Krucze Uroczysko
Autor: Piotr Grochowski
WULGARYZMY
Prolog + Fragment Pierwszy
Bądźcie dla mnie łaskawi, o Patroni,
Wy których jest Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie.
Pobłogosławcie mi,
gdy imiona Wasze wypowiadam,
w uświęconym z dawien dawna porządku:
Pierwszym do którego wysyłam swe modły jest Albus, Pan Życia, Patron Zdrowiejących.
Drugim – Vant, Pan Przestworzy.
Trzecią Stea, zarazem Pierwsza ze Świadczących.
Czwartą jest Verdetia – Pani Dzikiej Przyrody.
Piątym jest Protejus, Pan Wojny, opiekun żołnierzy i zwycięstw bitewnych.
Szóstym – Soares, zarazem Drugi ze Świadczących.
Siódmą jest Roza, Patronka Miłości i opiekunka rodziny.
Ósmym – Mar, Pan Urodzaju.
Dziewiątą spośród was jest Semiluna – Trzecia i zarazem ostatnia ze Świadczących.
Dziesiątym jest Galben, Złotodzierżca.
Jedenastym jest Bleuius – Pan Mórz.
Dwunastym – Vremes, Pan Losu.
Trzynastym, i ostatnim zarazem, którego imię sławię, jest Cranius – Pan Dobrej Śmierci.
Wierny Wam będę po kres dni moich,
a dzieci moje wyuczę tak,
by Was wielbiły i składały Wam dary.
Patroni nasi, wszak Legari Lantis,
którymi Pierwszy z Cesarzy dokonał Pierwszego Spętania,
a po nim dwukrotnie jeszcze Spętani zostaliście,
nieprzerwanie oplatał, oplata i oplatać będzie losy nasze.
Oby trwał w nieskończoność z Wami,
przez Was i ku Wam zwrócony – Cesarz,
ten który zdołał Was Spętać,
i niechaj trwają wszystkie jego kolejne wcielenia.
„Pierwsza Modlitwa”
– wyjątek z
Wielkiego Zwoju Trzeciego Spętania.
Prolog
W miejscu, gdzie przyszedł na świat i gdzie się wychowywał, powtarzano słowa orc blut vremez, uns ax vremez . Ludzie tłumaczyli je różnie, zwykle wzniośle przedstawiając to zdanie, jako krasnoludzką deklarację wojenną, skierowaną do mrocznego, orczego gatunku. Słowa, które znał kiedyś bardzo dobrze, a które później czas zatarł w jego umyśle, dzisiaj, w tej właśnie chwili, kołatały w jego głowie, pulsowały razem z krwią w żyłach.
– Czas orczej krwi, czas naszych toporów. – Zdławił przekleństwo, chrapliwie mruknął i splunął krwią. „Dużo jej”, przebiegło mu w myślach.
I przeklął ponownie. Tym razem głośno i wyraźnie. Płuco musiało być uszkodzone. Żebra z całą pewnością zmiażdżone. Noga w strzępach. Ale przez lata nabrał twardości, teraz pewnie byłby w stanie chodzić i walczyć nawet na okrwawionych kikutach.
W ciągu godziny wszystko trafił szlag. Spętani, jeśli istnieli, zapewne rechotali teraz w swej Otchłani, ubawieni losem bandy awanturników.
„Drużyna?”. Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. „Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz? Z połamanymi kulasami mógł odczołgać się ledwie kilka kroków, zanim go dopadli. Pół-shaeidańskiemu bękartowi musiały skończyć się strzały. I wówczas dostali też tego cwaniaka. Potężny Władca Ziemi? Zniknął, jak tylko zaczęło się robić nieprzyjemnie. Od początku był podejrzany. Ale szczytem wszystkiego było zatrudnienie drugiego czarodzieja. Tfu! Zaledwie ucznia czarodziejskiego fachu”.
Wtedy ich usłyszał. Z kilku stron wspinali się na zrujnowana wieżę. Bulgotliwie wymieniali między sobą uwagi i pokrzykiwali na siebie w Czarnej Mowie.
– To już – szepnął, zaciskając dłonie na stylisku obosiecznego topora. – Czas posmakować waszej krwi.
Ziggo Bragg z Eisen Taar, doświadczony krasnoludzki wojownik, wykopał zdrową nogą drewniane drzwi, by zaraz po tym, klnąc i wyjąc z bólu, rzucić się do przodu. Ciął z góry i rozpłatał czaszkę pierwszego z orków. Wtedy rzucili się na niego z każdej strony.
