie dadzą.
– Widzisz, panie Ragnarze... – Ciemnowłosy pyknął z fajki i uśmiechnął się pod nosem. – Z tym brakiem awanturników w tych stronach to ja trochę skłamałem.


***


Miasteczko spowiła wieczorna mgła ciągnąca znad okolicznych mokradeł. Chłód był przejmujący, więc Jeremiasz Galbo mocniej otulił się płaszczem i nerwowo splunął na próg magazynu. Jakby wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom, dobiegł go odgłos kroków. Chwilę później pod zniszczony drewniany budynek podeszła dwójka ludzi. W jednym z nich rozpoznał Szramę, drugiego, wysokiego i szczupłego widział po raz pierwszy. Szrama jak zwykle wyglądał, jakby wybierał się na polowanie na cesarskich ziemiach: niósł łuk i kołczan na plecach, a na sobie miał skórzane ubranie niekrępujące ruchów. Na cesarskich vanajagt trzeba umieć polować, trzeba mieć celne oko i szybki krok. Zwłaszcza wybierając się tam bez pozwolenia.
Ten drugi raczej nie zajmował się myślistwem, czy też kłusownictwem. Miał długi i szeroki miecz przy pasie, okute buty i ciężki płaszcz uszyty do walki. Na jasne, długie włosy założył kolorową chustę, ale do boju zapewne zarzucał na głowę kolczy czepiec, który spoczywał na jego karku. Przez plecy przewieszoną miał skórzaną sakwę. Wystawało z niej zawiniątko. Jeremiasz oczyma wyobraźni prawie dojrzał ukrytą tam, jakąś potężną broń.
Szrama przerwał jego rozmyślania, wyciągając rękę na powitanie i wskazując na nieznajomego.
– Jego rycerska mość, pan na zamku Salvo, nordyjski szlachcic, pan Ragnar.
Tytułowany nieznajomy przewrócił oczami.
– Nie pan, a dziedzic na zamku – poprawił słowa Szramy. – A zamek mojego ojca zwie się Svero, panie Koryntiaszu.
Galbo pokiwał głową i rzekł:
– Tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem. Mnie nazywają Galbo, Jeremiasz Galbo. –Przywitał się ze szlachcicem i spojrzał z uśmiechem na Szramę. – Mam rozumieć, panie Koryntiaszu, że kompania w komplecie?
– Mówcież mi Szrama. – Zagadnięty udał oburzenie, patrząc na obydwóch rozmówców. – A co do twojego pytania, to się okaże. Ale pan Ragnar na pewno wzmacnia reputację drużyny. No i siłę bojową, rzecz jasna. Prowadźcie, Jeremiaszu, do środka.
Trójka mężczyzn pokonała krótki ciemny korytarz i weszła do dużego pomieszczenia, w którym zapalono kilka pochodni, a ciepło zapewniał pokaźny kominek. Niezbyt ładny, ale z całą pewnością solidny. W izbie przy niskim zaimprowizowanym stole przykrytym kilkoma wilczymi skórami wieczerzała dwójka ludzi.
Jeden był potężny, mierzący grubo ponad cztery łokcie , szeroki w barkach i ogolony na łyso. Na plecy narzuconą miał szarą tkaninę, pokrytą dziwnymi mistycznymi wzorami. Podobne wzory wytatuowane były na jego czaszce. Drugi wyglądał jak karczemny posługacz. Odziany był na czarno, w tunikę przewiązaną sznurem.
Mężczyźni na chwilę przerwali posiłek. Jeremiasz stanął na środku izby.
– Panie Ragnarze – zwrócił się do rycerza – oto nasze wsparcie w kwestii duchowej i w kwestii wiedzy tajemnej. Panowie Paulus Brega i Gaspar Vittel.


***


Rag uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na bacznie mu się przyglądających Szramę i Galbo. Oczywiste było, że przy rycerzu nie chcieli użyć określenia „czarodzieje” lub „magowie”. Co prawda minęły już cztery wieki, lecz nadal obowiązywał nakaz cesarski, by każdego napotkanego czarownika nabić na pal lub przynajmniej spalić na stosie. Wieść niosła, że cesarz czasami zasięgał rady tajemniczych magów i planował znieść zakaz praktykowania magii, lecz póki co zakaz był nadal w mocy. Co oczywiście nie przeszkadzało drużynom awanturników zatrudniać ludzi, którzy umieją sporządzić magiczne lekarstwo, odczytać tajemną wiadomość czy chociażby posłać na wrogów kulę ognia lub przekleństwo. Szlachcica ciekawiło, do czego był zdolny olbrzym o imieniu Paulus... Ale jeszcze bardziej intrygujące było dla niego, co potrafił młody chłopak, ledwie kilkunastoletni, którego przedstawiono jako Gaspara.
Magowie podnieśli się i przywitali z przybyłymi. Rycerz bez wahania uścisnął twardą dłoń olbrzyma, a zaraz potem prawie zmiażdżył wątłą dłoń młokosa. Szrama i Jeremiasz rozchmurzyli się, widząc, że obecność czarodziejów nie stanowiła problemu dla rycerza, pewnie wiernie służącego Cesarstwu. Rozwiewając resztki ich wątpliwości, Rag odezwał się:
– Wszyscy bodaj wiemy, wierząc słowom legendy, że cesarz miał powody, by czarodziejom nie ufać. I mimo upływu czasu jego następcy i cały lud Cesarstwa nadal magikom nie pozwala na swobodne życie. Jednak tam, skąd pochodzę, na Północy, magia nie była i nigdy nie będzie problemem. Pomimo iż książę mój, Harred, jest sojusznikiem Cesarstwa, ja jestem rycerzem Wolnego Księstwa Północy. Towarzystwo stanu czarodziejskiego nie jest mi wrogie.
Po czym skłonił lekko głowę ku magom, a ci z radością odwzajemnili pokłon, zadowoleni widocznie, iż nazwano ich członkami stanu, co zwykle zarezerwowane było dla rycerstwa i warstwy bogatych mieszczan.
Jakby w rewanżu zaraz po zaproszeniu do stołu Paulus niskim, przyciszonym głosem zwrócił się do rycerza:
– Rad jestem, że do kompanii trafił nam się tak światły szlachcic. Jeśli taka potrzeba zajdzie, a – jak mniemam – tak właśnie będzie, możesz, panie, liczyć na potęgę mojej mocy, która pozwala mi władać żywiołem ziemi.
– Na mnie, cny rycerzu – dorzucił młokos, siedzący obok – też możesz polegać, choć dopiero się uczę czarodziejskiego fachu.
Szrama zachłysnął się rozcieńczonym winem, a Jeremiasz Galbo, słysząc to wyznanie, tylko jęknął.
Jeszcze jedna osoba dosłyszała kilka ostatnich słów wypowiedzianych w magazynowej izbie. Niski, barczysty osobnik stojący w drzwiach, mruknął w głębi swojej długiej, gęstej brody:
– No to, kurwa, pięknie. Mamy drużynę ze światłym blond szlachcicem, łowczym, grubasem w płaszczu, władcą kamieni, których pewno nie uświadczymy, szczególnie że droga prowadzi przez bagna, oraz „dopiero uczącego się” czarodzieja... – Krasnolud poprawił wielki obosieczny topór na ramieniu i powtórzył: – Po stokroć, kurwa, pięknie.


***


– Zapraszam. – Ziggo Bragg, krasnoludzki wojownik, pogłaskał stylisko swojego topora, uśmiechając się paskudnie. – To może być nawet ciekawe.
Naprzeciwko niego stanął jasnowłosy rycerz, a za jego plecami błysnął sztyletem brodaty chudzielec. Gruby jegomość nie odzywał się, mocno zaskoczony. Chłopak w czarnej tunice też nie wyglądał na chętnego do walki. Zupełnie z tyłu potężnie wyglądający łysol ukląkł i dotknął dłońmi kamiennej podłogi. Daleko w dole, pod fundamentami magazynu coś drgnęło, zrazu lekko, by zaraz potem przenieść drgania na ściany budynku.
Jeremiasz Galbo przezwyciężył suchość w gardle i odezwał się donośnie, z zuchwałością w głosie:
– Coście za jeden? I jakim prawem wkraczacie do mojego magazynu? Pomijam już wasz niewyparzony język. Gadajcież!
– Bragg mam na nazwisko. A na imię dała mi mateczka Ziggo. Powiadają, że to imię ma mnie zaprowadzić na najwyższe skalne twierdze, bym tam wykazał się odwagą i kunsztem w walce. Ale widzę, że na razie Los ma wobec mnie inne plany. I wy mi się trafiliście. I żadnej szansy na skalne twierdze.
– Kto wam, panie, takich bzdur naopowiadał? Przecież z waszą posturą na żadną twierdzę nijak się nie wdrapiecie. Musi być jakaś pomyłka. I albo pomylił się Los, albo wasza matuszka – syknął Szrama, bawiąc się sztyletem. A drganie nabierało mocy.
– Mów dalej, kłusowniku. – Krasnolud uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Dawnom nie walczył, będzie z kilka dni. Za bardzo na was nie potrenuję, ale to zawsze coś...
– Uspokójcie się, jeden z drugim – warknął szlachcic, nie spuszczając wzroku z krasnoluda. – Kto wam, panie Bragg, powiedział, że gdzieś z nami pójdziecie? Hę? No kto?
– W zastępstwie pójdę, nie żebym się sam do tego palił, bo widzę, że łatwo nie będzie. Alem złożył przysięgę. Słowo honoru i uścisk dłoni. Wyście pewnie Galbo? – Spojrzał na Jeremiasza, ignorując trzeszczące ściany.
– Na Vremesa – westchnął ze zrozumieniem zapytany. – Przysyła was Luciusz Flegel z Grimm. Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie. Z tym że miał tu być osobiście. Przydałby się.
– Flegel kulasy połamał, jak walczył w katakumbach pod Dragatusem. Wygrał potem jeszcze ze dwie walki i niezłą sumę. Ale do przyjazdu tutaj się nie nadaje. Przynajmniej przez jakiś czas. A żem nieopatrznie, napity, jakieś deklaracje złożył i swoim słowem poświadczył, to mi nie wypadało go nie zastąpić. Wytrzeźwiałem i jestem. Ale żałuję, że spirytus był tak słaby.
– Przestańcie psioczyć. – Rycerz wydawał się zdenerwowany. – Mogę zdjąć z was, jako najwyższy stanem, tę przysięgę...
– Portki se możesz zdjąć, syneczku, co byłoby wskazane, na ten przykład, jak w krzaki idziesz... – przerwał mu krasnolud. – Słowo honoru to słowo. Zęby zacisnę i pójdę. Może któremuś żywot ocalę przy okazji.
– A zaciskajcie, ile możecie, póki je macie. – Szlachcic puścił mimo uszu słowa Bragga. – Każdą pomoc przyjmiemy, byle się nie okazało, że wasza gęba większa od topora.
Nord spojrzał na skulonego przy ziemi łysola i mrugnął do niego okiem. Drganie ustąpiło, a olbrzym podniósł się z kolan. Obecni w izbie schowali broń. Krasnolud, jak gdyby nigdy nic, siadł za stołem i sięgnął do prawie pustej misy z mięsiwem, nalał trunku z dzbana, w między czasie podejrzliwie go wąchając. Rycerz pokręcił głową i zwrócił się do Galbo:
– Jako że wyście tutaj gospodarzem, zanim powiecie nam, co i jak z planem podróży, zawrzyjcie drzwi do tego przybytku, coby razem z zimnym powietrzem więcej awanturników do izby się nie przyplątało. – Powiódł wzrokiem po zebranych. – Bo coś mi się zdaje, że kompania już w komplecie.


***


Dziadunio Gobb przetarł łzawiące oczy i westchnął.
„Wzrok już nie ten”, przebiegło mu przez myśl. „Co bym począł bez mojego Cudeńka?” Uśmiechnął się, i mrużąc prawe oko, lewe przytknął do okularu lunety.
„Cudeńko” było delikatnym, misternie wykonanym przez shaeidów przyrządem optycznym. Drewna, z którego go wytworzono, próżno by szukać w pobliskich lasach. Ba, zapewne nie znalazłby go żaden drwal na całym Kontynencie. Nikt nie wiedział, jak Gobb wszedł w posiadanie owej lunety, lecz ludzie gadali, iż pochodziła z Taeir N’ Og – z Wyspy za Mgłą. I posiadała niezwykłe właściwości. Jedną z nich była zdolność do znikania. Ilekroć jakiś łasy na łup włamywacz próbował odnaleźć lunetę w domu starca, okazywało się to sztuką niemożliwą. Zresztą od jakiegoś czasu nie było już żadnych włamań, nikt nie próbował niepokoić Dziadunia. Prawdopodobnie ci sami ludzie, którzy z dawna sławili Cudeńko i jego niezwykłości, teraz przestali wierzyć w jego istnienie. Wszak nikt tak po prawdzie nie widział lunety na własne oczy.
Gobb mieszkał w samotni, na szczycie jednego z trzech wzgórz, które wyraźnie wznosiły się ponad puszczę. Każdego poranka wynosił przed chatkę własnoręcznie zbudowany stojak, zydelek, kilka koców, odrobinkę jadła i napitku i porcję dobrego tytoniu. Na stojaku z nabożną czcią umieszczał Cudeńko. I cały dzień spoglądał w cztery strony świata. Dawno zapomniał, dlaczego został samotnikiem, jakiemu bóstwu służył i skąd właściwie przywędrował w te strony. Jego życie wypełniała obserwacja.
Starzec cicho wyszeptał dwa słowa w shaeidańskiej mowie. Trzy znaki runiczne na lunecie na moment zalśniły błękitnym blaskiem, a powietrze wypełniła charakterystyczna woń. Czarodziej, gdyby jakiś akurat znajdował się obok, w mig rozpoznałby efekt działania magii. Dziadunio po prostu uśmiechnął się do siebie. Obraz w lunecie wyostrzył się i znacząco przybliżył. Teraz wzrok staruszka sięgał bardzo daleko, a odległe szczegóły zdawały się znajdować na wyciągnięcie ręki.
Traktem na południe z umiarkowaną szybkością jechała grupa konnych. Po kilku chwilach wzbudzili zainteresowanie Gobba.
Przodem, w pewnej odległości od reszty grupy, poruszał się jadący na rączym koniu mężczyzna wyglądający na zwiadowcę lub przewodnika. Ubrany był w podróżny kaftan z długim kapturem, na plecach niósł kołczan, a przy siodle trzymał średniej długości łuk. Co jakiś czas oglądał się na jadących za nim.
Pierwszy w grupie kłusował wysoki, jasnowłosy zbrojny, prawdopodobnie szlachetnie urodzony, na co wskazywał oręż i rycerski łańcuch na szyi. W sakwach przewieszonych przez grzbiet luzaka, którego wiódł za swoim rumakiem, można było zauważyć elementy zbroi. Tarcza była zniszczona, ale Cudeńko pozwoliło starcowi na dokładne spojrzenie. Znaki w polu nie były cezaryjskie, pole miało zaś barwę błękitną. Rycerz zdecydowanie nie był miejscowy. Z blondynem rozmawiał jadący tuż obok niego olbrzym. Ubrany w obfitą, grubą szatę, wyglądał jak mnich. Jego łysa czaszka kontrastowała z puchowym szalem narzuconym na gruby kark. Mężczyzna ów o dwie głowy bez mała przewyższał szlachcica. Nie miał praktycznie żadnego bagażu, nie widać było także przy nim żadnej broni.
Zaraz za rozmawiającymi jechał chłopiec lub młodzieniec. Ubrany był w powłóczystą szatę, na którą zarzucił lekki kaftan obszyty futrem. Jego koń obładowany był wieloma tobołami i workami. Zagadką pozostawała ich zawartość, ale wyraźnie znać było, że nie są to wyłącznie podróżne zapasy żywnościowe. Broni nie nosił, więc mógł być pachołkiem lub koniuszym. Miał długie, spięte na plecach włosy. Dosyć chłodny dzień dawał mu się za pewne we znaki, dlatego właśnie w tej chwili zarzucał na głowę kaptur.
Zupełnie z tyłu, w odległości kilku kroków, jechał krasnoludzki wojownik, dosiadający potężnego górskiego kuca. Na jego plecach w specjalnej pochwie spoczywał krótki topór, drugi podobny przytroczony był do siodła. W sakwie za siodłem schowany był potężny obosieczny topór bojowy. Wśród bagażu dostrzec można było także dwie sztuki broni palnej.
Dziadunio przyglądał się jadącym długo i uważnie. Niewprawny obserwator opisałby ich zapewne jako pierwszą z brzegu świtę jakiegoś rycerza, złożoną ze zwiadowcy będącego najętym na miejscu naciągaczem i oszustem, który pewnie przy pierwszej nadarzającej się okazji ulotni się z częścią ekwipunku szlachetnie urodzonego, a także krasnoludzkiego ochroniarza, niechybnie opoja i z całą pewnością typa przedkładającego własne wynagrodzenie i swoje życie ponad życie pracodawcy, oraz mnicha i służącego. Drużyna, jakich wiele, gnana do przodu humorem i ambicją arystokraty, czy też zasobnością jego trzosu.
Jednakże Dziadunio nie był zwykłym wypatrywaczem. Pomimo wielu lat na karku jego umysł pracował bystro. Lata prowadzonych obserwacji dawały mu ponadto bogate doświadczenie, przydające się w ocenie podróżnych.
Drużyna, na którą teraz patrzył z zainteresowaniem, składała się z nieprzeciętnych podróżników.
Rycerz miał intrygujące pochodzenie, co denerwowało Gobba, gdyż nie mógł dociec, z której dokładnie części Kontynentu tamten przybywa. Gdyby musiał, Dziadunio pewnie obstawiłby północną. A na Północy rzadko który wojownik zostawał rycerzem. Uważny i rzetelny zwiadowca, doskonale znający te strony, wiózł w kołczanie strzały z shaeidańskimi grotami, a sam łuk, którym się posługiwał, mógł być wykonany na modłę Starszego Ludu. Mnich i posługacz mogli być po równi skrytobójcami, jak i czarodziejami. Sądząc po wyglądzie bagażu młodzieńca, można było przyjąć jako prawdopodobne to drugie. Pozornie ociężały krasnolud nosił na plecach specjalną bojową pochwę umożliwiającą błyskawiczne wyciągnięcie oręża. Gobb widział już zastosowanie tego wynalazku na własne oczy i od tej pory nigdy nie lekceważył niskich, przysadzistych wojowników. Broń palna, utrzymywana w nienagannej czystości, wskazywała na poważne traktowanie swojej profesji.
Drużyna ta była więc skomponowana z myślą o jakimś ważnym zadaniu.
Dziadunio śledził ich wzrokiem przez cały dzień, w myślach tworząc zarys historii, którą mogłaby wypełnić ta grupa awanturników.
Gdy zapadał zmrok, drużyna była już w głębi podgórskiego lasu, między pierwszymi skałami, w pobliżu doliny rzeki Pelt. Gobb patrzył jeszcze długo w ciemność, potem powolutku odbył wieczorny rytuał będący odwrotnością porannego – i zniknął w głębi domu.


