Sztuka latania

1
Pewnego dnia wstał z materaca i zdał sobie sprawę, że potrafi latać.

Artur nie należał do wyedukowanych, światłych obywateli. Ukończył tylko kilka klas wiejskiej podstawówki i to w zamierzchłym PRLu. W związku z tym nikt nie poinformował go o istnieniu siły grawitacji. Gdyby Artur dłużej wytrzymał w szkole, przykładał się, zawędrował w końcu na lekcję fizyki i wysłuchał wykładu o rządzących naszą planetą prawach – z pewnością nie ważyłby się z nimi zadzierać i nawet nie pomyślałby o możliwości oderwania się od gruntu. Tak się jednak składało, że o fizyce i grawitacji nie miał pojęcia, umiejętność latania przyjął więc z radością, bez typowych dla inteligentów wahań, rozterek i wątpliwości.

Podskakiwał lekko, wzbijał się do góry i leciał, hen, wysoko, aż dopadał pierwszych obłoków o kłębiastej budowie. Muskał palcami delikatne, białe włókienka, wdychał głęboko rześkie, czyste powietrze i rozkoszował się widokiem rodzimej wioski, wyglądającej z kilku kilometrów na tak malutką, nic nie znaczącą, choć będącą dlań całym znanym światem!
Dopiero gdy przeszywał go mróz, gdy palce sztywniały, a płuca wypełniały się tlenem, gdy czuł się już zupełnie trzeźwy – opuszczał nieboskłon i z wielką gracją, ćwicząc po drodze rozmaite akrobacje, wracał na ląd. Pierwszego dnia miał jeszcze trochę kłopotów z orientacją w przestrzeni, źle dobrał trajektorię lotu, przez co musiał ratować się przed zderzeniem ze sklepowym szyldem ostrym pikowaniem.

Bartek rozlał pół butelki piwa, zdając sobie sprawę, że najlepszy kumpel spadł mu pod nogi prosto z nieba.

- Artur? Ja rozumie, że suszy, ale zwolnijże trochę! Zobacz, co przez ciebie zrobiłem! – ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna o porośniętej siwą czupryną głowie wskazał z wyrzutem na zamoczony, ortalionowy dres. Artur dźwignął się z gleby i otrzepał kurtkę w moro.
- Sorka – mruknął po młodzieżowemu. – Odkupię ci.
Bartek krzywo spojrzał na siadającego obok kompana. Bez słowa podał świeżą butelkę, ale nie przestawał świdrować przyjaciela pytającym wzrokiem.
- No co? Polatać nie można? – zdziwił się Artur, rozpieczętowując z zapałem chmielowy soczek.
- Ja mówiłe, że ci się ten rowerek rozsypie. Złom, klekot stary. Nie to, co moja Łada!
- Czego ty chcesz od mojego holenderskiego ścigacza? – zirytował się Artur. – Ciągle na chodzie! Od czterdziestu lat, jeszcze po dziadziusiu, tera już takich nie robią. Ale dzisiaj postanowiłem przylecieć, coś nie pasuje? Na czas jestem? Jestem! – uniósł się Artur i dorzucił: - A tobie po samochodzie tyle, co mnie po wojewodzie. I tak paliwa od dziesięciu lat żeś nie wlał, pewnie bak już dawno mchem zarósł.
- I co, i co? – Bartek wyczuł gęstniejący w powietrzu konflikt. – Mnie przynajmniej wypadek żaden nie grozi! A ty, jak przyfasolisz w samolota, to nawet plamka nie zostanie!
- Oj tam, odpuść już – mruknął Artur pojednawczym tonem. – Nisko latałem, a zresztą, powiem ci szczerze, już dawno tak trzeźwy nie byłem. Trzeba to nadrobić – wstał powoli z ławki i pomaszerował w kierunku sklepowych drzwi. Zniknął w środku, nie prosząc Bartka o partycypację w planowanych wydatkach, co zdecydowanie poprawiło humor ortalionowego kompana.

