Tytułem wstępu: Swego czasu zawładną mną obłęd na punkcie pewnej historii, która rozrosła się w moim umyśle do niebotycznych rozmiarów. Całość była projektem jednocześnie zbyt ambitnym dla mnie, jak i niewystarczająco dobrym dla czytelnika (a przynajmniej tak ją oceniłem). Choć sama idea ciągle rozbudza moją wyobraźnię, plany jej spisania spełzną najpewniej na niczym ze względu na niedoskonałości warsztatu i wtórność opowieści, z której zdałem sobie sprawę (jako człowiek co najwyżej średnio obyty z literaturą tego gatunku) poniewczasie. napisałem kilka wersji poszczególnych rozdziałów. Z żadnej nie jestem zadowolony. To co wklejam poniżej, jest najbliższą temu, co napisać chciałem wersją rozdziału drugiego (z zaplanowanych nieco ponad osiemdziesięciu). Jestem świadom, daleki od doskonałości jest poniższy wycinek, ale nie potrafię zdefiniować jasno jego braków. Nie będę próbował streszczać fabuły zaplanowanej Powieści Która Nigdy Nie Powstanie ani też objaśniać zasad, jakimi rządzi się fikcyjny świat, w którym osadziłem jej akcję. Wklejam po prostu jeden z rozdziałów i liczę na opinię i konstruktywną krytykę tak samego pomysłu i rozwiązań fabularnych, jak i warsztatu. Z góry dziękuję za wszystkie komentarze, nawet jeśli odnosić będą się one tylko do fragmentów prezentowanej całości (mam świadomość, że mój tekst jest jak na standardy forum obszerny i jako taki może zniechęcić potencjalnego czytelnika, mam jednak szczerą nadzieję, że doczeka się z czasem solidnej weryfikacji). Dziękuję, pozdrawiam i zapraszam do lektury.
TU ZACZYNA SIĘ TEKST!
---
- Więc po cóż mi koń i miecz drewniany? – nuciła elfka.
- Zamknij ryj, wiedźmo!
- Jedynym marzeniem mym są usta Iwiany – brzmiała w jej ustach pieśń.
- Powiedziałem coś!
Strażnik uderzył pięścią o kraty ciasnej celi, wypełnionej w równym stopniu smutkiem i rozpaczą, co zapachem moczu. Asris wiedziała, że lepiej nie prowokować starego Bortha. Myrus, pełniący czasem wartę w jego miejsce, był człowiekiem ulepionym z zupełnie innej gliny. Uśmiechał się do niej, mówił, nawet, gdy nie chciała słuchać. Kiedyś przyniósł suchary i choć nie mógł rozkuć dłoni uwięzionej, osobiście ją nakarmił. Niestety, tej nocy kolej przyszła na Bortha. Mężczyzna był grubiański, małomówny, nie znosił śpiewu, a przecież cechy te należały wyłącznie do jego zalet. Mimo to, zdążyła polubić go na swój własny, osobliwy sposób. Zmiany gwardzistów były jedynymi rzeczami, które trzymały ją przy zdrowych zmysłach. To dzięki nim pamiętała o porach dnia. W pomieszczeniach takich, jak ta ciemnica, zadziwiająco łatwo popadało się w obłęd.
- Więc po cóż mi koń i miecz drewniany? – szepnęła dziewczyna, czując łzę ściekającą po bladym policzku.
Od samego wyroku śmierci i wyczekiwanej egzekucji, gorsza była niepewność. Początkowo, licząc na ułaskawienie, Asris nie wiedziała jaki czeka ją los. Teraz, nie raczono powiedzieć jej nawet, ile dni ma przed sobą, nim zostanie oddana katu. Poczciwy Myrus zaproponował spisanie pożegnalnych listów, jeśli tylko zechce takowe podyktować… Ale ona nie miała nikogo, komu mogłaby je wysłać. Poza tym, brakowało jej słów. Jak na osobę, której zostało tak niewiele czasu, miała zaskakująco mało przemyśleń. Pustki w głowie nie zdołała wypełnić także palącą wódką, podawaną wszystkim skazańcom. Obrzydliwy zwyczaj – myślała, a później i tak opróżniała podtykany jej wieczorami kubek. Nie mogła zaprzeczyć wyższości alkoholowego szumu nad ciszą. Ze smakiem trunku na języku, zapadała w drzemki - płytkie, niespokojne i pozbawione snów. Wolała je od czuwania w niewygodnej pozycji aż do świtu. Straciła czucie w skrępowanych łańcuchami rękach. Odrętwiałe kończyny łapały skurcze, a uszkodzona kostka dokuczała nieustannie.