***


Gdyby Gobb tylko wiedział, iż jego Cudeńko po wypowiedzeniu innych shaeidańskich słów potrafi wiele więcej... Dla przykładu spoglądać w ciemność nocy jak za dnia.
Lecz Dziadunio nie miał o tym pojęcia, a poza tym wyuczonym od lat nie znał innego zaklęcia. Gdyby jednak potrafił zajrzeć w mroki nocy, dostrzegłby na trakcie poruszającego się samotnie jeźdźca. Jeździec ten, odziany na czarno, podążał za drużyną, trzymając się w bezpiecznej odległości, a większość drogi pokonywał nocą. Stary wypatrywacz nie był tego świadom, ale mężczyzna w czerni doskonale wiedział o istnieniu podglądacza. A dokładnie o istnieniu magicznego artefaktu. Powiedział mu o tym wibrujący sygnał amuletu, który nosił na szyi. Teraz, zatrzymawszy wierzchowca, zastanawiał się, co powinien uczynić. Przedmiot wypełniony magią Starszego Ludu z pewnością zainteresowałby jego mocodawców. Ale ewentualny cel był w olbrzymiej odległości od traktu. W dodatku najkrótsza droga wiodła przez nieznaną, ciemną puszczę. A drużyna już zniknęła wśród skał.
Jeździec w czerni podjął decyzję.


***


Zapewne wielu pytało w myślach każdego z Trzynastu, a i inne bóstwa nie raz mogły usłyszeć owe pytania, o przedziwne ukształtowanie terenu w okolicach Ringen. Jakiś szalony architekt w Wiekach Stworzenia musiał wpaść na iście przewrotny pomysł.
Oto rzeka Pelt płynąca swoim górnym biegiem z impetem rozdzierała skały, tworząc malowniczy przełom, by skierować swój nurt na północ. Na północy zaś wpadała do Konstaju, najważniejszej rzeki Cesarstwa. Nim jednak zasiliła wody tego potężnego, swoistego szlaku handlowego, rozlewała się przez wiele dziesiątek mil, szeroko, pomiędzy wysokimi skałami.
Dolina, którą płynęła rzeka, była otoczona przez gigantyczne bagna i torfowiska, niezwykle zdradliwe i trudne do przeprawy. Kiedyś okoliczne tereny były gęsto zasiedlone, bo żyzna gleba zapewniała wspaniałe plony. Okazało się jednak, iż bagna przyciągają nieszczęście. Przez setki lat liczne orcze bandy zapuszczały się w te strony, mordując i grabiąc rolników, paląc ich sioła i oblegając grody. Także kompanie ludzkich rozbójników bez końca niepokoiły mieszkańców.
Lecz to orkowie ściągnęli na moczary prawdziwe Zło. W zakładanych przez siebie obozach na wyspach wśród bagien zaczęli modlić się do swych plugawych bóstw i poczęli przyzywać mroczne stworzenia, które rozpleniły się wśród uroczysk. Ludzie opuścili te tereny, pozostawiając jedną strażnicę, jeden gród, który jednak mocno ufortyfikowano, a z biegiem czasu obok niego powstało miasteczko.
Ringen, bo tak się nazywało owo miasteczko, strzegło szlaku, najdziwniejszego pomysłu wspomnianych boskich architektów. Szlak wiódł wierzchem naturalnej grobli, utworzonej ze skał, która jak antyczna włócznia przecinała mokradła, z północnego zachodu na południowy wschód. Rzeka radziła sobie na różne sposoby z pokonaniem tej przeszkody. Głęboko pod ziemią drążyła kanały, a w niektórych miejscach przelewała się górą. Wtedy jadący szlakiem musieli pokonywać liczne, ale bezpieczne brody. A droga była uczęszczana pomimo złej sławy samych bagien.
Gościniec prowadził bowiem na znajdujące się na południowym wschodzie Pogórze. Tam zaś Cesarstwo zaopatrywało się w drogocenne kruszce i minerały, korzystając głównie ze starych krasnoludzkich szybów i kopalń. Tak żądza bogactwa rywalizowała z zabobonnym strachem przed złem. I zdawać by się mogło, że im Cesarstwo stawało się nowocześniejsze i bardziej zamożne, tym bardziej walkę przegrywał strach.
Rok temu jednakże wieści z Ringen przestały przychodzić lub docierały niekompletne, wypowiadane z przerażeniem. Kupcy zaś, którzy zdecydowali się na podróż szlakiem, nie wracali. Podobno wielu innych decydowało się nadłożyć kilkukrotnie drogi przez nie mniej niebezpieczne tereny Równiny Bersud, byle tylko nie jechać przez bagna Ringen.
Rozniosła się wieść, iż na uroczysku niedaleko od szlaku osiedlił się czarnoksiężnik jednoczący pod swoimi rozkazami wiele orczych hufców. Jakiś czas później wieść ta dotarła aż do samych miast cesarskich, lecz nikt nie potrafił zaradzić problemowi. Podobno inkwizytor z poleceniem Świątyni Trzynastu miał rozwiązać kłopotliwą sytuację. A stała się taka, gdyż bogate złoża nijak nie mogły zasilić skarbców wszystkich zainteresowanych. Poza cesarzem spora grupa skupionych w gildiach i rodach kupców prowadziła interesy na Pogórzu. Este vremes... , jak mawiali.
Magia, nie magia, herezja czy mroczne siły, wszystko to musiało ustąpić miejsca interesom i złotym monetom.

(C.D.N.)
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 01:24 przez Szeptun, łącznie zmieniany 2 razy.

3
Na początek mała łapanka i kilka zdań o języku tekstu.
Szeptun pisze:Zdławił przekleństwo, chrapliwie mruknął i splunął krwią. „Dużo jej”, przebiegło mu w myślach.
I przeklął ponownie.
Nie "ponownie", bo poprzednio ostatecznie nie przeklął. ;)
Szeptun pisze:Wtedy rzucili się na niego z każdej strony.
Ze wszystkich stron brzmiałoby chyba lepiej.
Szeptun pisze: Rag nie trafiłby na pergamin traktujący o zleceniu. O zleceniu i wyznaczonej za nie nagrodzie. Kawałek natłuszczonego papieru wisiał na filarze u wejścia do zajazdu.
Pergamin to nie papier.
Szeptun pisze:Ubłocone buty trafiły na niszczejące schody, co zaowocowało utratą równowagi, stłuczeniem rzyci i siarczystą wiązanką nordyjskich przekleństw.
Koszmarkowaty jest ten początek zdania, niestety. Przekombinowałeś.
Szeptun pisze:czemuś cie
czemuście jeśli już
Szeptun pisze:Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca właśnie zapalał fajkę.
Dlaczego bluźnierca?
Szeptun pisze:Zwą mnie Szrama. Koryntiasz Szrama.
Cholernie mi się podoba, jak gościa nazwałeś. Już go lubię :D
Szeptun pisze:Jakby wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom, dobiegł go odgłos kroków.
Trochę chyba przedobrzasz miejscami. Odgłos kroków wyszedł naprzeciw oczekiwaniom? Trochę to pokręcone.
Szeptun pisze:ciężki płaszcz uszyty do walki.
A to mnie zastanowiło... To znaczy jaki? Mogę tu mieć braki w wiedzy, ale po prostu zaintrygowało mnie, czym taki "płaszcz uszyty do walki" różniłby się od normalnego?
Szeptun pisze:Mnie nazywają Galbo, Jeremiasz Galbo.
Zastanawiam się... Czy w tym świecie wszyscy przedstawiają się "Jestem Bond. James Bond." Jak jedna osoba ma taki nawyk to ok, jak wszyscy, to zaczyna wyglądać zabawnie :P
Szeptun pisze:Co prawda minęły już cztery wieki, lecz nadal obowiązywał nakaz cesarski, by każdego napotkanego czarownika nabić na pal lub przynajmniej spalić na stosie. Wieść niosła, że cesarz czasami zasięgał rady tajemniczych magów i planował znieść zakaz praktykowania magii, lecz póki co zakaz był nadal w mocy. Co oczywiście nie przeszkadzało drużynom awanturników zatrudniać ludzi, którzy umieją sporządzić magiczne lekarstwo,
Troszkę za blisko siebie dużo magii, cesarza i co nieco zakazów-nakazów. Jakby się jedno czy drugie przytrafiło, to by nie gryzło, ale tutaj mamy takie nagromadzenie, więc gorzej się to czyta. Miałam wrażenie jakbym czytała jedno i to samo przez parę linijek.
Szeptun pisze:– No to, kurwa, pięknie. Mamy drużynę ze światłym blond szlachcicem, łowczym, grubasem w płaszczu, władcą kamieni, których pewno nie uświadczymy, szczególnie że droga prowadzi przez bagna, oraz „dopiero uczącego się” czarodzieja... – Krasnolud poprawił wielki obosieczny topór na ramieniu i powtórzył: – Po stokroć, kurwa, pięknie.
Idealna dedekowa ekipa ;) [to taka luźna myśl, bez żadnej głębszej oceny :P ]
Szeptun pisze:na was nie potrenuję, ale to zawsze coś...
Stylizujesz trochę dialogi... I to mi tutaj nie zagrało.
Szeptun pisze:Nord spojrzał na skulonego przy ziemi łysola i mrugnął do niego okiem.
Zbędne. Wiadomo, że niczym innym nie mrugnął... No... Jakby mrugnął czym innym, to by wtedy warte było wspomnienia.
Szeptun pisze:między czasie
międzyczasie
Szeptun pisze:Trzy znaki runiczne na lunecie na moment zalśniły błękitnym blaskiem, a powietrze wypełniła charakterystyczna woń. Czarodziej, gdyby jakiś akurat znajdował się obok, w mig rozpoznałby efekt działania magii.
To podkreślone zdanie brzmi trochę, jakby narrator miał czytelnika za idiotę i próbował mu podpowiedzieć, że tu jest magia. Według mnie zbędne (zresztą chyba nie tylko mag by się zorientował, że coś jest na rzeczy, jakby się efektowi przyjrzał).
Szeptun pisze:Traktem na południe z umiarkowaną szybkością jechała grupa konnych.
Ta umiarkowana szybkość po prostu kiepsko brzmi. Taki mariaż prognozy pogody (umiarkowane opady) z komunikatem przed długim weekendem (nie przesadzać z prędkością) ;)
Zresztą wydaje mi się, że jeżeli jadą po prostu zwyczajnie, spokojnie, to nie ma co tego podkreślać. Ot, jechali. Jakby pędzili albo wlekli się, jak obici/wyczerpani to warto by było podkreślać.
Szeptun pisze:Przodem, w pewnej odległości od reszty grupy, poruszał się jadący na rączym koniu mężczyzna wyglądający na zwiadowcę lub przewodnika. Ubrany był w podróżny kaftan z długim kapturem, na plecach niósł kołczan, a przy siodle trzymał średniej długości łuk. Co jakiś czas oglądał się na jadących za nim.
Pierwszy w grupie kłusował wysoki, jasnowłosy zbrojny, prawdopodobnie szlachetnie urodzony, na co wskazywał oręż i rycerski łańcuch na szyi. W sakwach przewieszonych przez grzbiet luzaka, którego wiódł za swoim rumakiem, można było zauważyć elementy zbroi. Tarcza była zniszczona, ale Cudeńko pozwoliło starcowi na dokładne spojrzenie. Znaki w polu nie były cezaryjskie, pole miało zaś barwę błękitną. Rycerz zdecydowanie nie był miejscowy. Z blondynem rozmawiał jadący tuż obok niego olbrzym. Ubrany w obfitą, grubą szatę, wyglądał jak mnich. Jego łysa czaszka kontrastowała z puchowym szalem narzuconym na gruby kark. Mężczyzna ów o dwie głowy bez mała przewyższał szlachcica. Nie miał praktycznie żadnego bagażu, nie widać było także przy nim żadnej broni.
Zaraz za rozmawiającymi jechał chłopiec lub młodzieniec. Ubrany był w powłóczystą szatę, na którą zarzucił lekki kaftan obszyty futrem. Jego koń obładowany był wieloma tobołami i workami. Zagadką pozostawała ich zawartość, ale wyraźnie znać było, że nie są to wyłącznie podróżne zapasy żywnościowe. Broni nie nosił, więc mógł być pachołkiem lub koniuszym. Miał długie, spięte na plecach włosy. Dosyć chłodny dzień dawał mu się za pewne we znaki, dlatego właśnie w tej chwili zarzucał na głowę kaptur.
Zupełnie z tyłu, w odległości kilku kroków, jechał krasnoludzki wojowni
Ale po co to tutaj? Strasznie mało nowego wnosi (większość opisów powtarzasz i to tak zupełnie), a rozwleczone niemiłosiernie. Chciałeś dorzucić kilka detali? Trzeba było jakiś inny moment znaleźć albo tylko o tych detalach wspominać. Po co mi po paru akapitach znów się dowiadywać, że szlachcic ma jasne włosy i łańcuch a olbrzym jest olbrzymi?
Szeptun pisze: Pomimo wielu lat na karku jego umysł pracował bystro. Lata
Powtórzenie.
Szeptun pisze:Pozornie ociężały krasnolud nosił na plecach specjalną bojową pochwę umożliwiającą błyskawiczne wyciągnięcie oręża. Gobb widział już zastosowanie tego wynalazku na własne oczy i od tej pory nigdy nie lekceważył niskich, przysadzistych wojowników. Broń palna, utrzymywana w nienagannej czystości, wskazywała na poważne traktowanie swojej profesji.
Ale mi odkrycia. Facet wiezie broń palną, trzy topory... Po to, żeby nie móc tego na czas z pochwy wyciągnąć (dziwi mnie nieco idea jakiegoś wyszczególniania pochwy bojowej - broń jest w końcu od tego, by po nią móc szybko sięgnąć i jej użyć, tak na moje laickie spojrzenie)? Jak ktoś wiezie ze sobą dziesięć kilo morderczego żelastwa to nie po to, żeby nim zboże kosić.
Szeptun pisze:Dla przykładu spoglądać w ciemność nocy jak za dnia.
Lecz Dziadunio nie miał o tym pojęcia, a poza tym wyuczonym od lat nie znał innego zaklęcia. Gdyby jednak potrafił zajrzeć w mroki nocy, dostrzegłby na trakcie poruszającego się samotnie jeźdźca. Jeździec ten, odziany na czarno, podążał za drużyną, trzymając się w bezpiecznej odległości, a większość drogi pokonywał nocą.
Powtórzenia. W tym samym akapicie też strasznie męczysz opisanie postaci w formie "ktoś w czerni". To krótki akapit, więc brak idei na inne określenie tej postaci mocno się rzuca w oczy.
Szeptun pisze:Zapewne wielu pytało w myślach każdego z Trzynastu, a i inne bóstwa nie raz mogły usłyszeć owe pytania, o
powtórzenie
Szeptun pisze: iż bagna przyciągają nieszczęście. Przez setki lat liczne orcze bandy zapuszczały się w te strony, mordując i grabiąc rolników, paląc ich sioła i oblegając grody. Także kompanie ludzkich rozbójników bez końca niepokoiły mieszkańców.
Ale czemu bagna? Przecież chyba to nie one przyciągają orków i rozbójników, jak są takie straszne i nie do przejścia...