Wrócił po minucie z japońskim zestawem śniadaniowym, czyli dwoma piwami i obfitą butelczyną wina owocowego „Samuraj”, najlepszym trunkiem na poranne „sushi”. Przyjaciele rzucili się na posiłek, budząc wyraźną niechęć w przechodzących nieopodal inteligentach śpieszących na PKS do Pisza. Przez chwilę posilali się w ciszy, ale Bartek ponowił temat:

- Powiedz mi jeno, co cię tak wzięło na to latanie?
- Jakoś tak wyszło. Pogoda ładna, siły mnie naszły, to czemu miałbym nie spróbować? Zresztą, dwanaście lat temu lekarz kazał mi zażywać świeżego powietrza, to żem sobie przypomniał i się zastosował.
- W sumie racja – pokiwał głową siwy dres. – Ale uważaj na siebie. I granicy z Ruskimi nie przekraczaj! Oni tam strzelajo najpierw, a potem się zastanawiajo.
- Jasna sprawa. Bartuś, chłopie, a może ty byś spróbował polatać? – Artur klepnął kolegę w plecy.
- Eee tam, za stary jestem. Ty dwa miesiące młodszy, to se jeszcze możesz pozwolić, ale ja… Już nie te lata!

Tak, nostalgicznie gawędząc, spędzili przed sklepikiem jeszcze kilka godzin. Gdy gotówka się skończyła, a kartki w zeszycie wypełniło pismo ekspedientki, Artur pożegnał Bartka i kilku pozostałych kompanów, którzy dołączyli do posiedzenia i, wzbudzając powszechne zdumienie, wzbił się w przestworza.
- Miał racje ten od świńskiego ryja. Strasznie nietolerancyjni dzisiaj Polacy – mruknął Artur, obracając się ku wykrzywionym twarzom przechodniów.

***

Wzburzenie we wsi było wielkie. Ekspedientka kupiła kilka nowych zeszytów, byle tylko zaspokoić niezbyt wyszukane, ale nieograniczone potrzeby Artura. Fakt faktem, że gdy poczciwy menel przesiadywał na ławeczce przed sklepem, dużo więcej mieszkańców zahaczało o market wielobranżowy, by popatrzeć trochę na bohatera, zadać pytanie o latanie, obłoki, powietrze… Często sami przynosili winko czy domową nalewkę, byle Artur zechciał podzielić się sekretem i zdradzić arkana niezwykłej sztuki. Mężczyzna, a jakże, z radością przyjmował podarunki i opowiadał co wiedział – problem leżał jedynie w tym, że wiedział niewiele, a jeszcze mniej potrafił wytłumaczyć.

- Widzicie – mówił. – Wstaję sobie z łóżeczka, zakładam ubranie, napiję się, jak mi coś zostało z wczoraj… Wychodzę przed chatę, biorę oddech i staję na palcach, a potem wybijam się lekko. Na początku frunę powolutku, tak jak stałem, ale potem mogę trochu zmienić pozycję. A dalej to już jak chcę. Wygibasy tyż mogę robić, no ale kości mnie rypią i nie zawsze daję radę, chociaż w powietrzu i tak łatwiej niż na ziemi. Tak jakoś… lżej człowiekowi. I tyle. Latam sobie, a jak zmarznę, to wracam na piwko.

Wszystko brzmiało pięknie, szkoda tylko, że mimo najszczerszych starań, stosowania się do wskazówek Artura, zakładania podobnych strojów i popijania identycznych płynów, żaden z mieszkańców wioski nie potrafił powtórzyć wyczynu miejscowego Supermana. U niektórych sąsiadów ta społeczna nierówność, jawna niesprawiedliwość, wzbudzała nienawiść i wściekłość. Bo jak to, stary Artur spod sklepu może latać, a my, dobrzy katolicy, prawdziwi Polacy, nie? Jakaś pijaczyna dosłownie dolatuje do niebios, a my musimy na piechotę łazić do PKSu?

Nawet proboszcz z niepokojem obserwował arturowe loty, wprowadzające zamęt wśród wiernych duszyczek. Po dwóch tygodniach od odkrycia przez Artura nowego talentu, gdy wiejska społeczność podzieliła się już na frakcje „Prolotlniczą” i „Antyarturową”, ksiądz poświęcił tematowi latania niemal całe kazanie:

- Niezbadane są wyroki boskie! Jednego dnia Bóg dać może nam niebywałą zdolność, drugiego – zabrać ją! Czymże jesteśmy, by kwestionować takie zdarzenia? Dlaczego szukamy zwady, konfliktu, w sytuacjach, które powinny jednoczyć nas w miłości do Stwórcy? – mówił miękkim głosem, próbując dotrzeć do zebranych przed ołtarzem dusz. Po chwili zmienił jednak ton, wyszukując w tłumie ubranego w odświętną, trzydziestoletnią marynarkę, Artura:

- Nie może być jednak tak, że z naszych darów robimy narzędzie do wskazywania innym, że są gorsi! Ustrzec musimy się przed pychą i lekceważeniem bliźnich, a dar nasz wykorzystać winniśmy dla dobra wspólnoty!