I – Trudne początki
Gdyby nie ciemności i to cholerne błoto, Rag nie trafiłby na pergamin traktujący o zleceniu. O zleceniu i wyznaczonej za nie nagrodzie. Kawałek natłuszczonego papieru wisiał na filarze u wejścia do zajazdu. Przybity niedbale zakrzywionym i zardzewiałym gwoździem z całą pewnością tygodnie lub miesiące wcześniej. Tekst był już raczej z tych mniej czytelnych. Vremes miał jednak, jak widać, plan wobec młodego szlachcica. Ubłocone buty trafiły na niszczejące schody, co zaowocowało utratą równowagi, stłuczeniem rzyci i siarczystą wiązanką nordyjskich przekleństw. Gdy Rag podnosił się z ziemi, całkiem przypadkowo spojrzał na ów pergamin. I zaczęło się.
Z pergaminem w garści pojawił się przed karczmarzem, żądając informacji na temat zlecenia. Siwiejący, potężnie zbudowany mężczyzna oderwał się od porządkowania kontuaru i spojrzał na ubłoconego i mokrego rycerza. Płowe włosy, północne rysy i zniszczone odzienie kontrastowały ze srebrnym łańcuchem zawieszonym na piersi i zdobioną głoicą miecza. Niewielu zaglądało tutaj szlachetnie urodzonych, ten zaś był co najmniej egzotycznego rodzaju.
– Zlecenie jak zlecenie, drogi panie – mruknął. – Pewnikiem już, jak to mówią, nieaktualne.
– Jakżeż to? – Nord spochmurniał. – Piszą tutaj o nagrodzie za ujęcie heretyka, czarownika. Pojmał go już ktoś, albo zabił? Jeśli tak jest, czemuś cie nie zdjęli wiadomości?
– Nie w tym rzecz, mości rycerzu. Żadnej pewności nie mam, czy mag żyw czy ubity. Wiem, że ze trzy miesiące temu inkwizytor Cesarskiej Świątyni Trzynastu w tamte strony pojechał, ze świtą. Znaczną, ze dwa tuziny zbrojnych naliczyli ci, co widzieli jego orszak. I drugie tyle kapłanów i służby.
– Więc...
– No, pewno czarodziej ziemię już gryzie, lub jego prochy nad bagnami się unoszą... – Karczmarz wymownie zadarł głowę w górę, a kiedy jego wzrok padł na sufit, mrugnął oczyma i ponownie spojrzał na szlachcica. – Próżny wasz trud, panie. Dajcie to zlecenie, do pieca z nim, co by już nikogo nie wprowadziło w błąd...
Rag spojrzał na wyciągniętą dłoń oberżysty i skrzywił się. Popatrzył na swoją, w której dzierżył nieszczęsny pergamin. Drugą ręką potarł obolały zad. I uśmiechnął się pod nosem.
– Droga ta, co przez wasze miasteczko prowadzi z Cesarstwa na Pogórze, najpewniejsza jest i najszybsza?
– Ano, dobrze prawicie, panie. – Zapytany pokiwał głową.
– W zleceniu mowa jest o bagnach Ringen. – Rycerz patrzył bystro na siwiejącego karczmarza. – Słyszałem, że to nie jest aż tak daleko stąd.
– Będzie ze dwa tygodnie, czasami i trzy, jak Trzynastu niepogodę sprowadzi na szlak. O cóż wam, panie, chodzić może? – W głosie starszego mężczyzny znudzenie pytaniami szlachcica zaczęło zanikać, pojawiła się za to ciekawość.
– A widział kto wracający orszak inkwizytora? Lub jakiegoś posłańca, co przodem jedzie, by głosić chwałę i zwycięstwo kapłańskie? Bo tak mi się widzi, że jakby wszystko poszło dobrze i zlecenie było już nieaktualne, dawno byś o tym wiedział, gospodarzu. Ty i każdy w tym miasteczku na szlaku.
– Coście tak zmarkotnieli, panie szefie? – Z końca kontuaru, z miejsca, gdzie nie sięgało światło świec i ogarków, rozmawiających dobiegł niski głos. – Nalejcie panu szlachetnie urodzonemu wina jakiegoś, i mi polejcie jeszcze, tylko w proporcjach: mniej wody, bo śmierdzi jak w świątynnej łaźni, a więcej wina.
Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca właśnie zapalał fajkę. Miał na głowie lekki kaptur. Karczmarz skwapliwie ruszył realizować zamówienie, a robił to szybko, bo po kontuarze potoczyło się kilka srebrnych monet obitych na cesarsko . Zakapturzony mężczyzna podniósł się z miejsca i po kilku krokach znalazł się w zasięgu światła.