Piszesz całkiem dobrze. Styl pasuje do klimatu, chociaż miejscami potrzeba jeszcze szlifu. To, co mi ogólnie najbardziej przeszkadzało (poza różnymi błędami w stylu powtórzeń itp.) to trochę brak wyważenia. Mam wrażenie, że chwilami za bardzo chcesz coś opisać, za dokładnie i najprostszą rzecz przekombinowujesz albo opisujesz rozwlekle, jakby czytelnikowi brakło wyobraźni. To chwilami drażniło, chociaż nie utrudniało ogólnie czytania. Obawiałam się trochę tej archaizacji w dialogach, ale jest niezła. Niektóre frazy, według mnie, wyszły zbyt sztywno, ale ocena całościowa wypada nieźle. Ogólnie masz całkiem solidny warsztat i widać, że dopracowałeś tekst. Jest z czego budować fajne historie...

A co do samej historii...
Lubię Twoich bohaterów. Ok, można im zarzucać, ze taka typowa erpegowa drużynka, że sztampa, wtórność i w ogóle. Ale oddałeś ich w tak fajny sposób, że każda (prawie) postać do mnie przemówiła. Mimo że mam poczucie "to już było", to klimat mnie wciągnął i chętnie poczytałabym dalej. Skutecznie kreujesz postaci - wykorzystujesz oklepane motywy (i nawet nie przerabiasz ich jakoś mocno), ale robisz to (jak dotąd) skutecznie. Krasnolud i Szrama - to na razie moi faworyci tutaj. Dziadunio też ciekawy pomysł.
Widać, że świat masz dobrze opracowany, ale nie przesadzasz z "udowadnianiem" tego czytelnikowi i wciskaniem wszędzie szczegółów, nazw własnych i mega-ciekawych-historii. Za to też plus.
Co na minus w kompozycji tekstu to ten wstęp - ta modlitwa. To już pewnie mocno widzimisiowe marudzenie, ale jak dla mnie strasznie toporna wyliczanka i może uśpić, zamiast zaciekawić (chociaż chyba kryje się w niej ciekawy pomysł - te Spętania?).

Ogólnie podobało mi się. Powodzenia w dalszej pracy.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

4
Na wstępie - Adrianno - ogromne podziękowania za korektę. Takiej własnie stylistycznej potrzebowałem, bo przyznam że poprawiały mi tekst dwie osoby -ale bardziej skupiły się na interpunkcji i innego rodzaju błędach - zapewne przeoczyły te wsomnane przez Ciebie oczywistości - raz jeszcze dzieki.

Tak ogólnie - tekst był pisany dawno temu, potem go przerabiałem, ale jak widac nie dość dokładnie. Za błedy w stylu pergamin/papier - kajam sie :)
Mam wrażenie że dalej jest (chyba) lepiej... przekonamy sie jak dodam ciąg dalszy.
Eksperymentowałem z narracja i patentami. Taki tekst szkoleniowy.

co do imion i prezentacji: lubie Bonda :) - zdaża się że tak własnie przedstawiają się niektóre postaci :)

co do sztampy - w założeniach ten tekst miał promowac moją grę karcianą - klasycznie rpg-ową i stąd pomysł żeby wykorzystac ograne motywy i cosik z nich wyciągnąć a moze i zamieszać (w kolejnych częsciach tekstu)

świat opowiadania to zarazem mój "ograny" świat rpg... jest dosyc solidnie opracowany - cieszy że to widac w tekście...

pytanie techniczne:
- jak mam dodac kolejne części opowiadania? wklejam w tym temacie czy musze odczekac 2 tyg. i wkleić w nowym temacie - z góry dzieki za odpowiedź...

Pozdrawiam!

5
Szeptun pisze:- jak mam dodac kolejne części opowiadania? wklejam w tym temacie czy musze odczekac 2 tyg. i wkleić w nowym temacie - z góry dzieki za odpowiedź...
Odczekać dwa tygodnie i wkleić w nowym temacie.
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

6
Nadchodzi Ludożerca, przepędzili mnie z działu publicystyki, to przychodzę tutaj i szukam kogo by tu zjeść. Widzę Piotrka, fajne imię, biorę na warsztat kuchenny. ;)
Bądźcie dla mnie łaskawi, o Patroni,
Wy których jest Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie.
Niejasne, skoro błogosławieni, to czemu spętani? Nie wiadomo jakim sposobem, ktoś może być spętanym a zarazem błogosławionym i jeszcze udzielającym błogosławieństw. To ma wyglądać na jakąś archaiczną inwokację, ale wypada słabo. Jak coś jest religijne, to jeszcze nie znaczy pełne jawnych niedorzeczności.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących. (...) Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Powstało coś w stylu: "Jan jest... zarazem malarzem". Brakuje pierwszego dookreślenia podmiotu. Imię nie może pełnić tej roli, ponieważ orzeka się je o podmiocie a nie tym, co mu przysługuje (np. bycie panem mórz).
Pobłogosławcie mi,
gdy imiona Wasze wypowiadam,
w uświęconym z dawien dawna porządku:

Pierwszym do którego wysyłam swe modły jest Albus, Pan Życia, Patron Zdrowiejących.
Drugim – Vant, Pan Przestworzy.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących.
Czwartą jest Verdetia – Pani Dzikiej Przyrody.
Piątym jest Protejus, Pan Wojny, opiekun żołnierzy i zwycięstw bitewnych.
Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Siódmą jest Roza, Patronka Miłości i opiekunka rodziny.
Ósmym – Mar, Pan Urodzaju.
Dziewiątą spośród was jest Semiluna – Trzecia i zarazem ostatnia ze Świadczących.
Dziesiątym jest Galben, Złotodzierżca.
Jedenastym jest Bleuius – Pan Mórz.
Dwunastym – Vremes, Pan Losu.
Trzynastym, i ostatnim zarazem, którego imię sławię, jest Cranius – Pan Dobrej Śmierci.
Jeśli kolejność przy wymienianiu jest istotna, to nie powinna robić wrażenia przypadkowej. Powinieneś jakoś ten panteon ze sobą powiązać, wyróżniać bóstwa od najważniejszego do najmniej ważnego, na podstawie starannie wybranego kryterium.
Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze.
Tu występuje śliska gra słów. Wydaje mi się, że niepostrzeżenie używasz całej rodziny wyrazów, które tylko pozornie do siebie pasują znaczeniowo. Najwyraźniej pojawiają się też jacyś "niespętani" patroni. Robisz wrażenie ezoteryka. Nie wiadmo, jak się ma istnienie jednych do drugich.
W miejscu, gdzie przyszedł na świat i gdzie się wychowywał, powtarzano słowa orc blut vremez, uns ax vremez .
Ogólnie nie mam pretensji, ale tak na przyszłość, czytelnik zwykle nie lubi ciągu niezrozumiałych wyrazów na początku tekstu. Te się bronią, bo imitują łacińską sentencję typu: "dura lex, sed lex".
Ludzie tłumaczyli je różnie, zwykle wzniośle przedstawiając to zdanie, jako krasnoludzką deklarację wojenną, skierowaną do mrocznego, orczego gatunku.
Przed imiesłowami zakończonymi na "ąc", stawiamy przecinek! Jeśli piszesz, że przedstawiali je różnie, to czemu zaraz podajesz tłumaczenie normatywne, czyli zwykłe? Nie wiem też, czy coś imitującego łacińską sentencję, nadaje się na deklarację wojenną krasnoludów pod adresem orków. Mam poważne wątpliwości w tej sprawie. Takie zdania zwykle wyrażają jakąś ogólnikową mądrość, lub odczucie, które nie wymaga tak konkretnego kontekstu (patrz np. powiedzenie: Alea iacta est. Czy tę sentencję mówi się tylko przy przekraczaniu konkretnej rzeki, Rubikonu? Nie, sam Rubikon nabrał metaforycznego znaczenia. Przekroczyć go, to znaczy: podjąć jakąś ostateczną decyzję.
W ciągu godziny wszystko trafił szlag. Spętani, jeśli istnieli, zapewne rechotali teraz w swej Otchłani, ubawieni losem bandy awanturników.
W mitologii otchłań zwykle nie jest główną siedzibą bogów. Trzyma się w niej duszyczki po śmierci. Oglądanie śmiertelników odbywa się zwykle z Olimpu lub czegoś podobnego. No i ten "rechot" kłóci się z nastrojem. Sugeruje nadmierny dystans narratora względem świata przedstawionego. Danie motta, w tym wypadku modlitwy do bóstw, trochę zobowiązuje.
„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty.
W języku polskim używa się myślników i ewentualnie kursywy na oznaczenie dialogów, wypowiedzi i myśli bohatera.
„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz?
Użycie liczby pojedynczej zamiast mnogiej bywa użyteczne w prozie poetyckiej. Ale nie w sytuacji, gdy używasz potocznego języka i każesz bohaterowi pytać o kolektyw (drużynę) a zaraz potem odnosisz to do jednej osoby (rycerza). Podobnie nie wiem, co robi retoryczne pytanie o władcę ziemi. Rozumiem, chciałeś zdynamizować opis, ale wyszło średnio. Zasypujesz czytelnika zagadkowymi faktami, niepowiązanymi ze sobą. Liczebność drużyny? Nieznana. Dlaczego jest w niej jakiś bękart i o co poszło ze strzałami i zaopatrzeniem? Też nie wiadomo...
Nalejcie panu szlachetnie urodzonemu wina jakiegoś, i mi polejcie jeszcze, tylko w proporcjach: mniej wody, bo śmierdzi jak w świątynnej łaźni, a więcej wina.
Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca
Nie rozumiem na czym polega "bluźnierstwo". W tej religii czczono łaźnie?
na cesarsko .
niepotrzebna spacja przed kropką.
A że na zleceniu, o którym tak konwersowaliście z
Stylistycznie zbędne to "tak".
A że na zleceniu, o którym tak konwersowaliście z właścicielem tego przybytku, pieczęć gildii kupieckiej jest, i to nie byle jakiej,
Zbędny przecinek przed "i". Byłby uprawniony, przy zapisie wnioskowania. Ale z tego, że jest pieczęć gildii, nie wynika jej jakość (mogła np. w międzyczasie podupaść z powodu złego czarnoksiężnika).
Rycerz z ociąganiem uścisnął dłoń nieznajomego. Ten zaciągnął się dymem
Hm, może lepiej brzmiałoby "Ten posmakował". Ciąganie lekko nuży.

Późno, może coś jeszcze dorzucę, ale teraz zrobię małe podsumowanie. Archaizacja mnie nie razi, lubię takie klimaty. Generalnie bardzo dobrze opisujesz reakcje i stosunki międzyludzkie. One mają potencjał, pozwalają wyjść poza sztampę. Może jeszcze nie w tym tekście, ale w przyszłości kto wie?

B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 01:24 przez Humanozerca, łącznie zmieniany 1 raz.

7
Witaj - Humanożerco :) Pozwoliłem sobie na kilka odniesień... oczywiste błędy poprawiłem - dzieki za ich wyłapanie :)
Bądźcie dla mnie łaskawi, o Patroni,
Wy których jest Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie.
Niejasne, skoro błogosławieni, to czemu spętani? Nie wiadomo jakim sposobem, ktoś może być spętanym a zarazem błogosławionym i jeszcze udzielającym błogosławieństw. To ma wyglądać na jakąś archaiczną inwokację, ale wypada słabo. Jak coś jest religijne, to jeszcze nie znaczy pełne jawnych niedorzeczności.

Cóż - to jak można być Spętanym i jednoczesnie uznawanym za bóstwo/błogosławionego etc... to kwestia opisu świata - wierzeń etc... nie będę Cie tu zanudzał - napisze tylko że mam to ogarniete i wytłumaczone - jako że opowiadanie jest tylko wycinkiem ogromnego świata - ta niejasnośc muzi byc wytłumaczona gdzies ... będzie...


Pobłogosławcie mi,
gdy imiona Wasze wypowiadam,
w uświęconym z dawien dawna porządku:

Pierwszym do którego wysyłam swe modły jest Albus, Pan Życia, Patron Zdrowiejących.
Drugim – Vant, Pan Przestworzy.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących.
Czwartą jest Verdetia – Pani Dzikiej Przyrody.
Piątym jest Protejus, Pan Wojny, opiekun żołnierzy i zwycięstw bitewnych.
Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Siódmą jest Roza, Patronka Miłości i opiekunka rodziny.
Ósmym – Mar, Pan Urodzaju.
Dziewiątą spośród was jest Semiluna – Trzecia i zarazem ostatnia ze Świadczących.
Dziesiątym jest Galben, Złotodzierżca.
Jedenastym jest Bleuius – Pan Mórz.
Dwunastym – Vremes, Pan Losu.
Trzynastym, i ostatnim zarazem, którego imię sławię, jest Cranius – Pan Dobrej Śmierci.
Jeśli kolejność przy wymienianiu jest istotna, to nie powinna robić wrażenia przypadkowej. Powinieneś jakoś ten panteon ze sobą powiązać, wyróżniać bóstwa od najważniejszego do najmniej ważnego, na podstawie starannie wybranego kryterium.

Nie ma konkretnej kolejności poza pierwszym Spętanym (narodziny świata i każdej jego fazy (u nas np. kalendarzowy rok)) i ostatnim (zakończenie fazy, śmierć, nadejście zimy etc)
Panteon jest powiązany, logiczny etc... znów nie będę zanudzał i opisywał...
Może będzie okazja być ten panteon poznał - przy kolejnych częsciach opowiadania , moze nastepnych opowiadaniach etc (ten sam świat)

Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze.
Tu występuje śliska gra słów. Wydaje mi się, że niepostrzeżenie używasz całej rodziny wyrazów, które tylko pozornie do siebie pasują znaczeniowo. Najwyraźniej pojawiają się też jacyś "niespętani" patroni. Robisz wrażenie ezoteryka. Nie wiadmo, jak się ma istnienie jednych do drugich.

Nie wiem skąd wniosek, że są jacyś "niespetani" ??? Patroni=Spętani
Tekst jest stylizowany, stąd powtórzenia lub niektóre formy mogące razic w tekście potocznym...

W miejscu, gdzie przyszedł na świat i gdzie się wychowywał, powtarzano słowa orc blut vremez, uns ax vremez .


Ogólnie nie mam pretensji, ale tak na przyszłość, czytelnik zwykle nie lubi ciągu niezrozumiałych wyrazów na początku tekstu. Te się bronią, bo imitują łacińską sentencję typu: "dura lex, sed lex".

Niczego nie imitują - są wytłumaczone (właściwie przetłumaczone) w nastepnym zdaniu...
Ludzie tłumaczyli je różnie, zwykle wzniośle przedstawiając to zdanie, jako krasnoludzką deklarację wojenną, skierowaną do mrocznego, orczego gatunku.


Jeśli piszesz, że przedstawiali je różnie, to czemu zaraz podajesz tłumaczenie normatywne, czyli zwykłe?

Zwróć uwagę na zwrot "ludzie" - bo krasnoludowie tłumaczą je "normatywnie" - a "ludzie" nie do końca znający "krasnoludzki" tłumaczyli "różnie"
Cała zagadka.

Mam wrażenie że nie do końca jasno to ująłem - lub może ty nie "wyłapałeś" - narracja w tym Prologu jest prowadzona przez krasnoluda (jego oczyma - tzw POV) właśnie stąd takie formy

W ciągu godziny wszystko trafił szlag. Spętani, jeśli istnieli, zapewne rechotali teraz w swej Otchłani, ubawieni losem bandy awanturników.
W mitologii otchłań zwykle nie jest główną siedzibą bogów. Trzyma się w niej duszyczki po śmierci. Oglądanie śmiertelników odbywa się zwykle z Olimpu lub czegoś podobnego. No i ten "rechot" kłóci się z nastrojem. Sugeruje nadmierny dystans narratora względem świata przedstawionego. Danie motta, w tym wypadku modlitwy do bóstw, trochę zobowiązuje.