Elfka zmarszczyła nos w nagłym przypływie odrazy. Powinna przywyknąć do ustawionego obok kubła z fekaliami, choć smród ciągle przyprawiał ją o odruch wymiotny. Nie po raz pierwszy, ani nawet nie setny, wyobraziła sobie słodycz, jaka towarzyszyłaby wylaniu śmierdzącej zawartości wiadra na głowę Bortha. Do czego jednak, mogłaby wówczas załatwiać własne potrzeby?
Prawie zapomniała już niebo. Próbowała wyobrazić sobie gwiazdy i księżyce na granatowym tle odwiecznego bezkresu, lecz wizje te były odległe, nieprawdziwe. Sprawy nie zawsze wyglądały w ten sposób. Dawno, dawno temu, żyła. Nie tylko oddychając, jedząc i wypróżniając się. Kiedyś żyła naprawdę. Wspomnienia te były niebezpieczne, a zarazem milsze od pocałunku. Pamiętała świeży zapach i piękny smak wolności. Tyle, że to wszystko wydarzyło się, nim ją pojmano; kiedy nie była jeszcze martwa.
*
Wiedziała, że postój to zły pomysł i wie to także teraz. Wszyscy to wiedzą. Ale na dworze pada gęsty śnieg, cholernie zimny, biały puch, który zabójczym całunem spowija cała okolicę. Gerand stracił przed kilkoma godzinami odmrożone ucho. Ostatni skradziony koń padł w przydrożnej zaspie, niespełna milę drogi stąd. Próbując uciec przed zamiecią dotarli do niewielkiej osady. Czekają, skryci w cuchnącej stęchlizną oberży.
- Na co właściwie czekamy? Na pościg? Aż zasypie nas tak, że nie wyjdziemy na zewnątrz do wiosny? – pyta Erwel, przeczesując palcami kozią bródkę, wciąż wilgotną od roztopionego lodu.
- Ruszaj w drogę, jeśli chcesz zginąć. Ja mam zamiar żyć - sapie Gerand z bandażem owiniętym wokół głowy, by ukryć stracone ucho. Ranę opatrzyła mu tutejsza kurwa, znająca się na tym nie gorzej niż na obciąganiu.
Asris ma dość ich obu. Oraz całej reszty kompanii, odpowiedzialnej za obecną sytuację. Milczy wtulona w przemoczony kaptur. Wodą przesiąknął jej płaszcz, zabrana z obrabowanego wozu koszula, a nawet bielizna. Gdyby miała choć odrobinę siły, z butów mogłaby zapewne wylać kilka uncji lepkiego błota. Zamiast tego, pozwala mu swobodnie chlupać przy każdym wymuszonym kroku. Wreszcie, tytanicznym wysiłkiem dociera do długiej ławy, ustawionej tuż przy kominku. Bezwładnie opada na siedzisko. Wyciąga zziębłe, urękawicznione dłonie ku palenisku. Ogniki, tańczące na częściowo zwęglonych szczapach drewna, są najpiękniejszym widokiem, jaki dany jej było dotąd zobaczyć.
W gospodzie, mimo wczesnej pory panuje ruch. Nie tłok, lecz ruch – zwykły, pospolity. Ludzie szukają wewnątrz schronienia przed chłodem, towarzystwa i alkoholu. Przede wszystkim tego ostatniego. Kolejni goście przybywają, by po chwili znów opuścić budynek, powracając do codziennych zajęć. To mała wioska, jeszcze mniejsza karczma; każdy zna tu każdego. Ich piątka obrzucana jest ciekawskimi spojrzeniami, są obcy o czym nie pozwala się im zapomnieć. W niektórych oczach elfka dostrzega niemą groźbę, w innych widzi tylko pustkę. To nie ma jednak żadnego znaczenia, bo opatulony w grube futro Marbert, który od dłuższej chwili siedzi nieopodal, przysuwa jej pod nos grzane wino. Asris wznosi umęczone oczy, chcąc podziękować Księżycowemu Bogu za okazaną łaskę. Nad głową, miast błękitu przestworzy, ma wyłącznie drewniane sklepienie, osmalone setką ognisk, palonych na tysiącach uczt. Łapczywie wychyla ściskane naczynie z cierpkim trunkiem. Parzy sobie język i gardło, ale potrzeba ciepła oraz pragnienie są silniejsze od bólu. Uśmiecha się. Przez ułamek sekundy udaje jej się niemal odnaleźć spokój. W grzańcu wyczuwa dodatek miodu. Za cenę, jaką zapłacili karczmarzowi, oczekiwać można by goździków i cynamonu. Szczęśliwie, wydane pieniądze wcale nie należą do ich bandy, trudno dziś o przyprawy z południa, a smak na podniebieniu jest najrozkoszniejszym, spośród kosztowanych przez Asris.