Artur wziął sobie słowa dobrodzieja do serca. Po każdej podniebnej eskapadzie zataczał niskie koła nad wioską, wypatrując uwięzionych na drzewach kotów, pomagając sadownikom zrywać owoce, obserwując, czy nikomu nie przecieka dach. Dalekie od prawdy byłoby jednak stwierdzenie, że wszystkim mieszkańcom sołectwa podobało się naruszanie ich, jak twierdzili, „konstytucyjnej nietykalności powietrznej”.

Podziały wzmacniały się, ale Artur nie przejmował się zbytnio. Delektował się pięknymi, jesiennymi dniami, puszystymi obłokami i tylko jednego razu, gdy za długo wygrzewał się w słoneczku, spiekł się zbyt mocno. Radziecki krem do opalania, odnaleziony w domowym składziku, okazał się niezawodnym wyposażeniem latającego samouka.

***

Pewnego dnia Artur siedział na ławeczce przed sklepem, który zmienił nazwę na „Pod Arturem”, w otoczeniu kilkunastu fanów, w większości wywodzących się z oddalonego o kilkanaście kilometrów gimnazjum. Młodzież coraz częściej opuszczała zajęcia i na rowerach przyjeżdżała do wioski, by poznać tajniki latania, które to uznali za fajniejsze i bardziej przydatne od historii, matmy i przyrody. Z lekka pijany mistrz z cierpliwością znosił pytania młodego pokolenia, zwłaszcza dzięki obecności kilku naprawdę urodziwych i pilnych uczennic.

Wtem, na starym, dziurawym asfalcie pojawiła się biała furgonetka - ozdobiona niebieskim kółkiem i dziwnym oznaczeniem kończącym się na „24” - która zaparkowała na chodniku tuż obok zgromadzenia. Artur pociągnął łyk piwa i zobaczył, jak z samochodu wypada czworo ludzi. Otworzyli drzwiczki, wyciągnęli masę sprzętu, w końcu do miejscowego bohatera podeszła ładna blondynka o długich nogach i wielkich, pomalowanych na czerwono, ustach.

- Czy pan Artur? Wspaniale, tu Marta Kapałon, tefałendwadzieściacztery, czy zechciałby pan udzielić nam wywiadu?
- Eee… no nie wiem… - mruknął zdezorientowany Artur, ale otaczająca go młodzież z entuzjazmem zareagowała na propozycje. Pchnęli mistrza, ten z oporem podniósł się z ławki i stanął przed rozstawioną już kamerą. Redaktor Marta dzierżyła zaś w dłoni mikrofon i błyskawicznie podstawiła go pod brodę Artura.
- Noo… Więc witam… - zacharczał Artur, a gimnazjalne fanki zapiszczały z zachwytu.
- Panie Arturze, czy to prawda, że potrafi pan latać? – zapytała niebywale dźwięcznym głosem dziennikarka.
- No, tak, no…
- Czy przez takich ludzi jak pan upadły linie OLT Express? – zapytała się z pewną powagą kobieta, a Artur mimochodem podrapał się po brodzie. Jaki znowu ekspres?
- To znaczy, ja nie pijam kawy, mam nadciśnienie i…
- Czy jako ekspert wypowiedziałby się pan na temat katastrofy pod Smoleńskiem?
- No… eee… Wie pani, to może ja po prostu pokażem, jak latam? – zaproponował spocony Artur, nie wytrzymując medialnej presji. Dziennikarka zachwyciła się pomysłem, odeszła na bok, a bohater relacji ukłonił się lekko i, najszybciej jak potrafił, oderwał się od ziemi.
- Proszę zaraz wrócić, mam jeszcze kilka pytań! – krzyknęła Marta Kapałon, ale starszy mężczyzna zdawał się nie słyszeć. Gimnazjaliści zaklaskali głośno, jeszcze nigdy ich mentor nie latał tak żwawo! Gdy zniknął na horyzoncie młodzież osaczyła dziennikarkę, wyczuwając szansę na swoje medialne pięć minut.