No i widzisz - czyli jednak nie dośc jasno sie wyraziłem - dystans jest bo to krasnolud opisuje rzeczywistośc (jest narratorem) stąd pogardliwe określenie Spętanych ("jeśli istnieli"), ich siedzibe nazywa "Otchłanią" i dodaje "rechot"...
Ot taka krasnoludzka "rozkmina"...
Motto / modlitwa jest w innej części - zreszta kolejne części oddzielone gwiazdkami (***) mają innych narratorów...


„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty.
W języku polskim używa się myślników i ewentualnie kursywy na oznaczenie dialogów, wypowiedzi i myśli bohatera.

Miałem z tym zagwozdkę, duzo sie razdiłem i szukałem - wedle słowników poprawnej polszczyzny etc - mysli mogą być wyrażone w cudzysłowie, z przecinkami - taką forme przyjąłem (wcześniej eksperymentowałem z innymi (kursywa, myslniki) - ale postanowiłem pójść za radą edycji przyjetej w przekładzie np. "Hobbita".

„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz?
Użycie liczby pojedynczej zamiast mnogiej bywa użyteczne w prozie poetyckiej. Ale nie w sytuacji, gdy używasz potocznego języka i każesz bohaterowi pytać o kolektyw (drużynę) a zaraz potem odnosisz to do jednej osoby (rycerza). Podobnie nie wiem, co robi retoryczne pytanie o władcę ziemi. Rozumiem, chciałeś zdynamizować opis, ale wyszło średnio. Zasypujesz czytelnika zagadkowymi faktami, niepowiązanymi ze sobą. Liczebność drużyny? Nieznana. Dlaczego jest w niej jakiś bękart i o co poszło ze strzałami i zaopatrzeniem? Też nie wiadomo...

Chyba sie z lekka "czepiasz". :) Miało byc tak jak wyszło, masa informacji, bo krasnolud jest wewnątrz świata a czytelnik wyłapuje jego/jego mysli i wiedze w strzępach --- taka przyjąłem formę - miało być zamieszanie... Obiecuję, jak dotrwasz do kolejnych części opowiadania - wszystko stanie sie jasne... taki "flashback"...

Nalejcie panu szlachetnie urodzonemu wina jakiegoś, i mi polejcie jeszcze, tylko w proporcjach: mniej wody, bo śmierdzi jak w świątynnej łaźni, a więcej wina.
Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca
Nie rozumiem na czym polega "bluźnierstwo". W tej religii czczono łaźnie?

Nie. Nie czczono. Ale zwrot że "śmierdzi jak w świątynnej łaźni" mógł - i jak widac (bo narratorem jest rycerz) obraził wiarę/przekonania rycerza - stąd nazwanie Szramy "bluźniercą"...


Jeszcze raz dzieki. Pozdrawiam
Ostatnio zmieniony sob 18 maja 2013, 11:56 przez Szeptun, łącznie zmieniany 1 raz.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

KRUCZE UROCZYSKO (Fragment drugi)

8
Krucze Uroczysko
Autor: Piotr Grochowski


WULGARYZMY

Fragment drugi


II - Wyspa


– Tchórze, śmierdziele i psie syny – syczał ze złości krasnolud. – Nie dziwi, że fałszywi bogowie zesłali na nich zgubę.
Łódź zakołysała się, a krępy wojownik wzdrygnął się i niepewnie rozejrzał dookoła. Dobiegł go cichy śmiech.
– Psie syny, możliwe. Śmierdziele, z całą pewnością – Koryntiasz Szrama spojrzał złośliwie na krasnoluda – ale, co do odwagi, to komentarze chyba są nie do końca na miejscu.
– I Trzynastu nie obrażajcie, panie Bragg – dorzucił rycerz. – A przynajmniej w ich moc nie wątpcie, może was to kiedyś dużo kosztować.
– Komedianta uwagi mimo uszu puszczam, w teologiczne brednie się nie wgłębiam – mruknął Ziggo. – Ale ringeńskiego kurestwa ucieczkę skomentować musiałem. Nijak teraz nie wiemy, dokąd mamy płynąć. Przewodnicy, zanim zniknęli, nie raczyli nam powiedzieć.
Rycerz położył dłoń na ramieniu krasnoluda. Jednocześnie spojrzał w kierunku potężnego maga, siedzącego z tyłu łodzi.
– Mistrzu Paulusie... – Uśmiechnął się pod nosem. – Praktykowaliście bodaj, jak wy to nazywacie, „wykrywanie magii”. Czy jest możliwe byście wyśledzili potężne źródło magiczne?
– Bo inaczej będziemy musieli ściągnąć tu krasnoludzkim rykiem bojowym orcze zastępy, co ponoć są na usługach owego potężnego źródła. I wtedy, mam takowe podejrzenie, nici z niespodzianki, którą źródłu szykujemy – dorzucił z rozbawieniem zwiadowca.
Krasnolud westchnął, a siedzący na dziobie młody mag, do tej pory wpatrujący się w gęstą mgłę i ciemności, odwrócił się i z zainteresowaniem spojrzał na rozmawiających.
– Zaiste – odezwał się niskim głosem Paulus. – Możliwe to jest, niezbyt dokładne, co prawda, ale możliwe. Czarnoksiężnik emanuje Czarną Magią. To część jego sposobu istnienia. Strach, który jest jego sługą, wynika z Domeny Mroku. Od pewnego czasu próbuję skupić swoje umiejętności na tej aurze. Powinno się udać.
– Kieruj nas zatem, mości magu. – Rag powiódł wzrokiem po mokradłach, próbując przejrzeć przez opary ciężkiej mgły. – Sprawdźcie oporządzenie, broń, zjedzcie coś z zapasów. Co do modlitw... Jak kto woli. Ja, z całych swoich sił, modlę się i modlić się będę. Za siebie i za was.
– Ha, młokosie! – Ziggo Bragg uśmiechnął się. – To nie żadna bitwa, coby przed nią trzeba chłopów od strachu opędzać, ale dobrze słyszeć takie słowa. Ja się nie będę modlił, ani śpiewał, ani zawodził, ale mam takie przeczucie, że moje topory niebawem zadźwięczą i zaśpiewają. I na to właśnie, a niech mnie, postawię baryłkę spirytusu.


***

Nim dziób łodzi uderzył o brzeg, Ragnar ze Svero zeskoczył na ląd, rozchlapując błoto. Szybko powiódł wzrokiem po okolicy i wyszarpał miecz z pochwy. Tuż za nim ruszył Szrama uzbrojony w sztylet. Dalej dwójka magów. Na końcu, z pewnymi trudnościami sygnalizowanymi zduszonymi jękami, na wyspie pojawił się Ziggo Bragg. Nie przestając mruczeć z niezadowolenia w głębi gęstej brody, warknął:
– Cholerna breja, pieprzone błoto, pewnie zaraz jeszcze zacznie padać...
Rycerz spojrzał na niego i położył palec na ustach, nakazując milczenie, podczas gdy Koryntiasz zniknął w ciemnościach i oparach mgły, rozpoczynając rekonesans. Młody uczeń czarodziejskiego fachu odszukał korzeń starego drzewa i przycumował łódź. Drugi z magów zatrzymał się z przymkniętymi oczyma, kładąc dłonie na splocie słonecznym. Oddychał miarowo. Gdy otworzył oczy, lekko się uśmiechnął i szepnął:
– Dobrze trafiliśmy, na tej wyspie znajduje się uroczysko. Mrok pochodzący od czarnoksiężnika jest silny. Bez trudu go odnajdziemy.
– Czekajmy na Koryntiasza. – Rag przykucnął, dając znak reszcie. – Nie mamy szans na otwarte wejście. Musimy pójść bokiem, ominąć jak najwięcej orków. Gdy ich pan sczeźnie, uciekną w popłochu.
Krasnolud chrząknął.
– Ja tam mogę siec orcze łby, inne cholerstwa i plugastwa też mi nie straszne, ale na czarnoksiężnika chyba musimy mieć coś więcej niż naszą stal.
– Zakładam, panie – Paulus pokiwał głową i spojrzał na rycerza – że masz jakiś plan lub pomysł, który wyrównuje siły.
– Szaleństwem by było was i siebie prowadzić na śmierć lub opętanie. – Rag spojrzał uważnie na czarodzieja i krasnoluda, położył miecz na udach i sięgnął pod kolczugę. – Mam pewien atut w walce ze sługami Mroku.
Otworzył zaciśniętą dłoń i pokazał towarzyszom mały, delikatny przedmiot. Był to żelazny medalion, w którego środek wprawiono jasnoniebieski kamyczek. Zaciekawiony Gaspar wbił w niego wzrok, a Paulus delikatnie wyciągnął palce w jego kierunku. Medalion zadrgał, a mag na sekundę zamknął oczy.
– Prawdziwe Światło. – Z uznaniem popatrzył na rycerza. – Rzadki i potężny, druidyczny talizman. Potraficie go używać, mości rycerzu? Wszak Trzynastu sławicie .
– Nie kłopoczcie się, mistrzu. – Rag schował artefakt. – W północnych księstwach szanujemy zarówno wiarę cesarza, jak i tradycje naszych nordyjskich przodków. I wbrew temu, co opowiadają cezaryjscy kapłani, jest to możliwe. Bez potępienia i kar bożych.


***


– Dobrzeście trafili, mości panie. – Viltord zwany Ropuchą uśmiechnął się, ukazując pełnię przerażającego, zepsutego uzębienia. – Jak idzie o plotki, informacje i opowieści, wszystkie przechodzą, by tak rzec, przez moje uszy.
– Plotki mnie nie interesują. – Odziany na czarno nieznajomy pewnie skrzywił się pod nosem, czego jednak Ropucha nie mógł jednoznacznie stwierdzić, bo większość twarzy wysokiego, chudego jegomościa skrywał cień rzucany przez kaptur. – Złoto trzymacie w garści, tedy mówcie prawdę.
– Grupa najemników czy, jak kto woli awanturników, przez was, panie dobrodzieju, opisana, była w Ringen przez ostatnie kilka dni – mówiąc to szeptem, Viltord pogładził z zadowoleniem dosyć pękaty skórzany mieszek. – Trzymali się z dala od głównej sali zajazdu, wieczerzali na uboczu, z cicha starali się znaleźć łódź i przewodników, co by znali szlaki na bagnach.
– Dobrze wam idzie, panie Ropuch. – W głosie chudzielca zdało się wyczuć zniecierpliwienie. – Kogo najęli?
– Bracia Deetz popłynęli z nimi, wczoraj wczesnym rankiem. Celem była nawiedzona wyspa, co ponoć spodobała się czarnoksiężnikowi. Ugo i Golm dobrze znają północno-wschodnie uroczyska. Awanturnicy słono zapłacili i bracia zapakowali ich na łódkę. Co ciekawe, równie szybko jak wypłynęli, tak wrócili, na drugiej, mniejszej, w towarzystwie swojego kuzyna Ketzina. – Na twarzy mówiącego cały czas jaśniał uśmiech. – Wychodzi więc na to, że najemnicy, jak to mówią po cesarsku: „w rzyć się dali wycudzić”. I to przygłupom. A bracia z kuzynem chyba od razu wyczuli, że do samej wyspy nie ma się co zbliżać. Za dużo orczych bębnów i pozatruwanych strzał. Awanturnicy chyba po swoje złoto już nie wrócą. Tak jak i ten inkwizytor – zapowiadał kres mroku na bagniskach i co? I nie wrócił.
– Pewnikiem coś jeszcze macie mi do wyszeptania – mruknął nieznajomy. – Wszak w mieszku monet sporo, jak pamiętam.
– A pewnie. – Ropucha oblizał wargi. – Pierwsze, co wam powiem, to że chatę braci Deetz znajdziecie na południe od głównej przystani, koło starego młyna, nieopodal wzgórza. Drugie, że najemnicy, a dokładniej prowadzący ich szlachcic, potajemnie zostawili w depozycie u właściciela zajazdu sporo bagaży, sakw i pakunków, i rzecz jasna wierzchowce. Trudno się będzie dostać na zaplecze karczmy, ale...
– Jam dobrze trafił, wyście się dobrze sprawili. – Mężczyzna odziany w czerń przerwał mu, ściszył głos i rozejrzał się dookoła.
Stali w wąskiej uliczce między magazynami, tuż obok zajazdu, ale w miejscu zacienionym. Dobiegał ich stłumiony szmer rozmów prowadzonych przed karczmą, ale nikt nie był w stanie dojrzeć ich sylwetek. Miejsce było ustronne, choć w centrum miasteczka.
– Spokojnie, mości dobrodzieju... – Viltord powiódł wzrokiem po okolicy. – Nie pierwszy raz umawiam się na spotkanie, które ma skrywać tajemnica, nikt nas tutaj nie podsłucha, nikt mnie nie śledził ani nikomu nie wspominałem o naszych interesach. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.
– Zaprawdę, panie Ropuch, znacie się na robocie. – Chudzielec wykonał dwa szybkie kroki w kierunku zaskoczonego Viltorda, dłonią zakrył mu usta i wprawnym ruchem wbił pod żebra długie ostrze, wcześniej umiejętnie skrywane pod płaszczem. Mocno trzymając wijącego się konającego mężczyznę, szepnął: – Bo widzicie, zaraz po sprawdzonych informacjach, to właśnie dyskrecję cenię najbardziej.


***


Wiatr jest zawsze najważniejszy. W kwestii skradania się i podchodzenia do wroga zawsze największą rolę odgrywa wiatr. Koryntiasz, syn Liviasza, nazywany Szramą, doskonale znał tę zasadę. Nie raz uratowała mu ona skórę. Wiele razy także zapewniła pełny żołądek. Czy jelonek czy szlachecki ogar, każde z nich można było oszukać. Wszak to, czego nie czuć, zdaje się nie istnieć.
Tym razem było jednak trudniej, bo mężczyzna skradał się pośrodku terenu patrolowanego przez orcze grupy. A kreatury te, do których stworzenia nie przyznawał się żaden z Trzynastu, a i Starzy Bogowie zapewne nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego, były niezwykle groźne. Miały czuły węch, a na domiar złego, jak każda istota Mroku potrafiły wyczuwać aurę ludzkiego ciała. Widziały też doskonale w ciemnościach.
Szrama urodził się jednak, na całe szczęście – jeśli wziąć pod uwagę okoliczności – w miejscu, gdzie orkowie często uprzykrzali ludziom byt, i wiedział, jak z nimi walczyć oraz jak ich unikać. Specjalna maść, którą pokrył swoją opończę, zamaskowała jego ludzki zapach, ponadto tak dobierał ścieżkę szybkiej wędrówki, że prawie zawsze znajdował się po zawietrznej względem omijanych patroli. Dobrze dopasowane, szare odzienie zapewniało mu niewidoczność na tle terenu. Poruszał się szybko i sprawnie, często zmieniał tempo i kryjówki. Tylko szaman lub czarodziej pośród orków byłby w stanie wyczuć jego aurę. Musiałby jednak wiedzieć, że jakiś człowiek znajduje się w okolicy.
Podstawowym atutem, który pozwalał Koryntiaszowi poruszać się tak bezpiecznie, był fakt, iż doskonale wiedział, gdzie znajdują się orcze patrole. Shaeidańska krew po części płynąca w jego żyłach dawała mu wspaniałą umiejętność: dar dostrzegania ciepła emanującego z ciała każdej żyjącej istoty. Był więc zawsze o kilka lub kilkanaście kroków przed strażnikami.
Po długiej wędrówce, mijając splątane korzenie nielicznych bagiennych drzew, dotarł do wzgórza w centrum wyspy. Tutaj teren wznosił się, a spomiędzy błotnistego gruntu wynurzały się pojedyncze skalne formacje. Za nimi, pół-shaeid dostrzegł pradawne ruiny, budowle liczące niechybnie kilka tysięcy lat. Resztki strzelistych, kopulastych sal wyłaniały się z oparów bagiennej mgły. Pozostałości kilku smukłych wież zdawały się drapać nocne niebo. Dotarło do niego, że budowle te z całą pewnością nie były dziełem człowieka.
Chwilę później poczuł niezwykłą moc tego miejsca – i zew swojej pierwotnej natury. Wzgórze było bardzo dawno temu miejscem kultu Starej Wiary. Monumentalne niegdyś zabudowania wzniesiono, zanim prymitywne ludzkie łodzie dobiły do miejsca, gdzie teraz wznosiła się metropolia nazywana Pergatum.
Chociaż Koryntiasz nie czuł żadnego przywiązania do wiary shaeidów, a całe życie spędził wśród ludzi, to niezwykłe miejsce przyciągało go swoją wciąż żywą magią. Przetarł dłonią twarz, uprzednio zwilżywszy ją zimną wodą z bukłaka. Potrząsnął głową. Dojrzał coś, co skutecznie oddaliło niebezpieczny zew, uwalniając jego myśli.
Przy kamiennej ścieżce wiodącej do antycznej bramy wbito kilkanaście solidnych pali. Na trzech z nich można było dostrzec resztki ludzkich ciał. Zabici byli z pewnością szlachetnie urodzonymi, prawdopodobnie także rycerzami. Nosili resztki zbroi i można było zauważyć, że były to napierśniki cezaryjskiego typu. Do tego zdecydowanie cenne i bogato zdobione. Ciała nabite po lewej i po prawej stronie nie posiadały głów. Nieszczęśnik w środku zachował czerep, co mogło oznaczać, że został nabity na pal żywcem. Na jego zbroi widać było zniszczoną i ubrudzoną szatę. Niegdyś była biała, z wyszytymi i ułożonymi w kształcie koła różnobarwnymi kamieniami.
Szata inkwizytora ze Świątyni Trzynastu.