Wtedy właśnie rozwierają się drzwi gospody. Zawiasy skrzypią przeciągle, wygrywając jakoby smętną pieśń żałobną. To nie pierwszy raz, gdy ktoś wchodzi do środka. Elfka jest zbyt zmęczona, by wyjrzeć znad gorącej, kamionkowej czarki. Wreszcie, kiedy dociera do niej lodowaty powiew przeciągu, spogląda na wtłaczających się wewnątrz mężczyzn. Zamiera z przestrachu. Oniemiała szturcha Marberta. On również ich widzi, kładzie dłoń na rękojeści przywieszonego przy pasie rapiera.
Tuzin zbrojnych. Może więcej, może mniej. Bez różnicy. Zbyt wielu. Wyglądają jak zgraja bałwanów, oblepieni śniegiem od stóp do głów. Miast patyków, uzbrojeni są w miecze i pistolety. Biel skrywa wyszyte na strojach godła, choć Asris nie potrzebuje ich, by wiedzieć, kogo ma przed sobą. Porusza się nerwowo.
- Nie rób nic głupiego – szepcze Marbert. Zapach wina przebija się przez smród niemytych zębów.
Szynkarz łypie nieufnie na nowoprzybyłych. Cichną rozmowy.
- Stajnia i pasza dla koni, nocleg i jadło dla nas. Jesteśmy ludźmi króla – rzuca barczysty rycerz. Blisko osadzone oczy nerwowo biegają po wnętrzu, wargi zaciska tak mocno, że w miejscu ust, powstaje pozioma kreska.
To koniec – uświadamia sobie Asris, gdy gospodarz burczy niezrozumiale w odpowiedzi. Jej serce miota się w piersi, niby ptak schwytany w zbyt małą klatkę i zapamiętale walczący o swobodę. Czuje zapach własnego potu, odór przerażenia, przebrzydłej niemocy. Dowódca wydaje tymczasem dyspozycje. Gerand i Erwel, wciśnięci w pobliski kąt, również sprawiają wrażenie niespokojnych. Drik, który wyszedł opróżnić pęcherz, wciąż nie wrócił z wychodka. Niewykluczone, że dostrzegłszy pościg, porzuci towarzyszy. Ja właśnie tak bym postąpiła – myśli od rzeczy elfka.
- W kuchni mają tylne wyjście. - Słowa Marberta w ogóle do niej nie docierają.
Nie tak miało być. Wszystko zaplanowali zupełnie inaczej. Tamten wóz nie różnił się niczym od dziesiątek innych. Ot, kolejny zaprzęg, który ugrzązł na zlodowaciałym trakcie; łatwy łup dla wygłodzonej bandy. Lepiej przecież pohańbić się grabieżą, niż umrzeć z wycieczenia. Świat od lat zmuszał ich do podobnych czynów. Pasażerami była dwójka chłopców i kobieta, młoda, co najwyżej dwudziestoletnia. Wszystko szło gładko – kosztowności zebrali więcej, niż zazwyczaj, a żyłach pary zrabowanych koni, płynęła czysta krew. Później rozpętało się piekło. Uzbrojona po zęby obstawa dzieci i damy, wyłoniła się zza zakrętu. Erwel przyłożył nóż do gardła jednego z młodzików. Padły strzały, a z dziecinnej szyi popłynęły strużki krwi.
- Skąd mogliśmy wiedzieć, że to syn wojewody?
- Cicho, niech cię Nyje, cicho! Chcesz żeby usłyszeli? – Palce Marberta, jak szpony, wbijają się w wychudłe ramię Asris.
Karczma znów pustoszeje. Właściciel prowadzi wojskowych na zewnątrz, ku stajni. Niespodziewanie, wśród zebranych zostaje tylko ten najwyższy rangą. Rozmowy ożywają na nowo.
- Może nas nie zauważą – pozwala sobie na odrobinę nadziei elfka.