– Ja myślę podobnie jak wy, szlachetny panie, że cesarskim jakoś nie wszystko wyszło. – Mężczyzna zdjął kaptur i wyciągnął rękę na powitanie. – A że na zleceniu, o którym tak konwersowaliście z właścicielem tego przybytku, pieczęć gildii kupieckiej jest, i to nie byle jakiej, nabieram ochoty na nagrodę.
Rycerz z ociąganiem uścisnął dłoń nieznajomego. Ten zaciągnął się dymem z długiej kościanej fajki i wypuścił go. Nozdrzy Raga doszedł przyjemny zapach przywodzący na myśl południowe kraje.
– Upraszam o niekaranie mnie, panie, za brak manier. – Nieznajomy błysnął oczami spod grzywy czarnych włosów. – Zwą mnie Szrama. Koryntiasz Szrama.
Szlachcic doskonale rozumiał, skąd wziął się przydomek. Twarz ciemnowłosego, choć skryta pod obfitym zarostem, oszpecona była dwiema paskudnymi bliznami biegnącymi od lewego ucha do prawego policzka.
– Ragnar, dziedzic grodu Svero. Południowa część Księstwa Talynnu. Towarzysze mówią do mnie Rag.
Szrama skłonił głowę. I uśmiechnął się.
– Niechże Spętani dadzą mi możliwość zwracania się do ciebie, panie, tym zdrobnieniem. Rad byłbym. Sam jeden siedzę tutaj już tydzień. Jak na złość żaden, nawet najpodlejszy awanturnik nie kwapi się pojawić – i oto Vremes zsyła mi was. Nagroda dla mnie, a sława i honor dla ciebie, panie?
– Zabawny z was człek, panie Koryntiaszu. – Rycerz rozpromienił się. – I jaki obyty na dworach, co wnoszę po kulturze słowa.
– Mówcie mi Szrama, panie – rzucił czarnowłosy, pomijając uwagę o „kulturze”. – To jak będzie?
Karczmarz w tym właśnie momencie podał wino, dorzucając suszone mięso do zagryzania. Szrama, widocznie obeznany w zaopatrzeniu zajazdu, złożył szybkie zamówienie, po czym wrócili do rozmowy.
– No cóż... – Szlachcic upił z kubka i skrzywił się potwornie, a Szrama pokiwał głową ze smutnym zrozumieniem. – Dwie osoby, jak by wyszkolone nie były, same rady nie dadzą.
– Widzisz, panie Ragnarze... – Ciemnowłosy pyknął z fajki i uśmiechnął się pod nosem. – Z tym brakiem awanturników w tych stronach to ja trochę skłamałem.
***
Miasteczko spowiła wieczorna mgła ciągnąca znad okolicznych mokradeł. Chłód był przejmujący, więc Jeremiasz Galbo mocniej otulił się płaszczem i nerwowo splunął na próg magazynu. Jakby wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom, dobiegł go odgłos kroków. Chwilę później pod zniszczony drewniany budynek podeszła dwójka ludzi. W jednym z nich rozpoznał Szramę, drugiego, wysokiego i szczupłego widział po raz pierwszy. Szrama jak zwykle wyglądał, jakby wybierał się na polowanie na cesarskich ziemiach: niósł łuk i kołczan na plecach, a na sobie miał skórzane ubranie niekrępujące ruchów. Na cesarskich vanajagt trzeba umieć polować, trzeba mieć celne oko i szybki krok. Zwłaszcza wybierając się tam bez pozwolenia.
Ten drugi raczej nie zajmował się myślistwem, czy też kłusownictwem. Miał długi i szeroki miecz przy pasie, okute buty i ciężki płaszcz uszyty do walki. Na jasne, długie włosy założył kolorową chustę, ale do boju zapewne zarzucał na głowę kolczy czepiec, który spoczywał na jego karku. Przez plecy przewieszoną miał skórzaną sakwę. Wystawało z niej zawiniątko. Jeremiasz oczyma wyobraźni prawie dojrzał ukrytą tam, jakąś potężną broń.
Szrama przerwał jego rozmyślania, wyciągając rękę na powitanie i wskazując na nieznajomego.
– Jego rycerska mość, pan na zamku Salvo, nordyjski szlachcic, pan Ragnar.
Tytułowany nieznajomy przewrócił oczami.
– Nie pan, a dziedzic na zamku – poprawił słowa Szramy. – A zamek mojego ojca zwie się Svero, panie Koryntiaszu.
Galbo pokiwał głową i rzekł:
– Tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem. Mnie nazywają Galbo, Jeremiasz Galbo. –Przywitał się ze szlachcicem i spojrzał z uśmiechem na Szramę. – Mam rozumieć, panie Koryntiaszu, że kompania w komplecie?