***

Rag w milczeniu podziękował Protejusowi . Jego przypuszczenia sprawdziły się, na całe szczęście. Orczy strażnicy nie wchodzili na teren ruin. Wydano im taki zakaz lub po prostu obawiali się starych shaeidańskich czarów.
Legendy Mroku wspominały, iż Starsza Rasa została kiedyś splugawiona i ukarana za swoją pychę: wielu z pośród shaeidów uległo straszliwej przemianie w ohydne stworzenia, będące zaprzeczeniem swej pierwotnej natury. Przez tysiąclecia orkowie stali się największymi wrogami shaeidów, ale także wszystkich pozostałych istot. Kryli się w mroku nocy, w cieniach i jaskiniach, od czasu do czasu przypuszczając łupieżczy atak, jeśli tylko znalazła się siła zdolna narzucić im własną wolę i poprowadzić ich. Taką siłą był zapewne upadły czarodziej rezydujący na bagiennej wyspie. Orkowie byli mu potrzebni, chronili go fizycznie, obawiając się jego magii, byli równocześnie mamieni przez jego mroczną aurę, ale jako istoty prymitywne nie doznali zaszczytu obcowania z nim twarzą w twarz. Czarnoksiężnik, jak każdy spośród magów, uważał się za istotę wyższą. Prastare, zniszczone budowle były jego wewnętrznym królestwem.
Gdy Rag i jego współtowarzysze dotarli do skalistej części wyspy, pewnie prowadzeni szlakiem wyznaczonym wcześniej przez Koryntiasza, od razu poczuli emanację magii. Zrazu była to delikatna woń Magii Natury dobiegająca z kamiennych budowli. Chwilę po tym uderzyła w nich falą potęga Czarnej Magii, przypominając straszliwy smród. Dochodziła z kopulastej budowli usytuowanej wewnątrz ruin. Z każdym krokiem drużyna zagłębiała się w sferę władzy czarnoksiężnika. Po kilku chwilach wydawać się mogło, że zła moc wydobywa się spod ziemi, z każdego kamienia. Nawet obumarłe i śmierdzące drzewa były jej pełne.
Rycerz szedł tuż za zwiadowcą, więc nie był w stanie stwierdzić, w jaki sposób Mrok wpływa na Szramę, ale kilka razy rzucił okiem na maszerujących za nim. Masywny mag Ziemi Paulus szedł pewnie, na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia. Cały czas był skoncentrowany, szeptał coś pod nosem, niechybnie wypowiadając zaklęcia ochronne. Idący kilka kroków za nim chłopak o imieniu Gaspar wydawał się zdenerwowany. Pocił się straszliwie, co chwilę przystawał i wycierał twarz chustką skrywaną w obszernych rękawach szaty, co spotykało się z gniewnymi pomrukami idącego na końcu krasnoluda. Ziggo Bragg popędzał młokosa i bacznie rozglądał się naokoło, uginając się pod ciężarem potężnego plecaka i wielu przytroczonych doń bagaży. Ale Ragnar był pewien, że krasnolud się ani nie męczy, ani nie boi.
W trakcie wędrówki, cały czas modląc się do Trzynastu, młody rycerz owinął rzemień do którego przywiązany był druidyczny kamień o niezwykłej mocy, wokół nadgarstka, tak by w każdej chwili móc ścisnąć go w garści. Na niego samego moc Mroku, o dziwo, nie wpływała tak mocno, jak się tego obawiał. Czuł delikatny niepokój, ale paraliżujący strach, o jakim mu opowiadano, nie dotknął go.
„Wiem jednak, że ten strach może objawić się w każdej chwili”, rzucił do siebie w myślach. „Protejusie, Władco Miecza, Panie Dzierżący Tarczę, strzeż mnie, tako i Wy, moi Przodkowie, dodajcie mi sił w walce z Cieniem”.
Szrama zatrzymał się, dając znak. Przycupnęli w półmroku, pod łukiem utworzonym z delikatnego kamienia, zarośniętym ciernistymi krzewami. Magowie zbliżyli się, w oddaleniu pozostał jedynie krasnolud, trzymając wartę, pozostał jednak w odległości głosu. Rag mówił cicho ale wyraźnie:
– Powtórzę. Trzymamy się razem, pan Bragg pilnuje pleców Koryntiasza, Gaspar idzie obok mnie. Wasza dwójka bierze lewą stronę, tam gdzie widzimy zniszczoną wieżę, my idziemy prawą, przez kopułę. Wszyscy zorientują się, kiedy Paulus zacznie. To musi wywabić chociażby sługi czarnoksiężnika choć, jak mniemam, i w nim samym obudzi się ciekawość. Jesteś pewien, że nie wyczuł cię wcześniej?
Ostatnie słowa skierowane były do Władcy Ziemi. Ten, nie zmieniając wyrazu twarzy, odparł szeptem:
– Potrafię się maskować. Mógł wyczuć moją delikatną moc, nie mogę rzec z całą pewnością, że tego nie zrobił, ale jeśli nawet miało to miejsce, moc drzemiąca w tych murach – rozejrzał się – zmyliła go. To było kiedyś potężne miejsce. Jestem skłonny postawić dobry surenejski trunek w zakład, iż właśnie dla tej mocy Czarny Mag tutaj przebywa. Jemu podobni żerują na czystej magii, przeistaczają Światło w Mrok.
Zapadła smutna cisza, jakby każdy z nich analizował w myślach ostatnie usłyszane zdanie. Po chwili Ziggo Bragg sapnął i wymownym gestem dał do zrozumienia, że pora ruszać. Rycerz spojrzał na każdego z towarzyszy. Zatrzymał wzrok na zwiadowcy.
– Wszystko w najlepszym porządku? Jakbyście zmarkotnieli z lekka, panie Koryntiaszu.
– E tam... – Zapytany delikatnie się uśmiechnął. – Plan jak plan. Ale prosiłem was, mówcież do mnie Szrama.



(c.d.n.)
Ostatnio zmieniony ndz 09 cze 2013, 12:38 przez Szeptun, łącznie zmieniany 1 raz.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

9
Przepraszam, że odpowiadam tak późno, niemniej nie zapomniałem o Twoim tekście. Piszesz że uwzględniasz uwagi a jednocześnie się przed nimi bronisz. To może nawet dobrze... Z góry przepraszam, jeśli coś odebrałem nie tak, te komentarze są dla Ciebie, nie dla mnie, to Ty bierzesz z nich, co chcesz i nie po to, by publikować tu na wieki wieków.
Cóż - to jak można być Spętanym i jednoczesnie uznawanym za bóstwo/błogosławionego etc... to kwestia opisu świata - wierzeń etc... nie będę Cie tu zanudzał - napisze tylko że mam to ogarniete i wytłumaczone - jako że opowiadanie jest tylko wycinkiem ogromnego świata - ta niejasnośc muzi byc wytłumaczona gdzies ... będzie...
Wydaje mi się, że o tej mitologii mówisz strasznie z zewnątrz, jakbyś już z góry przesądził: nikt nie dojrzy w niej sensu, nie posiada żadnych wewnętrznych związków logicznych, niczym czytelnika nie zaciekawi. Ot, twoi bohaterowie musieli żywić jakieś mniemania, więc je sobie mieli a Ty nawet przez moment się z nimi nie utożsamiasz. Brak takiej komunikacji źle wróży na przyszłość. Nie, nie mówię, że powinieneś w tym wątku zalać mnie falą danych. Tylko wiesz, zamiast wstawiać jedną modlitwę jako część, na początek opowiedz sobie (i/lub innym) mityczne opowieści. Nie sprzeda się? Ok, mało jest pisarzy, którzy potrafią wymyślić niebanalny system wierzeń i praktyk, przedstawić go etc. Ale są wyjątki, począwszy od oryginalnych, uwiecznionych w literaturze (ciągle opowiadanych choćby przez filologów klasycznych), czy klasyków fantasy (np. Tolkien).
Nie ma konkretnej kolejności poza pierwszym Spętanym (narodziny świata i każdej jego fazy (u nas np. kalendarzowy rok)) i ostatnim (zakończenie fazy, śmierć, nadejście zimy etc)
Panteon jest powiązany, logiczny etc... znów nie będę zanudzał i opisywał...
Może będzie okazja być ten panteon poznał - przy kolejnych częsciach opowiadania , moze nastepnych opowiadaniach etc (ten sam świat)
Skoro ta mitologia jest taka dopracowana wraz z całym światem... to może jednak da się wprowadzić jakiś porządek. Kryterium może być dowolne, nawet ichni alfabet (jeśli wierzą w magię słowa). Ponadto mitologie mają swój patos, jak stwierdzają "tych a tych trzeba koniecznie po kolei", to tak ma być, bez dezorientujących, prozaicznych wyjątków.
Nie wiem skąd wniosek, że są jacyś "niespetani" ??? Patroni=Spętani
Tekst jest stylizowany, stąd powtórzenia lub niektóre formy mogące razic w tekście potocznym...
Przepraszam, niepotrzebnie przeczytałem "Legari Lantis" jako nazwiska... Jeśli dane osoby były najpierw kimś tam a potem stały się patronami, to warto użyć nazwy ogólniejszej. Chodzi mi o związek logiczny nie zaś stylizację. Bo dalej - będę się upierał - wychodzi Ci, że byli jacyś patroni sprzed PIERWSZEGO spętania, którzy stali się narzędziem w rękach cesarza.
Niczego nie imitują - są wytłumaczone (właściwie przetłumaczone) w nastepnym zdaniu...
To, że one zostały treściowo przetłumaczone, nie znaczy jeszcze, że niczego nie imituję. Mogę powiedzieć: Anclet retwall belefore clostocation a butand end - i powiedzieć w języku Krasnoludzkim ten ciąg wyrazów oznacza: Duch pyszny poprzedza upadek. Ale czy tyle można z nich wyczytać? Czy one nie przypominają angielskiego z jego "a", "end"? Nie mają charakterystycznych końcówek, przedrostków, bądź czegoś tam jeszcze? Możesz też zrobić eksperyment na ff-necie. Serwis ma wyszukiwarkę językową. Przyjrzyj się sporym fragmentom tekstów z różnych języków. Czy pomyliłbyś hiszpański z niemieckim? Nie i wcale nie potrzebujesz do tego lat studiów nad słownikiem.
No i widzisz - czyli jednak nie dośc jasno sie wyraziłem - dystans jest bo to krasnolud opisuje rzeczywistośc (jest narratorem) stąd pogardliwe określenie Spętanych ("jeśli istnieli"), ich siedzibe nazywa "Otchłanią" i dodaje "rechot"...
Ot taka krasnoludzka "rozkmina"...
Motto / modlitwa jest w innej części - zreszta kolejne części oddzielone gwiazdkami (***) mają innych narratorów...
Jeśli inni mają podobne trudności, to powinieneś uwydatnić to, że w każdej części mówi inny narrator. Swoją drogą jestem ciekaw, czy krasnolud ma swoją alternatywną religię, czy mity. Powinien mieć, w świecie zmitologizowanym nie ma niedowiarstwa w czystej postaci. Nie opowiadasz chyba o scjentyście, który wytłumaczy czary "naukowo". Niektórzy pisarze to lubią, ale wychodzi im coś bardzo podobnego do racjonalizacji ludzkich świętych ksiąg.
Miałem z tym zagwozdkę, duzo sie razdiłem i szukałem - wedle słowników poprawnej polszczyzny etc - mysli mogą być wyrażone w cudzysłowie, z przecinkami - taką forme przyjąłem (wcześniej eksperymentowałem z innymi (kursywa, myslniki) - ale postanowiłem pójść za radą edycji przyjetej w przekładzie np. "Hobbita".
W "Hobbicie" jeśli w dialogach użyto cudzysłowu, to znaczy, że tłumacz lub redaktor użyli anglicyzmu. W polszczyźnie owszem stosuje się również cudzysłów (zamiennie z kursywą), ale w kontekście cytatu z czegoś, powiedzmy z: gazety, książki, radia. W większości polskich książek nie znajdziesz czegoś takiego, jak dialog oznaczony cudzysłowem (tępi się go też na różnych forach fandomowo-literackich). Aha, jeszcze jedno, jak istnieje duży dystans między narratorem a bohaterami, to wypowiedzi zaznaczaj kursywą (przy dialogach również myślnik). Kursywę sobie zostaw na cytat w cytacie. Na przykład: Krasnolud powiedział: w ogłoszeniu Króla stoi, że ".........." - trzeba więc...
Nie. Nie czczono. Ale zwrot że "śmierdzi jak w świątynnej łaźni" mógł - i jak widac (bo narratorem jest rycerz) obraził wiarę/przekonania rycerza - stąd nazwanie Szramy "bluźniercą"...
Myślę, że lepiej brzmiałoby słowo "profan" lub pochodne, np. "profanacja". Nie rozumiem też, jak można obrazić wiarę, czy przekonania. Jak jest jakaś wystawa, na której artysta prowokuje i muzułmanie się obrażają, to czy mówią: on obraził nasze przekonania, wiarę, czy raczej: "bluźni Allahowi". I mają przy tym na myśli wystąpienie przeciw osobie nie zaś rzeczy.

Nie ma za co dziękować. Przepraszam, jeśli się nadmiernie czepiłem. Jak znajdę wolną chwilę, to być może przeczytam i skomentuję dalszy ciąg opowiadania.

10
Drobne sprostowanie :)
Humanozerca pisze:
„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty.
W języku polskim używa się myślników i ewentualnie kursywy na oznaczenie dialogów, wypowiedzi i myśli bohatera.
Humanozerca pisze:W polszczyźnie owszem stosuje się również cudzysłów (zamiennie z kursywą), ale w kontekście cytatu z czegoś, powiedzmy z: gazety, książki, radia. W większości polskich książek nie znajdziesz czegoś takiego, jak dialog oznaczony cudzysłowem
W języku polskim istnieje kilka form zapisu myśli:
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=10328
Zapis w cudzysłowie i z myślnikiem stosowali min. Sienkiewicz i Prus.
"Kiedy autor powiada, że pracował w porywie natchnienia, kłamie." Umberto Eco
Więcej niż zło /powieść/
Miłek z Czarnego Lasu /film/

11
Humanozerca pisze:Piszesz że uwzględniasz uwagi a jednocześnie się przed nimi bronisz. To może nawet dobrze...

Zajrzyj raz jeszce do tego co napisałem. Przyjąłem oczywiste błędy które wyłapałeś, a bronię się (wyjaśniam) w odniesieniu do kwestii w których pozwalam sobie mieć odmienne od Twojego zdanie.

Wydaje mi się, że o tej mitologii mówisz strasznie z zewnątrz, jakbyś już z góry przesądził: nikt nie dojrzy w niej sensu, nie posiada żadnych wewnętrznych związków logicznych, niczym czytelnika nie zaciekawi. Ot, twoi bohaterowie musieli żywić jakieś mniemania, więc je sobie mieli a Ty nawet przez moment się z nimi nie utożsamiasz. Brak takiej komunikacji źle wróży na przyszłość. Nie, nie mówię, że powinieneś w tym wątku zalać mnie falą danych. Tylko wiesz, zamiast wstawiać jedną modlitwę jako część, na początek opowiedz sobie (i/lub innym) mityczne opowieści. Nie sprzeda się? Ok, mało jest pisarzy, którzy potrafią wymyślić niebanalny system wierzeń i praktyk, przedstawić go etc. Ale są wyjątki, począwszy od oryginalnych, uwiecznionych w literaturze (ciągle opowiadanych choćby przez filologów klasycznych), czy klasyków fantasy (np. Tolkien).