Szare oczy rycerza zatrzymują się na Gerandzie. Na jego czole wykwita dolina zmarszczki. Patrzy na Erwela i przez twarz przemyka mu cień zrozumienia. Wie. Odnajduje elfkę, próbującą skryć się w kapturze. Sięga po miecz, otwiera usta do krzyku. Wtem, stalowe ostrze przeszywa mu pierś. Mężczyzna opada na kolana. Kolejny cios powala go zupełnie. Podnosi się wrzask, zaledwie kilku gości, głośniejszy jednak od bojowej trąby. Erwel, który przed momentem doskoczył do powalonego dowódcy, ociera z krwi zbrukany oręż.
- Uciekajcie przez kuchnię – ryczy, szarżując w stronę drzwi. Zawsze był najbardziej porywczym z ich siódemki. Nie, teraz już piątki, Asris nie powinna o tym zapominać.
Dziewczyna, podobnie jak Gerand i Marbert, zrywa się na równe nogi. Zmęczenie traci znaczenie. Wpadłszy do mniejszej izby, gdzie brzydka kucharka grzeje brązowy płyn, elfka odwraca się. Dostrzega Erwela, walczącego samotnie z nawałą wrogów, próbujących wedrzeć się przez wąską framugę. Biegnie dalej, wypada na zewnątrz. Ściana lodowatego powietrza uderza ją bez ostrzeżenia, każdy wdech okupiony jest bólem. Trójka uciekinierów grzęźnie w śniegu, sięgającym kolan. Opady niemalże ustały i na wietrze tańczą tylko nieliczne płatki.
- Uciekaj, uciekaj!
Kto właściwie krzyczy?
Prze naprzód, walcząc o każdy krok. Mięśnie jej wątłych ud płoną żywym ogniem. Towarzysze wyprzedzają ją, docierając do bocznej uliczki. Gdzieś za plecami wciąż słyszy odgłosy walki i nieludzki ryk. Nagle, tylne drzwi oberży otwierają się z trzaskiem. W pościg rusza wysoki młodzieniec. Dzierżona przez niego broń, aż po rękojeść usmarowana jest lepką czerwienią. Asris widzi przed sobą nierealne oblicze Erwela, charakterystyczną bródkę, zadarty nos, przystojne rysy. To jego krew kapie właśnie ze sztychu ściskanej przez napastnika szabli, barwiąc śnieg na kolor maków.
Dalej, dalej.
Oddech elfki staje się cięższy. Ścigający ją mężczyzna jest coraz bliżej. Nogi grzęzną jej w łupieżu bogów. Boi się. Chce płakać, ogarnięta strachem – wstrętnym, paraliżującym strachem. Goni ją teraz dwójka, nie, czwórka oprawców. A może po prostu dwoi jej się w oczach? Nie widzi już Marberta, ani Geranda. Została sama.
Huk wystrzału. Zbłąkany pocisk niknie wśród bieli. Jednocześnie, obuta stopa natrafia na zamarzniętą kałużę.
- Nie, błagam.
Za późno, Asris upada. Czuje, że nie da rady wstać, próbuje przeczołgać się chociaż jard dalej. Nadaremno. Zbrojny dopada elfkę, przygniatając dziewczynę ciężarem własnego ciała. To koniec – myśli po raz kolejny Asris. Usta pełne ma lodowych kryształków. Męstwo lub głupota nie pozwala jej się poddać. Znajduje gdzieś odrobinę siły, dzięki której może przeturlać się na bok. Patrzy na młodego rycerza, usiłującego przygwoździć ją do ziemi. Bez namysłu kreśli w powietrzu znak runy. Palce ma zgrabiałe, lecz nie zapomniały jeszcze, jak powinny to robić. Chce spalić go żywcem, za Erwela, za siebie, za całe zło, jakie spotkało ich kompanię. Ale jest przecież słaba, zbyt słaba, by mogła tego dokonać. Miast pożaru, przywołuje jedynie filigranowe ognisko. Płomienie materializują się z nicości przed twarzą mężczyzny, wybuchają gwałtownie językami gniewu. Dziewczyna czuje przez moment ich kojące ciepło. Równie niespodziewanie gasną, twarz ofiary została poparzona. Przekleństwo zmienia się w obłok pary, gdy wojownik miota się, przykładając do głowy garści śniegu.
Elfce wiruje w głowie. Widziany obraz raptownie traci ostrość. Nie powinna używać magii w swoim obecnym stanie, może przypłacić to życiem. Czyjeś silne ręce wykręcają jej nadgarstki.
- Pozwólcie mi skonać – woła. Śmierć jednak, uparcie nie chce nadejść.
Do skroni ktoś przykłada jej zimną stal lufy. Mdleje.