– Mówcież mi Szrama. – Zagadnięty udał oburzenie, patrząc na obydwóch rozmówców. – A co do twojego pytania, to się okaże. Ale pan Ragnar na pewno wzmacnia reputację drużyny. No i siłę bojową, rzecz jasna. Prowadźcie, Jeremiaszu, do środka.
Trójka mężczyzn pokonała krótki ciemny korytarz i weszła do dużego pomieszczenia, w którym zapalono kilka pochodni, a ciepło zapewniał pokaźny kominek. Niezbyt ładny, ale z całą pewnością solidny. W izbie przy niskim zaimprowizowanym stole przykrytym kilkoma wilczymi skórami wieczerzała dwójka ludzi.
Jeden był potężny, mierzący grubo ponad cztery łokcie , szeroki w barkach i ogolony na łyso. Na plecy narzuconą miał szarą tkaninę, pokrytą dziwnymi mistycznymi wzorami. Podobne wzory wytatuowane były na jego czaszce. Drugi wyglądał jak karczemny posługacz. Odziany był na czarno, w tunikę przewiązaną sznurem.
Mężczyźni na chwilę przerwali posiłek. Jeremiasz stanął na środku izby.
– Panie Ragnarze – zwrócił się do rycerza – oto nasze wsparcie w kwestii duchowej i w kwestii wiedzy tajemnej. Panowie Paulus Brega i Gaspar Vittel.
***
Rag uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na bacznie mu się przyglądających Szramę i Galbo. Oczywiste było, że przy rycerzu nie chcieli użyć określenia „czarodzieje” lub „magowie”. Co prawda minęły już cztery wieki, lecz nadal obowiązywał nakaz cesarski, by każdego napotkanego czarownika nabić na pal lub przynajmniej spalić na stosie. Wieść niosła, że cesarz czasami zasięgał rady tajemniczych magów i planował znieść zakaz praktykowania magii, lecz póki co zakaz był nadal w mocy. Co oczywiście nie przeszkadzało drużynom awanturników zatrudniać ludzi, którzy umieją sporządzić magiczne lekarstwo, odczytać tajemną wiadomość czy chociażby posłać na wrogów kulę ognia lub przekleństwo. Szlachcica ciekawiło, do czego był zdolny olbrzym o imieniu Paulus... Ale jeszcze bardziej intrygujące było dla niego, co potrafił młody chłopak, ledwie kilkunastoletni, którego przedstawiono jako Gaspara.
Magowie podnieśli się i przywitali z przybyłymi. Rycerz bez wahania uścisnął twardą dłoń olbrzyma, a zaraz potem prawie zmiażdżył wątłą dłoń młokosa. Szrama i Jeremiasz rozchmurzyli się, widząc, że obecność czarodziejów nie stanowiła problemu dla rycerza, pewnie wiernie służącego Cesarstwu. Rozwiewając resztki ich wątpliwości, Rag odezwał się:
– Wszyscy bodaj wiemy, wierząc słowom legendy, że cesarz miał powody, by czarodziejom nie ufać. I mimo upływu czasu jego następcy i cały lud Cesarstwa nadal magikom nie pozwala na swobodne życie. Jednak tam, skąd pochodzę, na Północy, magia nie była i nigdy nie będzie problemem. Pomimo iż książę mój, Harred, jest sojusznikiem Cesarstwa, ja jestem rycerzem Wolnego Księstwa Północy. Towarzystwo stanu czarodziejskiego nie jest mi wrogie.
Po czym skłonił lekko głowę ku magom, a ci z radością odwzajemnili pokłon, zadowoleni widocznie, iż nazwano ich członkami stanu, co zwykle zarezerwowane było dla rycerstwa i warstwy bogatych mieszczan.
Jakby w rewanżu zaraz po zaproszeniu do stołu Paulus niskim, przyciszonym głosem zwrócił się do rycerza:
– Rad jestem, że do kompanii trafił nam się tak światły szlachcic. Jeśli taka potrzeba zajdzie, a – jak mniemam – tak właśnie będzie, możesz, panie, liczyć na potęgę mojej mocy, która pozwala mi władać żywiołem ziemi.
– Na mnie, cny rycerzu – dorzucił młokos, siedzący obok – też możesz polegać, choć dopiero się uczę czarodziejskiego fachu.
Szrama zachłysnął się rozcieńczonym winem, a Jeremiasz Galbo, słysząc to wyznanie, tylko jęknął.