Pozwolę sobie na taką uwagę: jeśli na podstawie jednego, istniejącego przed opowiadaniem stylizowanego "cytatu" wyciągasz wnioski nt systemu wierzeń w "świecie" opowiadania, to ja osobiście nie potrafię się na ten temat spierać.
Kto powiedział/napisał że nie mam w opowiadaniu (napisałeś że nie doczytałes reszty) lub w jego następnych (właśnie zamieściłem drugi fragment) częsciach nie znajdują się takie, jak to ująłeś "mityczne opowieści". Nie kumam tez co znaczy "nie sprzeda się?" - nie zamierzam niczego sprzedawać, pisac pod tendencje / publikę - wyciągasz, moim zdaniem, bardzo daleko idące wnioski - na to jednak nic nie poradzę.
Nie zgadzam się także że mało jest pisarzy fajnie i sensownie (co nie znaczy logicznie - bo wierzenia logiczne nie muszą być - vide islam/chrześcijaństwo) ujmują kwestie wierzeń - Abercrombie a nawet Martin zrobili to naprawde ciekawie. Tolkiena zwykle nie umieszczam obok swojej "tfórczości" (wyjątek, w kwestiach technicznych) bo nie zamierzam przeginać.



Skoro ta mitologia jest taka dopracowana wraz z całym światem... to może jednak da się wprowadzić jakiś porządek.

Nie widze takiej potrzeby - to chyba kwestia własnej decycji (twórcy)

mitologie mają swój patos, jak stwierdzają "tych a tych trzeba koniecznie po kolei", to tak ma być, bez dezorientujących, prozaicznych wyjątków.

Nie przyjmują w takiej materii jak kreowanie wierzeń (nawet opartych na istniejących naprawdę) słowa "ma być". Nie do końca zrozumiałem Twoje stwierdzenie: "bez dezorientujących, prozaicznych wyjątków. " Jeśli byłbys skłonny wyjasnić mi to jakoś prościej będę wdzięczny.


Jeśli dane osoby były najpierw kimś tam a potem stały się patronami, to warto użyć nazwy ogólniejszej.

Tutaj tez nie rozumiem o co ci chodzi z "nazwą ogólniejszą"?


Chodzi mi o związek logiczny nie zaś stylizację. Bo dalej - będę się upierał - wychodzi Ci, że byli jacyś patroni sprzed PIERWSZEGO spętania, którzy stali się narzędziem w rękach cesarza.

Napisałem:

"Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze."

Skąd wniosek że byli jacyś patroni (Patroni) sprzed PIERWSZEGO Spetania???
Chodzi o użycie słowa: " nieprzerwanie oplatał" ? co mogłoby sugerowac że od zawsze byli Patronami a potem było Spętanie? Bo jesli tak - wybacz - stylizowałem tekst na modlitwe napisaną przez wierzącego w to wszystko np. kapłana - on nie musiał myśleć logicznie



Jeśli inni mają podobne trudności, to powinieneś uwydatnić to, że w każdej części mówi inny narrator.

Jestes pierwszą osobą, która nie "załapała" że to tzw POV - ten fragment - bo np. w dalszej częsci opowiadania - zupełnie na końcu - jest fragment z narratorem wszechwiedzącym... i tam owego "dystansu" nie ma...
Przyznam że najlepiej mi sie pisze i czyta (wspomniany już Abercrombie) tak ujete opowiadania - z perspektywy konkretnej osoby / lub wymiennie, wielu bohaterów... umożliwia to zróżnicowanie tekstu, wprowadzenie pewnej tajemniczości, tzw. wrzucanie czytelnika w środek wydarzeń (narrator wie więcej niż mówi) etc...



Swoją drogą jestem ciekaw, czy krasnolud ma swoją alternatywną religię, czy mity.

To juz trzeba by spytac Ziggo Bragga :)

Powinien mieć, w świecie zmitologizowanym nie ma niedowiarstwa w czystej postaci.

W kategoriach fantasy nie uznaje słowa "powinien".

Nie opowiadasz chyba o scjentyście, który wytłumaczy czary "naukowo".

Nie, ale to takie (moje własne określenie) "realistyczne fantasy" gdzie Magia jest mniej "tajemnicza", bardziej "naukowa/logiczna", co nie znaczy że zakładam że Czary mają jakiś związek z Religią w tym świecie. Niekoniecznie.


W "Hobbicie" jeśli w dialogach użyto cudzysłowu, to znaczy, że tłumacz lub redaktor użyli anglicyzmu. W polszczyźnie owszem stosuje się również cudzysłów (zamiennie z kursywą), ale w kontekście cytatu z czegoś, powiedzmy z: gazety, książki, radia. W większości polskich książek nie znajdziesz czegoś takiego, jak dialog oznaczony cudzysłowem (tępi się go też na różnych forach fandomowo-literackich).

Nieprawda. Kolega powyżej, Aktegev podpiął odpowiedni link. Jak widać nie tylko Tolkien, i jak widać nie zawsze "fandomowi tępiciele" mają rację...



Aha, jeszcze jedno, jak istnieje duży dystans między narratorem a bohaterami, to wypowiedzi zaznaczaj kursywą (przy dialogach również myślnik).

Nie napisałem że jest dystans między narratorem a bohaterami. Ty wysnułes wniosek że Krasnolud ma jakby "dystans do opisywanych zdarzeń". No ma bo mówi o Spetanych, w których istnienie/moc powątpiewa.

Co do myślnika - i zamiennie przecinka w zapisie "myśli" - patrz wspomniany link od Aktegeva.


Myślę, że lepiej brzmiałoby słowo "profan" lub pochodne, np. "profanacja".

Będę się upierał że w stylizowanym dialogu lepiej "siedzi" "bluźnierca" niż "profan".

Nie rozumiem też, jak można obrazić wiarę, czy przekonania. Jak jest jakaś wystawa, na której artysta prowokuje i muzułmanie się obrażają, to czy mówią: on obraził nasze przekonania, wiarę, czy raczej: "bluźni Allahowi". I mają przy tym na myśli wystąpienie przeciw osobie nie zaś rzeczy.


To chyba kwestia osobista. Jak ktos wierzy (wolno mu) to może poczuc sie dotknięty/obrażony czymkolwiek (wolno mu bo to jego własna ocena).
Założyłem (przypominam że pisze z perspektywy rycerza) że mu "śmierdzenie w świątynnej łaźni" przeszkadza ale nie aż tak zeby musiał to uzewnętrzniać, więc sie nie odezwał ale w myślach nazwał Koryntiasza Szramę "bluźniercą".




Nie ma za co dziękować.

Zawsze dziekuję za poświęcony czas. Sam mam go w deficycie więc pokłony dla każdego kto popatrzy na moje opowiadanie i się wypowie...

Przepraszam, jeśli się nadmiernie czepiłem.

Nie ma za co przepraszać. :)

Jak znajdę wolną chwilę, to być może przeczytam i skomentuję dalszy ciąg opowiadania.

Mam nadzieję.
Pozdrawiam!

Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

12
Na końcu, z pewnymi trudnościami sygnalizowanymi zduszonymi jękami, na wyspie pojawił się Ziggo Bragg. Nie przestając mruczeć z niezadowolenia w głębi gęstej brody, warknął:
– Cholerna breja, pieprzone błoto, pewnie zaraz jeszcze zacznie padać...
Aż zduszonymi jękami? Co on tam cierpi? Nie wystarczą sarknięcia, nie wiem, stęknięcia, przekleństwa itd. Jęki to już jakby rzeczywiście go ta woda parzyła.
Szeptun pisze:– Zakładam, panie – Paulus pokiwał głową i spojrzał na rycerza – że masz jakiś plan lub pomysł, który wyrównuje siły.
Odrobinkę mnie zaskakuje, że to stary, potężny mag się pyta o plan... Ostatecznie... Rag jako ostatni wszedł do tej ekipy (no, nie licząc krasnoluda), jest sobie jakimś tam rycerzykiem (tak, wiem, że nie jakimś tam, ale chyba jeszcze cudów nie pokazał), a poważny, potężny, znający się na rzeczy typ sam nic nie może wymyślić? Ostatecznie idą się tłuc z jego kumplem po fachu...
Szeptun pisze:Odziany na czarno nieznajomy pewnie skrzywił się pod nosem, czego jednak Ropucha nie mógł jednoznacznie stwierdzić, bo większość twarzy wysokiego, chudego jegomościa skrywał cień rzucany przez kaptur.
Za dużo utkane w jednym zdaniu. Ubiór, reakcja, percepcja Ropuchy, opis nieznajomego i kaptur (a jakże!). Za dużo, zdanie wygląda koślawo.
Szeptun pisze:zapewniało mu niewidoczność na tle
koślawe sformułowanie
Szeptun pisze:Przetarł dłonią twarz, uprzednio zwilżywszy ją zimną wodą z bukłaka.
Twarz czy dłoń zwilżył? Konstrukcja zdania trochę myląca.
Szeptun pisze:wielu z pośród
spośród
Szeptun pisze:Jego przypuszczenia sprawdziły się, na całe szczęście
Szyk trochę niewygodny.
Szeptun pisze:Legendy Mroku wspominały, iż Starsza Rasa została kiedyś splugawiona i ukarana za swoją pychę: wielu z pośród shaeidów uległo straszliwej przemianie w ohydne stworzenia, będące zaprzeczeniem swej pierwotnej natury.
Trochę za bardzo mi to "ocieka mrokiem". Jak "straszliwa przemiana", to wiadomo, że nie w urocze motylki, jak "splugawiona" i zmieniona w coś "ohydnego", to wiadomo, że przemiana miła nie była. Itd. Za dużo po prostu.
Szeptun pisze:wewnętrznym królestwem.
Czyli czym? Co to jest "moje wewnętrzne królestwo", a co to jest "moje zewnętrzne królestwo"?
Szeptun pisze:Chwilę po tym uderzyła w nich falą potęga Czarnej Magii, przypominając straszliwy smród.
Potęga przypominała straszliwy smród i uderzała falą. Chyba czujesz, że to zdanie trochę nie wyszło? ;)
Szeptun pisze:Przycupnęli w półmroku, pod łukiem utworzonym z delikatnego kamienia, zarośniętym ciernistymi krzewami.
Jak wygląda "delikatny kamień"? I to taki który tworzy łuk, na którym nawyrastało aż krzewów...

Trochę dłużył mi się ten fragment. I opisy podchodów Szramy i (w szczególności) te opisy, jak podchodzą do ruin. Chyba próbowałeś trochę na siłę pododawać klimatu, bo miejscami wyszło tak mrocznie, że aż zabawnie. Wszystko straszliwe, ohydne, śmierdzące. Momentami za dużo na raz. Ostatecznie nie trzeba wiele, by czytelnik się zorientował, że opuszczone ruiny dawnej rasy, teraz zamieszkane przez Tego Złego to nie jest najprzyjemniejsze miejsce na świecie.

Atutem tekstu, moim zdaniem, pozostają bohaterowie. Tutaj zwłaszcza wybija się dla mnie Szrama (ciekawam, jak to wszystko na niego wpłynie) i krasnolud, chociaż Rag, względem wcześniejszego fragmentu, też zyskał w moich oczach. Magowie to na razie takie zapychacze tylko (i funkcyjni - patrz: Paulus). Mam nadzieję, że to się później rozwija.

Czego fabularnie trochę nie łapię, to jak ich niby załatwili ci bracia-przewodnicy? Podpłynęła łódka z pojedynczym(!) kuzynem, stwierdzili: "ok, to my się przesiadamy, a wy spadajcie" i... Tamci ich puścili? Pięciu chłopa, z czego trzech uzbrojonych po zęby, jeden nie wymagający uzbrojenia, żeby komuś kark skręcić? Tego trochę nie kupuję.

Ogólnie to zastanawiam się trochę, kiedy tutaj akcja przyspieszy i czy w jakimś nieprzewidywalnym kierunku... Bo na razie jest nieźle, przyjemnie się czyta (przynajmniej mi), ale jest dość standardowo i leniwie. Budujesz w większości plastyczne sceny i bohaterów, ale to może być za mało, żeby długi tekst był wciągający.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

KRUCZE UROCZYSKO (Fragment trzeci)

13
Krucze Uroczysko
Autor: Piotr Grochowski

WULGARYZMY

Fragment trzeci

III – Prosto w Mrok



Paulus Brega, nazywany przez przyjaciół z Północnej Marchii Kamienną Głową, zgarnął dłonią garść ciężkiego, mokrego piachu, który zalegał na pokruszonej posadzce. Długo analizował układ terenu, przykładając dłonie do ziemi, badał jej zawartość. Wyczuwał kamienne fundamenty, sieć podziemnych korytarzy, poznawał rozkład skał.
Gdy był już gotowy, wyszeptał kilka pomocniczych słów, skupiając się na istocie czaru, który miał stworzyć.
Uniósł prawą dłoń powyżej ramienia, co pomogło mu zakląć energię Esencji. Z lewej wysypał piach na kamienne płyty u swoich stóp. To symbolizowało i jednocześnie wspomagało Sztukę Ziemi. Skupiając się wewnętrznie na swoim Źródle Mocy, czarodziej połączył dwie Domeny Magii. Uformował z nich pewnego rodzaju życzenie. Przykucnął, i dotykając dwiema dłońmi podłoża, bezgłośnie rzucił czar. Wspomniane życzenie zaczęło się spełniać, czego dowodziło narastające drżenie ziemi, trzask uschłych korzeni, grzechot kamyczków spadających z kamiennych ścian i toczących się po posadzce. Z miejsca, w którym stał, było widać wyraźnie, gdzie ruiny i skały ustępowały miejsca bagnistemu podłożu. Wzdłuż tej granicy cząsteczki i drobinki gleby, kamieni i pyłu uniosły się na wysokość dwóch łokci, wirując. Moc niezwykłego czaru stworzyła coś na kształt sfery zamykającej skalistą przestrzeń, odcinając ten teren od reszty wyspy.
Paulus lewą dłonią sterował wysokością bariery. Gdy wzniosła się na wysokość dobrych kilkunastu łokci, pstryknął palcami. Czar ustabilizował się, a mag ruszył przed siebie, szybko znajdując schronienie na kamiennym postumencie. Wbiegł na schody wyciosane przed wiekami w skalnej bryle i zatrzymał się wyżej, w zniszczonej sali. Jej dwie ściany przestały istnieć dawno temu, lecz strop wydawał się solidny, więc stanowiła dobry punkt obserwacyjny i kryjówkę.
Wtedy dały się słyszeć bębny zwołujące orków. Potężny czar wyczuli szamani, a jego efekty było słychać i widać wyraźnie, nawet pomimo ciemności.


***


Nordyjski szlachcic wyciągnął miecz o szerokim ostrzu prosto przed siebie, szedł wolno, bacznie rozglądając się na boki. Młody mag szedł trzy kroki z tyłu. Obydwaj czuli drżenie ziemi i dudnienie bębnów.
Sala, do której wkroczyli, miała okrągły kształt, przykrywała ją na wpół zniszczona kopuła. Po niebie szybko przelatywały ciemne chmury, księżyc dawał mdławą poświatę, a widmo Mrocznej Magii narastało. Ściany lekko dygotały, na piękne przed wiekami elementy posadzki, teraz zniszczone i pokryte gruzem, spadał deszcz małych kamyczków.
– Panie – rzucił półgłosem Gaspar, wskazując dłonią prawą stronę sali. – Już są...
Rag przygotował się do obrony, podążając wzrokiem we wskazanym kierunku. Dostrzegł trzy postacie poruszające się szybko od cienia do cienia pomiędzy pradawnymi posągami i monumentami.
Szczupłe istoty wielkości człowieka nosiły na sobie czarne poszarpane szaty. Gdy pierwsza z nich z sykiem skoczyła ku rycerzowi, można było dojrzeć jej oblicze: twarz bladego mężczyzny, szeroko otwarte usta i oczy. Oczy wypełnione szaleństwem. Druga postać rzuciła się na Gaspara. Trzecia przygotowała się do ataku na Ragnara.
Szybkie pchnięcie zakończyło się przebiciem pierwszego atakującego na wylot. Jelec rycerskiego miecza dotknął ciała. Smród dobiegający od chudzielca był straszliwy. Śmiertelnie ugodzony konał, dygocząc, ale zdołał dwiema dłońmi wpić się w ubranie Norda. Druga istota znalazła się dwa kroki obok. Rycerz kątem oka złowił także ruch przeciwnika, który już dopadał zaskoczonego Gaspara. Odziani na czarno byli niezwykle szybcy, dziwacznie syczeli i ze świstem wciągali powietrze.
Rag próbował odepchnąć kolanem trafionego przeciwnika i wydobyć z niego miecz. Niestety umierający trzymał się kurczowo. Drugi był tuż-tuż. Wtedy przez ciało szlachcica przeszedł niepokojący dreszcz. Zrozumiał, że atakujący szepczą i mruczą jakiś rodzaj zaklęcia. Poczuł nagłe i nadnaturalne osłabienie. Dodatkowo salę zaczęły wypełniać opary ciemnej, magicznej mgły.
– Zbyt wcześnie – westchnął. Zaklął w duchu, słysząc wrzaski Gaspara, który prawdopodobnie także zorientował się w zamiarach istot w czerni.
Ścisnął w dłoni druidyczny medalion i wyszeptał wyuczone słowo. Salę zalało ciepłe, mleczne światło.