***

Pewnego dnia do Artura przyszedł list. Mężczyzna rozdarł urzędową kopertę i z olbrzymim, intelektualnym wysiłkiem, rozszyfrował wiadomość. Przez długą chwilę rozważał zaproszenie, po czym, stwierdzając że i tak pora na wyprawę do miasta, przywdział wyjściową marynarkę i poleciał. Dzień był piękny, choć w kościach wyczuwało się nadchodzące załamanie pogody. Artur nie mógł powstrzymać się od ciągłych zmian poziomu lotu, raz sięgał chmur, a raz muskał korony drzew. Zboczył też trochę z trasy, by napatrzeć się na rozciągające się nieopodal Śniardwy. Przepiękna, mazurska natura sprawiła, że odmłodniał o kilkadziesiąt lat. Patrzył na równiutką taflę jeziora, na czerwono-złote drzewa, na cuda stworzone boską ręką – i poczuł napływające do oczu łzy wzruszenia. Z uniesienia, jakiego nie doświadczył chyba jeszcze nigdy, przebudził go grzmot i delikatne kropelki deszczu, zraszające krótkie, oprószone siwizną włosy. Zdając sobie sprawę, ile czasu dryfował w przestworzach, błyskawicznie zmienił kierunek lotu i pomknął do celu wyprawy. Ulewa wzmagała się, eleganckie ubranie nabierało cech mokrej szmaty, dodatkowo niepokoiły pioruny, przeszywające ciemne niebo. Artur leciał nisko, by w razie potrzeby wylądować w ciągu kilku sekund. Podążał nad drogą dojazdową do miasta, z ulgą witając pierwsze, ściślejsze zabudowania. Z trudem opierał się wiatrowi i dopiero gdy dotarł do centrum miasta, opadł na chodnik. Tylko patrzące przez okna dzieci, obserwujące potężny deszcz, wytrzeszczyły oczy na widok latającego, mokrego mężczyzny, ale kto uwierzyłby w takie bajeczki?

Artur, zdyszany i przemoczony, otworzył drzwi do Urzędu Gminy. Zdezorientowanej sekretarce pokazał otrzymane rankiem pismo, z którego jednak nie dało się rozczytać ani słowa. Po kilku minutach tłumaczenia kobieta poddała się i chwyciła za telefon, ze zdumieniem oświadczając, że wójt rzeczywiście oczekuje gościa.

Artur wkroczył do sporego gabinetu, nanosząc na jasny dywan pokaźną ilość wody. Wójt, otyły mężczyzna w garniturze i okularach, przywitał mokrego gościa i natychmiast poprosił sekretarkę o dostarczenie koca i dwóch wypełnionych do połowy szklanek herbaty.

- Dlaczego do połowy? – zainteresował się Artur.
- Bo musi zostać miejsce na to – wójt wyjął spod biurka pękatą butelczynę rumu.
- Panie Arturze – powiedział w końcu wójt, gdy jego rozmówca siedział na krześle owinięty kocem i sączył herbatę z prądem – wezwałem pana, bo mamy nielichy problem z tym pana lataniem.
- Nie rozumiem?
- No, pan sobie myśli, że można tak nagle zacząć latać? Ja mam na sobotę cztery wnioski o demonstracje w centrum Pisza! Grupa mieszkańców z okolicznych wiosek chce protestować przeciwko latającym obywatelom, zakłócającym ład społeczny! No, a po pięciu minutach dostałem wniosek o kontrmanifestację, tyle że złożyła go młodzież z gimnazjum, więc dopiero po interwencji nauczyciela WFu mogłem przyjąć – grzmiał wójt.
- A dwa pozostałe wnioski?
- A, to jak zwykle, z jednej strony narodowcy, a z drugiej geje i lesbijki.

Artur odchrząknął. Nie rozumiał, dlaczego tylu ludzi ma problem z jego nową zdolnością?