Jeszcze jedna osoba dosłyszała kilka ostatnich słów wypowiedzianych w magazynowej izbie. Niski, barczysty osobnik stojący w drzwiach, mruknął w głębi swojej długiej, gęstej brody:
– No to, kurwa, pięknie. Mamy drużynę ze światłym blond szlachcicem, łowczym, grubasem w płaszczu, władcą kamieni, których pewno nie uświadczymy, szczególnie że droga prowadzi przez bagna, oraz „dopiero uczącego się” czarodzieja... – Krasnolud poprawił wielki obosieczny topór na ramieniu i powtórzył: – Po stokroć, kurwa, pięknie.
***
– Zapraszam. – Ziggo Bragg, krasnoludzki wojownik, pogłaskał stylisko swojego topora, uśmiechając się paskudnie. – To może być nawet ciekawe.
Naprzeciwko niego stanął jasnowłosy rycerz, a za jego plecami błysnął sztyletem brodaty chudzielec. Gruby jegomość nie odzywał się, mocno zaskoczony. Chłopak w czarnej tunice też nie wyglądał na chętnego do walki. Zupełnie z tyłu potężnie wyglądający łysol ukląkł i dotknął dłońmi kamiennej podłogi. Daleko w dole, pod fundamentami magazynu coś drgnęło, zrazu lekko, by zaraz potem przenieść drgania na ściany budynku.
Jeremiasz Galbo przezwyciężył suchość w gardle i odezwał się donośnie, z zuchwałością w głosie:
– Coście za jeden? I jakim prawem wkraczacie do mojego magazynu? Pomijam już wasz niewyparzony język. Gadajcież!
– Bragg mam na nazwisko. A na imię dała mi mateczka Ziggo. Powiadają, że to imię ma mnie zaprowadzić na najwyższe skalne twierdze, bym tam wykazał się odwagą i kunsztem w walce. Ale widzę, że na razie Los ma wobec mnie inne plany. I wy mi się trafiliście. I żadnej szansy na skalne twierdze.
– Kto wam, panie, takich bzdur naopowiadał? Przecież z waszą posturą na żadną twierdzę nijak się nie wdrapiecie. Musi być jakaś pomyłka. I albo pomylił się Los, albo wasza matuszka – syknął Szrama, bawiąc się sztyletem. A drganie nabierało mocy.
– Mów dalej, kłusowniku. – Krasnolud uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Dawnom nie walczył, będzie z kilka dni. Za bardzo na was nie potrenuję, ale to zawsze coś...
– Uspokójcie się, jeden z drugim – warknął szlachcic, nie spuszczając wzroku z krasnoluda. – Kto wam, panie Bragg, powiedział, że gdzieś z nami pójdziecie? Hę? No kto?
– W zastępstwie pójdę, nie żebym się sam do tego palił, bo widzę, że łatwo nie będzie. Alem złożył przysięgę. Słowo honoru i uścisk dłoni. Wyście pewnie Galbo? – Spojrzał na Jeremiasza, ignorując trzeszczące ściany.
– Na Vremesa – westchnął ze zrozumieniem zapytany. – Przysyła was Luciusz Flegel z Grimm. Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie. Z tym że miał tu być osobiście. Przydałby się.
– Flegel kulasy połamał, jak walczył w katakumbach pod Dragatusem. Wygrał potem jeszcze ze dwie walki i niezłą sumę. Ale do przyjazdu tutaj się nie nadaje. Przynajmniej przez jakiś czas. A żem nieopatrznie, napity, jakieś deklaracje złożył i swoim słowem poświadczył, to mi nie wypadało go nie zastąpić. Wytrzeźwiałem i jestem. Ale żałuję, że spirytus był tak słaby.
– Przestańcie psioczyć. – Rycerz wydawał się zdenerwowany. – Mogę zdjąć z was, jako najwyższy stanem, tę przysięgę...
– Portki se możesz zdjąć, syneczku, co byłoby wskazane, na ten przykład, jak w krzaki idziesz... – przerwał mu krasnolud. – Słowo honoru to słowo. Zęby zacisnę i pójdę. Może któremuś żywot ocalę przy okazji.
– A zaciskajcie, ile możecie, póki je macie. – Szlachcic puścił mimo uszu słowa Bragga. – Każdą pomoc przyjmiemy, byle się nie okazało, że wasza gęba większa od topora.