***


Spomiędzy zrujnowanych ścian kopuły błysnęło potężne magiczne światło. Choć krasnoludzki wojownik nie był przesadnie wierzący, ani też nie uznawał się za krzewiciela dobra na świecie, widok ten uradował jego serce. Biel była kojąca, zwłaszcza w takich okolicznościach. Nawet odgłosy wojennych bębnów orków wydawały się mniej niepokojące niż przed momentem.
Bragg stał w miejscu, w którym potężna wieża stykała się z budynkiem zwieńczonym kopułą. W dłoniach ściskał stylisko obosiecznego topora, na plecach trzymał inny, krótszy. Przed nogami miał ustawiony plecak, w który wetknął drugi z krótszych toporów oraz parę przygotowanych do strzału pistoletów. Każdy z wrogów chcący dostać się od tej strony do kopuły będzie musiał przejść obok niego. Tutaj także rozpoczynały się strome i kręte schody prowadzące na wyższe kondygnacje wieży. Koryntiasz Szrama, uzbrojony w łuk i strzały, wspiął się tam kilka chwil wcześniej. Z wysokości widział doskonale dużą część otwartego terenu. Ci spośród nieprzyjaciół, którzy nie wybiorą drogi obok krasnoluda, zostaną powstrzymani przez zwiadowcę.
Bębny grały, wypełniając skalne ruiny niepokojącym dudnieniem. Ziggo Bragg otrząsnął się z chwilowej euforii wywołanej pojawieniem się magicznego, druidycznego światła.
„Czy to aby nie za szybko?” Rzucił okiem na przejście, którego miał pilnować i wrzasnął, zadzierając głowę w górę: – Ruszam do kopuły, komediancie!
Wpadł do rozległej sali przez zdobiony portyk. Światło było niezwykłe, nie oślepiało go ani przez moment. Poczuł się pokrzepiony i jakby mniej znużony. Na środku, obok wysokiego postumentu stał Ragnar, trzymając w dłoni źródło jasności. W drugiej ręce dzierżył szerokie, okrwawione ostrze. Pod nogami rycerza leżał odziany w czarne szaty trup. Nigdzie nie widać było młodzieńca. Z kręgu światła z głośnym sykiem uciekała dwójka ubranych w czarne szaty istot. Światło raniło je, a na pewno zadawało im cierpienie.
Tak jak przypuszczał, w sali nie było czarnoksiężnika. Krasnolud zaklął soczyście i wymownie spojrzał na rycerza. Ten jednak, zanim zdążył mu cokolwiek odpowiedzieć, został zaatakowany.
Z wysokości czterech, może sześciu łokci, zza jednej z figur, zeskoczył mężczyzna uzbrojony w dwie lśniące szable. Ubrany był w skórzany kaftan nałożony na obszerne, luźne szaty południowego kroju. Jego skóra miała jasny kolor, czaszka była gładko ogolona. Światło nie wyrządzało mu krzywdy. Podobnie jak jego towarzyszowi, ubranemu w ten sam sposób długowłosemu chudzielcowi o ciemnej jak heban skórze. Ten drugi trzymał w rękach długi kij zakończony z obydwóch stron żelaznymi kulami.
Napastnicy zaatakowali jednocześnie, w momencie, gdy krasnolud z rykiem rzucił się do przodu. Cios jednej szabli rycerz przyjął na klingę miecza, drugiego uniknął, umiejętnie balansując ciałem. Niestety, ciemnoskóry mężczyzna sięgnął go jednym z końców kija. Zduszony jęk towarzyszył brzydkiemu chrupotowi. Noga Ragnara wygięła się w kolanie w nienaturalny sposób.
Krasnolud rzucił przed siebie ciężki topór, który sunął przed nim po posadzce. Jednocześnie błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy na plecach krótszy oręż i cisnął nim w przeciwników, nie przestając biec. Topór trafił czarnoskórego w ramię. Cios był tak mocny, że mężczyzna obrócił się wokół własnej osi, brocząc obficie krwią.
Rag zblokował jeszcze jeden cios, ale kolejnego nie był w stanie uniknąć. Otrzymał cięcie w udo. Krew chlusnęła na pokruszoną posadzkę. Przewrócił się, zasłaniając przed kolejnymi ciosami.
Ziggo skoczył z rykiem, w dłoniach ponownie trzymając ciężki topór. Przeciął kij i drugie ramię rannego napastnika. Topór zatrzymał się dopiero na kamiennej podłodze, straszliwie tnąc ciało blokującego.
Uzbrojony w szable nawet nie spojrzał na śmierć współtowarzysza. Jedną klingą dźgnął rycerza w ramię dzierżące miecz, drugą odciął mu lewą dłoń.
Ciepłe, kojące światło zgasło w jednym momencie. Ziggo Bragg zaklął.


***


Szrama wypuścił pierwsze dwie strzały. Dokładnie w momencie, gdy pociski dosięgły biegnących orków, zdał sobie sprawę z faktu, iż jasność wypełniająca zniszczoną kopułę zgasła. Zadrżał. To nie mogło oznaczać niczego dobrego.
Nałożył kolejną strzałę na cięciwę i szybko rzucił okiem w lewo. W ciemnym pomieszczeniu kłębiły się opary tajemniczej, magicznej Ciemności. Niezwykły wzrok pół-shaeida przebijał się przez mroki nocy, ale mgła stworzona za pomocą Czarnej Magii blokowała go.
Ciemność wpełzała do dużego pomieszczenia wolno, więc Szrama widział jeszcze rozwój wypadków.
Rycerz wił się z bólu na posadzce. Krasnolud wywijał nad głową potężnym toporem, starając się zająć odpowiednią pozycję do ataku lub obrony. Obok krążył łysy, wysoki przeciwnik uzbrojony w szable. Koryntiasz widział tylko cieplne zarysy postaci, ale domyślił się, że Ragnar jest ciężko ranny. Że ma strzaskaną nogę, lub obydwie. I że stracił dłoń.
Trzech kolejnych orków zdołało się przedrzeć przez magiczną blokadę Paulusa. Magia Kamieni nie była, widać, tak niezawodna jak obiecywał. Trzy monstra biegły wolno, na ugiętych nogach, a ich długie przednie kończyny kołysały się pokracznie. W innych okolicznościach Szrama uśmiechnąłby się na ten widok. Teraz po prostu zaklął w duchu. I wypuścił strzałę, szybko nakładając kolejną. Pierwszy z przeciwników dostał w szyję. Nim upadł, charcząc, jego towarzysz chwycił się za oko, w którym utkwił grot. Trzeci ork przeturlał się umiejętnie za najbliższy zniszczony kawałek ściany.
Pod kopułą trwała już walka. Ziggo Bragg ruszył do przodu, tnąc płasko i nisko, a szczupły mężczyzna przeskoczył zręcznie nad toporem, wyprowadzając jednocześnie atak. Krasnolud otrzymał cięcie w plecy. Szabla najwyraźniej nie wyrządziła mu znaczącej krzywdy, bo przyjął obronną pozycję kilka kroków dalej. Bragg zainicjował kilka kolejnych ciosów. Tym razem nie został nawet trafiony.
Na zewnątrz, od strony magicznej blokady, nadbiegali kolejni wrogowie. Ten, który ukrył się wcześniej przed strzałami, wrzasnął do nich kilka słów w Czarnej Mowie. Nim zdołali zrozumieć sens ostrzeżenia, dwóch z nich padło od strzał. Kolejnych trzech czmychnęło w ruiny.
„Ocaleli na moment”. Szrama uśmiechnął się pod nosem, dodając w duchu: „Będą ostrożniejsi, ale da nam to czas”.
Raz jeszcze omiótł wzrokiem pole ostrzału na zewnątrz, po czym szybko wymierzył w środek sali zwieńczonej kopułą.
Ziggo trzymał przeciwnika na dystans, jak wszyscy krasnoludowie, widząc w ciemności w naturalny sposób. Człowiek z dwiema szablami w dłoniach w mroku radził sobie prawie tak samo dobrze, ale trzymał się bliżej miejsc, gdzie padało słabe światło księżyca. Uciekał także od kłębiącej się już teraz w większej części pomieszczenia magicznej mgły. Bragg wyczuł przewagę, cofnął się w ciemniejsze miejsce, upuścił ciężką broń pod swoje nogi i wyszarpał z pochwy na plecach mniejszy topór. To właśnie nim zranił poprzedniego przeciwnika.
Koryntiasz nawet nie zauważył, kiedy poręczna broń ponownie trafiła na plecy krasnoluda. Teraz mknęła już w kierunku wroga. A ten był zręczny, poruszał się sprawnie i szybko. Ostrze minęło jego żebra o włos, prawdopodobnie zahaczając o obszerny materiał. Ale właśnie wtedy na jedno uderzenie serca mężczyzna z dwiema szablami przystanął, po niesamowitym uniku pewnie stawiając obydwie stopy na posadzce.
Na taki moment czekał Szrama. Jego strzała poszybowała ze świstem. Gdy dosięgła celu, przebijając bok szyi wrogiego wojownika, krasnolud już rzucał się do przodu. Odcięta głowa potoczyła się po ziemi.
Ciemność gęstniała i pochłaniała już miejsce, w którym pod ścianą przycupnął ranny Ragnar. A na pograniczu mroku czaiły się trzy lub cztery postaci ubrane w czerń. Bragg przeklął głośno i wbiegł w Magiczną Ciemność.
Kiedy mrok wypełnił całą kopułę, ziemia i ruiny przestały wibrować. Nie było słychać już charakterystycznego pomruku. Magia Ziemi zgasła. Słychać było za to ochrypły wrzask kilkudziesięciu orczych gardeł, dźwięk bębnów i narastający odgłos ciężkich podkutych butów.
Koryntiasz zwany Szramą westchnął, spojrzał na kopułę, schody prowadzące w dół wieży i szybko przeliczył pozostałe mu strzały.


***


„Kim jest chłopiec? Dokąd się udał? Jakiej magii użył? Gdzie go poznałeś? Co o nim wiesz?”
Pytania niczym ciernie wbijały się w jaźń Ragnara ze Svero. Głos wewnątrz jego czaszki był monotonny i natarczywy. Sprawiał ból.
„Jaki mieliście plan? Kim jest młody czarodziej? Jak silną moc posiada?”
Po każdym z pytań w umyśle nordyjskiego rycerza wzmagała się świadomość, że w istocie nic nie wiedział o pochodzeniu i zdolnościach czarodziejskiego ucznia. Gaspar był na pierwszy rzut oka bardziej pomocnikiem niż czarodziejem. Poznawał tajniki magii i każdego dnia starał się dowiedzieć czegoś nowego. W trakcie podróży mówił nieraz, jak wielkim wydarzeniem dla niego będzie „prawdziwa nauka”. Potrafił przyrządzać ziołowe wywary, które koiły ból i leczyły drobne rany. Nieliczne zaklęcia, jakie potrafił rzucić, skupiały się właśnie na uzdrawianiu.
Rag rozmawiał w umyśle z tajemniczym głosem, pragnąc, aby ów zamilkł. Kiedy powiedział już wszystko, co było mu wiadome, pytania nie przestawały się pojawiać. Tortura trwała.
Czas jakby się zatrzymał, rycerz nie wiedział, gdzie się znajduje, ale czuł wszechogarniający go ból.
Otworzył oczy. Sala była pozbawiona naturalnego oświetlenia i posiadała niskie sklepienie, ozdobione starożytnymi płaskorzeźbami i malunkami. Nad głową Ragnara shaeidańscy wojownicy toczyli jedną z bitew z Siłami Ciemności. Na ścianach widać było misterne roślinne ornamenty przeplatane słowami w Dawnej Mowie.
„Jesteśmy podobni”, głos był cichy, ale niezwykle sugestywny, przyjemny w brzmieniu. „Urodziliśmy się na Północy. Mamy w sobie tę samą siłę, tę samą chęć przetrwania, właściwą Nordyjskiemu Rodowi. Tyle że ty zmarnowałeś ją, służąc cezaryjskim panom...”
Rag powoli poruszył głową, zamrugał oczami i odszukał mówiącego. Całe ciało rycerza było obolałe i niezwykle słabe. Prawa ręka pulsowała bólem, podobnie jak lewe ramię, udo płonęło żywym ogniem, a drugiej nogi nie czuł wcale. Leżał na zimnym kamiennym łożu, przykryty lnianą tkaniną. Obok, na kamiennym stołku, na który narzucono liczne miękkie skóry, zasiadał mężczyzna. Jego łysa czaszka, starannie wygolona, pokryta była kilkoma tatuażami niewiadomego pochodzenia. Odziany był w wytworne, miękkie i delikatne, czarne szaty. Dłonie skrywał w obszernych rękawach.
– Nie masz prawa. – Głos rycerza drżał, był ledwie słyszalny. – Nic nie wiesz o mnie, nic nie wiesz o Północy, o mojej służbie... Czego chcesz?
– Wiem więcej, niż ci się wydaje. Posiadłem twoje myśli, pragnienia. Czuję, jak walczysz wewnątrz siebie. Z jednej strony, rycerski kodeks i zasady hołdu. Z drugiej, wiara Przodków i ten niezwykły Dar – magiczne źródło.
– Co mi zrobiłeś?– Rag rozglądał się po izbie, co utrudniały mu wciąż ciężkie powieki. – Co zamierzasz?
– Ocaliłem cię od śmierci, niewdzięczniku. Jesteś cenny. Nie sczeźniesz jak pozostali – mruczał mężczyzna w czerni. – A przynajmniej nie w ten sposób.
Szlachcic milczał. Jego rozmówca wstał wolno, sięgnął w odmęty swojej szaty i wydobył mały przedmiot. Kiedy otworzył dłoń, Ragnar jęknął.
– Jak śmiesz dotykać Prawdziwego Światła? Nie możesz...
– Jestem panem magii. Każdej. A to Światło zostanie moim trofeum. O ironio, Światło stworzone, by rozpraszać Mrok, stanie się dlań pożywką. Wy, ludzie Dnia, gardzicie nami. Upraszczacie sens naszej egzystencji. Jesteśmy dla was czarnoksiężnikami. Ale dla nas samych jesteśmy Władcami Magii. Każdą Domenę możemy przekształcić w Mrok, by stała się naszą siłą. Zabrałem ci myśli, odebrałem ci artefakt, tak jak zabrałem życie twoim towarzyszom.
Te słowa zgasiły ostatni promień nadziei tlący się jeszcze we wnętrzu Ragnara. W umyśle ujrzał twarze: tajemniczego i złośliwego Koryntiasza, utyskującego na niewygody, lecz szaleńczo odważnego krasnoluda, spokojnego i cichego Paulusa oraz młodego, pogodnego Gaspara.
„Ojcowie, obawiałem się tego, łudziłem się, choć czułem, że to prawda. Czyż zginęli przeze mnie? Światło miało nas ocalić, a teraz...”
– Nie powinieneś się obwiniać, a robisz to. Twój umysł, twoje serce wypełnia uczucie bezsilności. Nie mogłeś ocalić kompanów, wasz plan od początku nie miał szans. Jestem władcą myśli i posiadam władzę także nad wydarzeniami, które mają dopiero nastąpić. Postrzegam je. – W dłoni nieznajomego zamiast kamiennego amuletu znajdowała się teraz kościana różdżka. – Dzięki temu... Zwykły czarodziej widziałby tylko ciąg niezrozumiałych obrazów pochodzących z przyszłości. Ja władam myślami, analizuję obrazy, wyciągam wnioski, dzięki tej różdżce mogę być Władcą Przyszłości.
– Pełnyś pychy. To da ci zgubę...
– Sięgam po to, co mi należne. I nie boję się nazywać moich pragnień. Ty możesz zwać to pychą. – Czarnoksiężnik szybkim ruchem ukrył magiczną różdżkę w jednej z sekretnych kieszeni wszytych w odzienie, uśmiechając się delikatnie. – Ja mam niezachwiane poczucie przyszłego triumfu. Widziałem go. I wiem, że stanie się rzeczywistością.
– Kim jesteś?
– Mówiłem już, że jesteśmy podobni. Zwą mnie Drish Ma-Kramma. Ale dawno temu, gdy nosiłem inne imię, byłem dumnym, szlachetnie urodzonym Nordem. Siły Natury, Przodkowie błogosławili moją matkę i mnie. Po narodzinach druidzi z naszego grodu rzekli rodzicom, że jestem wybrańcem. I kiedy nadszedł odpowiedni moment, oddano mnie kapłanom Starszej Wiary. Uczyłem się, nie przeczę, bardzo chętnie i z dużą łatwością. Ale gdy już świadomie odkrywałem wiedzę tajemną, czegoś zaczęło mi brakować. Jakbym natrafił na ścianę, na krawędź, a pragnąłem czegoś, co było poza nią. Nie mogłem nauczyć się więcej. Mądry opiekun wyjawił mi przyczynę. Istnieją tajemne moce, przed którymi druidzi strzegą uczniów. Nazywają te moce Czarną Magią – łatwą do poznania, szybką w treningu, lecz śmiertelnie niebezpieczną dla uczącego się. Cóż, dla mnie była ona wybawieniem.
– Cóż uczyniłeś? – Ragnar słabł z każdym powolnym uderzeniem serca.
– Nie pozwolili mi wypełnić przeznaczenia, mamili mnie, odciągali od Prawdy. Od prawdziwej mocy. – Czarnoksiężnik zbliżył się do leżącego. – Po to, bym nigdy jej nie poznał. Uciekłem. Tułałem się, lecz Moc czuwała... Powiodła mnie na odległe Południe. Tam otrzymałem szansę. Stałem się tym, kim jestem obecnie.
– Przodkowie cię przeklęli...
– Może. – Ma-Kramma zadumał się, pochylając się nad ciałem rycerza. – Umiałem wykorzystać ich klątwę, obrócić ją. A czy ty czujesz się przeklęty? Wierzysz w Przodków, Moc Natury czy w Trzynastu, którzy noszą Pęta? Służysz Północy, swojemu księciu czy cesarzowi? Nosisz w sobie druidyczne źródło, a zmarnowałeś je, zostając ledwie rycerzem?
Ostatnie słowa czarnoksiężnika jadowicie wpiły się w umysł nordyjskiego szlachcica. Nie słyszał kolejnych. Usta odzianego w czerń poruszały się bezgłośnie, a jego twarz rozmywała się. Ragnar ze Svero próbował się jeszcze pomodlić, nim jednak zdążył to uczynić, stracił przytomność.