- Ale to jeszcze nic, to mógłbym przeżyć, wszak demokracja rządzi się swoimi prawami – kontynuował dygnitarz. – Najgorsze jest to, że wojewoda zmył mi głowę. Pan wie, jaką frekwencję mamy w naszych szkołach? Najniższą w województwie, a może i w kraju, bo wszystkie małolaty uznały, że będą uczyć się latać! Nawet nauczycielom niektórym odbiło, na zajęciach z Przystosowania Obronnego biegają po podwórkach i machają łapami! A co będzie, jak się Ministerstwo Obrony Narodowej dowie? Pan myśli, że latające małolaty zastąpią nasze F-16?
- Potencjał bojowy podobny – mruknął, z lekka ironicznie, Artur.
- No a pijaństwo to już w ogóle! To znaczy nie mam nic przeciwko dobrej butelce, czy dwóch, ale na Boga, trzeba mieć umiar! A teraz wszyscy uznali, że jak będą chlali spiryt i wińsko a dodatkowo założą dresiki, to staną się superbohaterami! A kto ponosi odpowiedzialność za statystyki? Ja, oczywiście ja! – podniósł się z fotela wójt i groźnym wzrokiem zlustrował latającego gościa. – Pominę już fakt, że cztery osoby w zeszłym miesiącu wpadły na genialny pomysł skakania z balkonów. Nigdy samobójstw wielu nie mieliśmy, a teraz, o proszę, pana adepci próbują sił w praktyce. Same problemy, panie Arturze, dłużej tak nie można!
- Co zrobić? – autentycznie przejął się mężczyzna. Pocieszeniem nie była nawet kolejna szklanka herbaty z rumem bez herbaty.
- Głupio mi, naprawdę, bo to w sumie nie pana wina, że się nauczył pan latać. Ja prywatnie nic do latania nie mam, ale jako organ samorządu muszę coś zrobić. Wymyśliłem dwie opcje. Pierwsza, to niefajna sprawa, wprowadzę przepisy porządkowe, absolutny zakaz latania dla osób fizycznych, pod karami administracyjnymi. Wojewoda zagroził, że jak się z tym nie pośpieszę, to sam przejmie inicjatywę – rzekł smutno polityk. – Ale wymyśliłem też drugie wyjście z sytuacji. Proszę posłuchać i zdecydować. Musimy coś wybrać.

***

Stara, rozklekotana Łada z trudem mieściła się na leśnej drodze. Bartek starał się unikać wystających gałęzi, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę że dookoła znajdowały się tysiące gigantycznych drzew, a i wada wzroku nie pomagała w odpowiednim wchodzeniu w zakręty. Ostatecznie udało się nie uszkodzić żadnego pomnika przyrody i tylko nieco porysować zaschnięty na samochodzie brud, a może i skrytą pod nim warstwę lakieru.
- No, jesteśmy – uśmiechnął się Artur. – Zatrzymaj wóz, kierowco!
- To ma być to? – mruknął dużo mniej entuzjastycznie Bartek.

Wygramolili się z eksponatu muzealnego i stanęli przed niewielką, drewnianą chatką skrytą w cieniu rozłożystych świerków. Artur wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi.

- Rozładuj bagażnik, a ja rozpalę w kominku, bo zimno – polecił kompanowi i wkroczył do skromnie urządzonej, estetycznej izby. Podłoga skrzypiała nieco, ściany z pewnością nie pogniewałyby się na pomysł odmalowania, ale pokój prezentował się schludnie. Mężczyzna podreptał w kierunku kamiennego kominka i złapał kawałek doskonale ususzonego, sosnowego drewna.
- Wyrzucony poza obręb cywilizacyji… Jak jakiś wsiok… - mamrotał Bartek, uginając się pod ciężarem skrzynki naładowanej piwem, Samurajami i innymi, mniej istotnymi, produktami spożywczymi.
- Przecież jesteś wsiokiem – zauważył bystro Artur, a Bartek wymamrotał jakąś szkaradną obelgę.
- Jakim cudem ty, taki łachmyta i menel, zostałeś leśnikiem w Puszczy Piskiej? No wytłumacz mnie, bo nie rozumie – po raz kolejny podzielił się swoimi wątpliwościami siwy facet w dresie, a jego kompan uśmiechnął się tajemniczo.
- Znajomości i oryginalny talent to podstawa, mój przyjacielu.
- Świat powariował. Ja wiedziałe, że powariował, ale żeby aż tak – mruczał Bartek, przechodząc do aneksu kuchennego. Artur rozpalił ogień, wyszedł na zewnątrz i wziął głęboki oddech. Zapach starych drzew i runa leśnego wywołał uśmiech na niemłodej, pomarszczonej twarzy. Co prawda zawarł z wójtem układ, że tylko po zmroku, ale… tak jeden raz, cóż szkodziło, dla zwiadu? Stanął na palcach i wybił się lekko, wzlatując ponad czubki iglastych gigantów.
- Zostawić go na chwilę, a już buja w obłokach… Niech cię piorun strzeli! – zakrzyknął z dołu Bartek, nie potrafiąc jednak powstrzymać serdecznego śmiechu. Bądź co bądź, państwowy etat to zawsze społeczny awans. I co z tego, że wywalczony wyłącznie dzięki latającemu kumplowi. Artur miał rację. W dzisiejszym świecie znajomości to podstawa.
Ostatnio zmieniony ndz 20 paź 2013, 16:42 przez Wizimir, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Początek sugeruje, że mamy do czynienia z ilustracją powiedzenia Einsteina:
Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi.
Ale wyszło tak na wzruszenie ramion, na "i co z tego"? No właśnie: co z tego, Autorze? Co tak naprawdę chciałeś zrobić odbiorcy tym tekstem?
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