Nord spojrzał na skulonego przy ziemi łysola i mrugnął do niego okiem. Drganie ustąpiło, a olbrzym podniósł się z kolan. Obecni w izbie schowali broń. Krasnolud, jak gdyby nigdy nic, siadł za stołem i sięgnął do prawie pustej misy z mięsiwem, nalał trunku z dzbana, w między czasie podejrzliwie go wąchając. Rycerz pokręcił głową i zwrócił się do Galbo:
– Jako że wyście tutaj gospodarzem, zanim powiecie nam, co i jak z planem podróży, zawrzyjcie drzwi do tego przybytku, coby razem z zimnym powietrzem więcej awanturników do izby się nie przyplątało. – Powiódł wzrokiem po zebranych. – Bo coś mi się zdaje, że kompania już w komplecie.
***
Dziadunio Gobb przetarł łzawiące oczy i westchnął.
„Wzrok już nie ten”, przebiegło mu przez myśl. „Co bym począł bez mojego Cudeńka?” Uśmiechnął się, i mrużąc prawe oko, lewe przytknął do okularu lunety.
„Cudeńko” było delikatnym, misternie wykonanym przez shaeidów przyrządem optycznym. Drewna, z którego go wytworzono, próżno by szukać w pobliskich lasach. Ba, zapewne nie znalazłby go żaden drwal na całym Kontynencie. Nikt nie wiedział, jak Gobb wszedł w posiadanie owej lunety, lecz ludzie gadali, iż pochodziła z Taeir N’ Og – z Wyspy za Mgłą. I posiadała niezwykłe właściwości. Jedną z nich była zdolność do znikania. Ilekroć jakiś łasy na łup włamywacz próbował odnaleźć lunetę w domu starca, okazywało się to sztuką niemożliwą. Zresztą od jakiegoś czasu nie było już żadnych włamań, nikt nie próbował niepokoić Dziadunia. Prawdopodobnie ci sami ludzie, którzy z dawna sławili Cudeńko i jego niezwykłości, teraz przestali wierzyć w jego istnienie. Wszak nikt tak po prawdzie nie widział lunety na własne oczy.
Gobb mieszkał w samotni, na szczycie jednego z trzech wzgórz, które wyraźnie wznosiły się ponad puszczę. Każdego poranka wynosił przed chatkę własnoręcznie zbudowany stojak, zydelek, kilka koców, odrobinkę jadła i napitku i porcję dobrego tytoniu. Na stojaku z nabożną czcią umieszczał Cudeńko. I cały dzień spoglądał w cztery strony świata. Dawno zapomniał, dlaczego został samotnikiem, jakiemu bóstwu służył i skąd właściwie przywędrował w te strony. Jego życie wypełniała obserwacja.
Starzec cicho wyszeptał dwa słowa w shaeidańskiej mowie. Trzy znaki runiczne na lunecie na moment zalśniły błękitnym blaskiem, a powietrze wypełniła charakterystyczna woń. Czarodziej, gdyby jakiś akurat znajdował się obok, w mig rozpoznałby efekt działania magii. Dziadunio po prostu uśmiechnął się do siebie. Obraz w lunecie wyostrzył się i znacząco przybliżył. Teraz wzrok staruszka sięgał bardzo daleko, a odległe szczegóły zdawały się znajdować na wyciągnięcie ręki.
Traktem na południe z umiarkowaną szybkością jechała grupa konnych. Po kilku chwilach wzbudzili zainteresowanie Gobba.
Przodem, w pewnej odległości od reszty grupy, poruszał się jadący na rączym koniu mężczyzna wyglądający na zwiadowcę lub przewodnika. Ubrany był w podróżny kaftan z długim kapturem, na plecach niósł kołczan, a przy siodle trzymał średniej długości łuk. Co jakiś czas oglądał się na jadących za nim.
Pierwszy w grupie kłusował wysoki, jasnowłosy zbrojny, prawdopodobnie szlachetnie urodzony, na co wskazywał oręż i rycerski łańcuch na szyi. W sakwach przewieszonych przez grzbiet luzaka, którego wiódł za swoim rumakiem, można było zauważyć elementy zbroi. Tarcza była zniszczona, ale Cudeńko pozwoliło starcowi na dokładne spojrzenie. Znaki w polu nie były cezaryjskie, pole miało zaś barwę błękitną. Rycerz zdecydowanie nie był miejscowy. Z blondynem rozmawiał jadący tuż obok niego olbrzym. Ubrany w obfitą, grubą szatę, wyglądał jak mnich. Jego łysa czaszka kontrastowała z puchowym szalem narzuconym na gruby kark. Mężczyzna ów o dwie głowy bez mała przewyższał szlachcica. Nie miał praktycznie żadnego bagażu, nie widać było także przy nim żadnej broni.