***


Kościste dłonie drapały jego ciało, raniąc przy tym duszę i umysł. Jad wpuszczony do jego wnętrza był nie do zniesienia. Każdy oddech był niesamowitą męczarnią. Ale Ragnar oddychał.
– Dokąd to się wybierasz, mości rycerzu? – Czarnoksiężnik śmiał się cicho. – Ja zdecyduję, jak i kiedy opuścisz ten plugawy padół. Przytrzymajcie go, moje dzieci...
Szlachcic zrozumiał, że kościste palce nie były częścią majaków. Powoli wracała mu świadomość. Próbował się lekko poruszyć, ale dłonie unieruchomiły go. Teraz widział już, choć nadal niewyraźnie: pochylały się nad nim istoty o chudych, kościstych obliczach, bladych i chorowitych. Trzymały go, mocno. Postrzępione szaty dodawały im upiornego wyglądu, podobnie jak rzadkie czarne włosy, które w nieładzie spływały im na ramiona. To jedną z tych czarnych istot zabił pod kopułą.
– Dwie rzeczy spowodowały, że utrzymałem cię przy życiu... – Ma-Kramma przerwał i popatrzył na twarz leżącego. – O, przyglądasz się moim podwładnym. Wywołuje to mój smutek. Bo między innymi przez ciebie straciłem trzech z nich. Ty zabiłeś jednego, twój krasnoludzki brutal zaszlachtował dwóch kolejnych. A trudno jest w tak pospolitej okolicy odnaleźć dobrych uczniów. Wielu ich opuściło mnie w ostatnim czasie. Zbyt wielu. Ten obłąkany kapłan-inkwizytor i jego świta też zabrali mi kilkoro dzieci. A przecież to niewinne istoty. Potrafią zaledwie kraść witalne siły. Chcą jedynie realnej mocy. I mojej łaski, rzecz jasna. Któryś z nich zostanie kiedyś moim prawdziwym uczniem.
Ostatnie słowa upadły mag wypowiedział z niezwykłą czułością.
„Jest obłąkany”. Rag był pewien. „Magia Cieni dała mu wielką potęgę, ale odarła go z człowieczeństwa”.
– Ale do rzeczy... – Ton głosu czarnoksiężnika zmienił się. – Wspominałem o dwóch powodach. Nie myśl, że żyjesz tylko dlatego, że jestem okrutnikiem i bawi mnie znęcanie się nad konającymi. Bawi mnie rozmowa z tobą, czy też zaglądanie w twój jakże szlachetny umysł. Jesteś bystry, mądry i dobrze urodzony. Niezbyt często mam szansę na inteligentną konwersację z kimś w kogo żyłach płynie szlachetna krew. Ostatnio, przed tobą, zamieniłem kilka słów z mości Tyrmandem De Gea. To ten dureń ze Świątyni Trzynastu. Dureń, ale wysublimowany, obyty w świecie, choć przesadnie religijny. I nawet nieco zabawny. Choć jemu samemu, z całą pewnością, do śmiechu nie było...
Ragnar próbował się poruszyć, ale uścisk wielu żylastych, bladych rąk był silny. Dopiero teraz dostrzegł i poczuł, że jest nagi. Na jego ciele czarnym atramentem lub farbą wyrysowane zostały tajemnicze znaki.
– Drugi z powodów jest istotniejszy. Powiedziałem ci na początku naszej konwersacji, iż widzę w nas podobieństwa. Nie kłamałem. Łączy nas pochodzenie oraz to, że otrzymaliśmy Dar. Dar Starszego Ludu. W naszych żyłach płynie cząstka, kropelka najpewniej, shaeidańskiej krwi. A w naszych wnętrzach tętni Źródło.


(c.d.n.)
Ostatnio zmieniony pn 08 lip 2013, 11:27 przez Szeptun, łącznie zmieniany 1 raz.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

14
Adrianna pisze:
Na końcu, z pewnymi trudnościami sygnalizowanymi zduszonymi jękami, na wyspie pojawił się Ziggo Bragg. Nie przestając mruczeć z niezadowolenia w głębi gęstej brody, warknął:
– Cholerna breja, pieprzone błoto, pewnie zaraz jeszcze zacznie padać...
Aż zduszonymi jękami? Co on tam cierpi? Nie wystarczą sarknięcia, nie wiem, stęknięcia, przekleństwa itd. Jęki to już jakby rzeczywiście go ta woda parzyła.

To krasnolud - nienawidzi wody... to akurat moje własne wyobrażenie - vide Gimli u Tolkiena... etc...

Szeptun pisze:– Zakładam, panie – Paulus pokiwał głową i spojrzał na rycerza – że masz jakiś plan lub pomysł, który wyrównuje siły.
Odrobinkę mnie zaskakuje, że to stary, potężny mag się pyta o plan... Ostatecznie... Rag jako ostatni wszedł do tej ekipy (no, nie licząc krasnoluda), jest sobie jakimś tam rycerzykiem (tak, wiem, że nie jakimś tam, ale chyba jeszcze cudów nie pokazał), a poważny, potężny, znający się na rzeczy typ sam nic nie może wymyślić? Ostatecznie idą się tłuc z jego kumplem po fachu...

Hmm, nie przypominam sobie żebym opisał/przedstawił Paulusa jako "starego maga/wyjadacza/speca od zwalczania Czarnej Magii etc" --- poza tym on tylko spytał o pomysł rycerza... a Czarnoksiężnik (Magia Mroku) i Władca Ziemi (Magia Ziemi) to dwie różne - odległe profesje...


Szeptun pisze:Odziany na czarno nieznajomy pewnie skrzywił się pod nosem, czego jednak Ropucha nie mógł jednoznacznie stwierdzić, bo większość twarzy wysokiego, chudego jegomościa skrywał cień rzucany przez kaptur.
Za dużo utkane w jednym zdaniu. Ubiór, reakcja, percepcja Ropuchy, opis nieznajomego i kaptur (a jakże!). Za dużo, zdanie wygląda koślawo.

Podzielę te zdanie na kilka kwestii ...
Szeptun pisze:zapewniało mu niewidoczność na tle
koślawe sformułowanie

Prawda, spróbuję czegoś innego...
Szeptun pisze:Przetarł dłonią twarz, uprzednio zwilżywszy ją zimną wodą z bukłaka.
Twarz czy dłoń zwilżył? Konstrukcja zdania trochę myląca.

Poprawiam... :)
Szeptun pisze:wielu z pośród
spośród

uuuu, kajam sie za ten debilny błąd... dawnom to pisał Jaśnie Pani i chyba słabo było wtenczas z moją orto... :)
Szeptun pisze:Jego przypuszczenia sprawdziły się, na całe szczęście
Szyk trochę niewygodny.

ok...
Szeptun pisze:Legendy Mroku wspominały, iż Starsza Rasa została kiedyś splugawiona i ukarana za swoją pychę: wielu z pośród shaeidów uległo straszliwej przemianie w ohydne stworzenia, będące zaprzeczeniem swej pierwotnej natury.
Trochę za bardzo mi to "ocieka mrokiem". Jak "straszliwa przemiana", to wiadomo, że nie w urocze motylki, jak "splugawiona" i zmieniona w coś "ohydnego", to wiadomo, że przemiana miła nie była. Itd. Za dużo po prostu.

Miało "ociekać", dobrze że zauwazyłaś... to opowiadanie miało być czymś na kształt niby-pastiszu ale bez przesady... chciałem klasyczne fantasy troche złamać - co mam nadzieję okaże się w następnych częściach opka...
Szeptun pisze:wewnętrznym królestwem.
Czyli czym? Co to jest "moje wewnętrzne królestwo", a co to jest "moje zewnętrzne królestwo"?

nie ma zewnętrznego - ale wewnętrznym królestwem nazywa sie czasami cos bardzo bliskiego/osobistego/przynależnego komuś - cos jak dusza...
Szeptun pisze:Chwilę po tym uderzyła w nich falą potęga Czarnej Magii, przypominając straszliwy smród.
Potęga przypominała straszliwy smród i uderzała falą. Chyba czujesz, że to zdanie trochę nie wyszło? ;)

No właśnie chciałem żeby takie było odczucie - smród to cos realnego - a Mrok jest takim właśnie wrednym "uczuciem/siłą/energią"... skojarzyło mi sie właśnie tak...
Szeptun pisze:Przycupnęli w półmroku, pod łukiem utworzonym z delikatnego kamienia, zarośniętym ciernistymi krzewami.
Jak wygląda "delikatny kamień"? I to taki który tworzy łuk, na którym nawyrastało aż krzewów...

No taki shaeidański, delikatny :) jak hmm... marmur np. lub wyszlifowany piaskowiec... no taki delikatny :)
No może poszukam zamiennika (gładki etc)



Trochę dłużył mi się ten fragment. I opisy podchodów Szramy i (w szczególności) te opisy, jak podchodzą do ruin. Chyba próbowałeś trochę na siłę pododawać klimatu, bo miejscami wyszło tak mrocznie, że aż zabawnie. Wszystko straszliwe, ohydne, śmierdzące. Momentami za dużo na raz. Ostatecznie nie trzeba wiele, by czytelnik się zorientował, że opuszczone ruiny dawnej rasy, teraz zamieszkane przez Tego Złego to nie jest najprzyjemniejsze miejsce na świecie.

:) no miało być mrocznie :)


Atutem tekstu, moim zdaniem, pozostają bohaterowie. Tutaj zwłaszcza wybija się dla mnie Szrama (ciekawam, jak to wszystko na niego wpłynie) i krasnolud, chociaż Rag, względem wcześniejszego fragmentu, też zyskał w moich oczach. Magowie to na razie takie zapychacze tylko (i funkcyjni - patrz: Paulus). Mam nadzieję, że to się później rozwija.

oby :) - starałem sie zeby rozwinęło, od razu zaznaczę że docelowo opowiadania sa trzy (cykl) - niektóre wątki pozostana niedopowiedziane aż do trzeciej części - włąsnie ją piszę...

Czego fabularnie trochę nie łapię, to jak ich niby załatwili ci bracia-przewodnicy? Podpłynęła łódka z pojedynczym(!) kuzynem, stwierdzili: "ok, to my się przesiadamy, a wy spadajcie" i... Tamci ich puścili? Pięciu chłopa, z czego trzech uzbrojonych po zęby, jeden nie wymagający uzbrojenia, żeby komuś kark skręcić? Tego trochę nie kupuję.

Rozumiem... ale pomyśl sobie że nie każda druzyna (dobrych z natury herosów) jest od razu zdolna zabić uprzednio wynajętych przewodników... wyobraziłem sobie ich jako z lekka naiwnych - dlatego zostali oszukani... mogło sie tak zdażyć - celowo nie opowiedziałem tego dokładniej pozostawiając wyobraźni...

Ogólnie to zastanawiam się trochę, kiedy tutaj akcja przyspieszy i czy w jakimś nieprzewidywalnym kierunku... Bo na razie jest nieźle, przyjemnie się czyta (przynajmniej mi), ale jest dość standardowo i leniwie. Budujesz w większości plastyczne sceny i bohaterów, ale to może być za mało, żeby długi tekst był wciągający.

No to póki co - fragment drugi... obiecuję że akcja w trzecim przyspiesza no i mam nadzieje że jest "flip" (takie odwrócenie watków) - który zostanie przez Ciebie doceniony...
Własnie dodałem trzeci fragment...


Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

15
Miejscami chyba troszkę niezrozumiale napisałam...
Szeptun pisze: Szeptun napisał/a:
Chwilę po tym uderzyła w nich falą potęga Czarnej Magii, przypominając straszliwy smród.
Potęga przypominała straszliwy smród i uderzała falą. Chyba czujesz, że to zdanie trochę nie wyszło? ;)

No właśnie chciałem żeby takie było odczucie - smród to cos realnego - a Mrok jest takim właśnie wrednym "uczuciem/siłą/energią"... skojarzyło mi sie właśnie tak...
Hmmm... Chodziło mi bardziej o samą konstrukcję metafory. Że mrok daje się odczuć jak coś ohydnego - smród itp. to ok... Bardziej nie leży mi ta konstrukcja "potęga przypominająca smród". Nie przesłanie fragmentu (że zła moc to coś niemalże namacalnego), tylko konstrukcja zdania.
Szeptun pisze:To krasnolud - nienawidzi wody... to akurat moje własne wyobrażenie - vide Gimli u Tolkiena... etc...
Ależ ja rozumiem. Raczej chodziło mi o "stopień" tych cierpień. Widzę Gimlego sarkającego, wkurzającego się, marudzącego, ale "jęki" kojarzą mi się już bardziej w stronę cierpienia takiego... związanego bardziej ze słabością, fizycznym bólem etc. Stąd moje czepialstwo.
Szeptun pisze:Szeptun napisał/a:
Przycupnęli w półmroku, pod łukiem utworzonym z delikatnego kamienia, zarośniętym ciernistymi krzewami.
Jak wygląda "delikatny kamień"? I to taki który tworzy łuk, na którym nawyrastało aż krzewów...

No taki shaeidański, delikatny :) jak hmm... marmur np. lub wyszlifowany piaskowiec... no taki delikatny :)
No może poszukam zamiennika (gładki etc)
Hmmm... W takim kontekście to tu chyba nie kamień jest delikatny... Wszystko może wygląda delikatnie... Ale sam kamień to kamień. Coś solidnego i do delikatności mu brakuje.
Szeptun pisze:Rozumiem... ale pomyśl sobie że nie każda druzyna (dobrych z natury herosów) jest od razu zdolna zabić uprzednio wynajętych przewodników...
Ale dlaczego zabić? Tak trudno zastraszyć w pięć uzbrojonych osób dwóch typków (ja się dziwię, że im w ogóle przyszło do głowy takiej piątce podskakiwać - w końcu podpisów "dobry heros" raczej nie mieli), siedząc z nimi na łodzi, żeby nie fikali?
Hmmm... Może odruchowo się buntuję, bo nie lubię za bardzo naiwnych postaci (zwłaszcza w dużych ilościach), a Twoich bohaterów polubiłam ;) Oczywiście tutaj fabuła to Twoja kwestia, ja tylko sygnalizuję, że nie bardzo to jako czytelnik kupiłam.

I to chyba tyle z uwag do uwag.
Część trzecią oczywiście w wolnej chwili przeczytam. Bo to całkiem fajne opko jest :)
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”