3
Wizimir pisze:kilku kilometrów na tak malutką, nic nie znaczącą, choć będącą dlań całym znanym światem!
Dopiero gdy przeszywał go mróz, gdy palce sztywniały, a płuca wypełniały się tlenem
Ja wiem, że to nie ma być podręcznik wędrówek wysokogórskich, ale jednak gryzie mi się ta wizja "natleniania" się na wysokości kilku kilometrów... Zakładam, że to chodzi o więcej, niż dwa czy trzy.
Wizimir pisze: przez co musiał ratować się przed zderzeniem ze sklepowym szyldem ostrym pikowaniem.
Jakoś szyk mnie tutaj drażni. Ten podkreślony fragment wstawiony na koniec wygląda jak... "dosztukowany" ;)

Więcej grzechów nie dostrzegłam, bo się wciągnęłam (wybacz mało profesjonalną weryfkę, ale jakoś tak popłynęłam)... Jedyne, co mi jeszcze przeszkadzało to trochę zbyt często wyskakujące imię głównego bohatera.

Poza tym czytało się przyjemnie. Tekst jest płynny, ładnie skomponowany. Dobrze "śledziło" mi się kolejne sceny - są plastyczne.

Fajne były dialogi i charakter narracji. Artur i Bartek zgrabnie nakreśleni, chociaż ten drugi momentami mi się nieco "rozmywał". W ogóle reakcje otoczenia wypadły fajnie. Przerysowane trochę, ale nie przesadzone. Pod tym względem spójnie.

Przyznam jednak, że treść jakoś tak po mnie spłynęła. Jakbym... hmmm... nie w pełni załapała o co chodzi? Nie zaangażowała się? Jakoś tak. Obejrzałam ładny film. Ale nie trafił do mnie na płaszczyźnie emocjonalnej.

Podobało mi się, ale pozostawiło spory niedosyt.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

4
Pamiętam, że czytałam to opowiadanie, kiedy tylko autor je umieścił, czyli niemal rok temu. :D
Wtedy podobało mi się. I nic się nie zmieniło. Chyba najbardziej idea kretyńskiego prezentu od Matki Natury, czy kogo tam sobie chcecie. Bo powiedz, po kiego czorta bohaterowi taka zdolność? Po nic. owszem, pozwala mu zmienić swoje życie, ale tak naprawdę, to nic w nim nie zmienia. To trochę tak jak z wygraną w Lotto - ktoś zdobywa miliony, ale jego życie pozostaje takie samo. Kilka lotów i dalej siedzi na progu i sączy wino pośledniej jakości. :D
Pewnie bym wolała, żeby bohaterowie byli kimś innym, jakoś mnie mierzi ten pociąg do pokazywania pijaczków i nierobów (tak ładnie to nazywam) w sympatyczny sposób. Ale ja jestem dziwaczką, więc... Sam powiedz, czy gdyby był to normalny facet, co to uczciwie odpracowuje swoje osiem godzin i popija umiarkowanie, to opowieść by na tym straciła?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”