Zaraz za rozmawiającymi jechał chłopiec lub młodzieniec. Ubrany był w powłóczystą szatę, na którą zarzucił lekki kaftan obszyty futrem. Jego koń obładowany był wieloma tobołami i workami. Zagadką pozostawała ich zawartość, ale wyraźnie znać było, że nie są to wyłącznie podróżne zapasy żywnościowe. Broni nie nosił, więc mógł być pachołkiem lub koniuszym. Miał długie, spięte na plecach włosy. Dosyć chłodny dzień dawał mu się za pewne we znaki, dlatego właśnie w tej chwili zarzucał na głowę kaptur.
Zupełnie z tyłu, w odległości kilku kroków, jechał krasnoludzki wojownik, dosiadający potężnego górskiego kuca. Na jego plecach w specjalnej pochwie spoczywał krótki topór, drugi podobny przytroczony był do siodła. W sakwie za siodłem schowany był potężny obosieczny topór bojowy. Wśród bagażu dostrzec można było także dwie sztuki broni palnej.
Dziadunio przyglądał się jadącym długo i uważnie. Niewprawny obserwator opisałby ich zapewne jako pierwszą z brzegu świtę jakiegoś rycerza, złożoną ze zwiadowcy będącego najętym na miejscu naciągaczem i oszustem, który pewnie przy pierwszej nadarzającej się okazji ulotni się z częścią ekwipunku szlachetnie urodzonego, a także krasnoludzkiego ochroniarza, niechybnie opoja i z całą pewnością typa przedkładającego własne wynagrodzenie i swoje życie ponad życie pracodawcy, oraz mnicha i służącego. Drużyna, jakich wiele, gnana do przodu humorem i ambicją arystokraty, czy też zasobnością jego trzosu.
Jednakże Dziadunio nie był zwykłym wypatrywaczem. Pomimo wielu lat na karku jego umysł pracował bystro. Lata prowadzonych obserwacji dawały mu ponadto bogate doświadczenie, przydające się w ocenie podróżnych.
Drużyna, na którą teraz patrzył z zainteresowaniem, składała się z nieprzeciętnych podróżników.
Rycerz miał intrygujące pochodzenie, co denerwowało Gobba, gdyż nie mógł dociec, z której dokładnie części Kontynentu tamten przybywa. Gdyby musiał, Dziadunio pewnie obstawiłby północną. A na Północy rzadko który wojownik zostawał rycerzem. Uważny i rzetelny zwiadowca, doskonale znający te strony, wiózł w kołczanie strzały z shaeidańskimi grotami, a sam łuk, którym się posługiwał, mógł być wykonany na modłę Starszego Ludu. Mnich i posługacz mogli być po równi skrytobójcami, jak i czarodziejami. Sądząc po wyglądzie bagażu młodzieńca, można było przyjąć jako prawdopodobne to drugie. Pozornie ociężały krasnolud nosił na plecach specjalną bojową pochwę umożliwiającą błyskawiczne wyciągnięcie oręża. Gobb widział już zastosowanie tego wynalazku na własne oczy i od tej pory nigdy nie lekceważył niskich, przysadzistych wojowników. Broń palna, utrzymywana w nienagannej czystości, wskazywała na poważne traktowanie swojej profesji.
Drużyna ta była więc skomponowana z myślą o jakimś ważnym zadaniu.
Dziadunio śledził ich wzrokiem przez cały dzień, w myślach tworząc zarys historii, którą mogłaby wypełnić ta grupa awanturników.
Gdy zapadał zmrok, drużyna była już w głębi podgórskiego lasu, między pierwszymi skałami, w pobliżu doliny rzeki Pelt. Gobb patrzył jeszcze długo w ciemność, potem powolutku odbył wieczorny rytuał będący odwrotnością porannego – i zniknął w głębi domu.
***
Gdyby Gobb tylko wiedział, iż jego Cudeńko po wypowiedzeniu innych shaeidańskich słów potrafi wiele więcej... Dla przykładu spoglądać w ciemność nocy jak za dnia.
Lecz Dziadunio nie miał o tym pojęcia, a poza tym wyuczonym od lat nie znał innego zaklęcia. Gdyby jednak potrafił zajrzeć w mroki nocy, dostrzegłby na trakcie poruszającego się samotnie jeźdźca. Jeździec ten, odziany na czarno, podążał za drużyną, trzymając się w bezpiecznej odległości, a większość drogi pokonywał nocą. Stary wypatrywacz nie był tego świadom, ale mężczyzna w czerni doskonale wiedział o istnieniu podglądacza. A dokładnie o istnieniu magicznego artefaktu. Powiedział mu o tym wibrujący sygnał amuletu, który nosił na szyi. Teraz, zatrzymawszy wierzchowca, zastanawiał się, co powinien uczynić. Przedmiot wypełniony magią Starszego Ludu z pewnością zainteresowałby jego mocodawców. Ale ewentualny cel był w olbrzymiej odległości od traktu. W dodatku najkrótsza droga wiodła przez nieznaną, ciemną puszczę. A drużyna już zniknęła wśród skał.
Jeździec w czerni podjął decyzję.
***
Zapewne wielu pytało w myślach każdego z Trzynastu, a i inne bóstwa nie raz mogły usłyszeć owe pytania, o przedziwne ukształtowanie terenu w okolicach Ringen. Jakiś szalony architekt w Wiekach Stworzenia musiał wpaść na iście przewrotny pomysł.
Oto rzeka Pelt płynąca swoim górnym biegiem z impetem rozdzierała skały, tworząc malowniczy przełom, by skierować swój nurt na północ. Na północy zaś wpadała do Konstaju, najważniejszej rzeki Cesarstwa. Nim jednak zasiliła wody tego potężnego, swoistego szlaku handlowego, rozlewała się przez wiele dziesiątek mil, szeroko, pomiędzy wysokimi skałami.
Dolina, którą płynęła rzeka, była otoczona przez gigantyczne bagna i torfowiska, niezwykle zdradliwe i trudne do przeprawy. Kiedyś okoliczne tereny były gęsto zasiedlone, bo żyzna gleba zapewniała wspaniałe plony. Okazało się jednak, iż bagna przyciągają nieszczęście. Przez setki lat liczne orcze bandy zapuszczały się w te strony, mordując i grabiąc rolników, paląc ich sioła i oblegając grody. Także kompanie ludzkich rozbójników bez końca niepokoiły mieszkańców.
Lecz to orkowie ściągnęli na moczary prawdziwe Zło. W zakładanych przez siebie obozach na wyspach wśród bagien zaczęli modlić się do swych plugawych bóstw i poczęli przyzywać mroczne stworzenia, które rozpleniły się wśród uroczysk. Ludzie opuścili te tereny, pozostawiając jedną strażnicę, jeden gród, który jednak mocno ufortyfikowano, a z biegiem czasu obok niego powstało miasteczko.
Ringen, bo tak się nazywało owo miasteczko, strzegło szlaku, najdziwniejszego pomysłu wspomnianych boskich architektów. Szlak wiódł wierzchem naturalnej grobli, utworzonej ze skał, która jak antyczna włócznia przecinała mokradła, z północnego zachodu na południowy wschód. Rzeka radziła sobie na różne sposoby z pokonaniem tej przeszkody. Głęboko pod ziemią drążyła kanały, a w niektórych miejscach przelewała się górą. Wtedy jadący szlakiem musieli pokonywać liczne, ale bezpieczne brody. A droga była uczęszczana pomimo złej sławy samych bagien.
Gościniec prowadził bowiem na znajdujące się na południowym wschodzie Pogórze. Tam zaś Cesarstwo zaopatrywało się w drogocenne kruszce i minerały, korzystając głównie ze starych krasnoludzkich szybów i kopalń. Tak żądza bogactwa rywalizowała z zabobonnym strachem przed złem. I zdawać by się mogło, że im Cesarstwo stawało się nowocześniejsze i bardziej zamożne, tym bardziej walkę przegrywał strach.
Rok temu jednakże wieści z Ringen przestały przychodzić lub docierały niekompletne, wypowiadane z przerażeniem. Kupcy zaś, którzy zdecydowali się na podróż szlakiem, nie wracali. Podobno wielu innych decydowało się nadłożyć kilkukrotnie drogi przez nie mniej niebezpieczne tereny Równiny Bersud, byle tylko nie jechać przez bagna Ringen.
Rozniosła się wieść, iż na uroczysku niedaleko od szlaku osiedlił się czarnoksiężnik jednoczący pod swoimi rozkazami wiele orczych hufców. Jakiś czas później wieść ta dotarła aż do samych miast cesarskich, lecz nikt nie potrafił zaradzić problemowi. Podobno inkwizytor z poleceniem Świątyni Trzynastu miał rozwiązać kłopotliwą sytuację. A stała się taka, gdyż bogate złoża nijak nie mogły zasilić skarbców wszystkich zainteresowanych. Poza cesarzem spora grupa skupionych w gildiach i rodach kupców prowadziła interesy na Pogórzu. Este vremes... , jak mawiali.
Magia, nie magia, herezja czy mroczne siły, wszystko to musiało ustąpić miejsca interesom i złotym monetom.
(C.D.N.)
KRUCZE UROCZYSKO (Prolog + Pierwszy Fragment)
1
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 01:24 przez Szeptun, łącznie zmieniany 2 razy.