*
Musiała zasnąć. Nie wiedziała kiedy to się stało, ani jak długo drzemała. W snach nawiedziły ją zastępy biało-czarnych jeźdźców, dźwięki rogów i żarłoczne lwy. Mrowienie w unieruchomionych nad głową rękach, budziło skojarzenia tysięcy sztyletów wbijanych w obolałe ciało. Stęknęła z cicha.
Po cóż mi miecz i koń drewniany?
Coś było nie w porządku. Dłuższa chwila minęła, nim uświadomiła sobie, co. W podziemiach, gdzie czekała na nędzny koniec, brakowało okien. Światło było tu nieproszonym gościem i najwyraźniej samo nie przepadało za przebywaniem w piwnicy, uciekając zeń, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Asris, z co najmniej kilku powodów, nie dziwiła mu się. Dzień i noc zlewały się więc w celi w jedno. To Borth i Myrus pozwalali elfce pamiętać o mijającym czasie. Nigdy nie zostawała sama. Nigdy. Teraz jednak zaszła zmiana – jednocześnie straszna i ekscytująca. Prócz dziewczyny oraz popiskujących raz za razem szczurów, w lochach nie było nikogo. Elfka podkuliła nogi, sadowiąc się w najwygodniejszej pozycji, na jaką pozwalały kajdany. Ze wszystkich stron, szczelnie otulała ją aksamitna ciemność. Och, gdyby tylko mogła wyrwać dłonie z tego przeklętego żelastwa! Lepsza okazja do ucieczki nie nadarzy się już nigdy. Niestety, okowy skutecznie ostudzały podobne zapędy. Wielokrotnie usiłowała wyszarpać się z nich w ten czy inny sposób, zawsze z tym samym skutkiem. Poranione i naznaczone obtarciami nadgarstki – oto, czego dostarczały podobne starania. Mimo to, nie zdołała oprzeć się pokusie, by spróbować ponownie.
Jedynym osiągnięciem dziewczyny, było rozdrapanie starych strupów i pokrycie rąk potokiem płynącej z nich krwi. Pokonana, zaklęła szpetnie.
Styk, stuk, stuk… Czyżby słyszała kroki? Borth wraca na stanowisko, by znów zasiąść na przeżartym przez korniki krześle – pomyślała, mając nadzieję, że nie ma racji. Tupot rozbrzmiewał coraz wyraźniej, niesiony echem po pustych korytarzach podziemia Cytadeli. Mrok został rozdarty przez blask, początkowo łagodny, później, tak silny, iż elfka musiała zmrużyć powieki. Migotliwe światło pochodni zalało jej celę, padając na przegnite sitowie rozsypane po podłodze, wypełnione gównem wiadro i nią samą, prezentującą się niewiele lepiej od całej reszty. Koś, zbyt niski, by mógł być Myrusem i niewystarczająco szeroki w barkach, by przypominać Bortha, stanął przy kratach. Grzechocząc pękiem kluczy, szukał właściwego.
Zimny dreszcz przerażenia dotknął Asris. Czyżby kat przybył po moją głowę? – zastanowiła się. Wiedziała, że chwila ta, prędzej czy później, nadejdzie. Postanowiła umrzeć z godnością. Tego przynajmniej nie zdołają jej zabrać. Mimo to, przestrach zawładnął nią niepodzielnie.
Zazgrzytał zamek. Żagiew opadła niżej, odsłaniając twarz mężczyzny i elfka omal nie pisnęła ze szczęścia, jak zwykły czynić małe dziewczynki, obdarowane czymś kolorowym.
- Marbert? – wykrztusiła.
Wybawca stanowił ucieleśnienie przeciętności. Nie był ani przystojny, ani brzydki, był za to średniego wzrostu, zwyczajnej postury, pospolitej urody. Słysząc swe imię uśmiechnął się, odsłaniając zęby – w połowie zdrowe, w połowie zaś sczerniałe od próchnicy. Mimo to, Asris nigdy jeszcze nie ucieszyła się na niczyi widok równie mocno. Gdyby nie łańcuchy, z pewnością przytuliłaby go.
- Już dobrze, jestem przy tobie. Nikt cię nie skrzywdzi. – Jakaś część jej jaźni wiedziała, że to tylko banały, że nawet najnaiwniejszy z głupców nie uznałby ich za prawdę. A jednak uwierzyła mu, bo nie pragnęła niczego innego.
Metaliczny brzęk kluczy, zgrzyt przerdzewiałych kajdan, które miały pozbawić dziewczynę zdolności szkicowania run. Swoboda.
- Dziękuję. Nie spodziewałam się… Nie sądziłam, że wrócisz.
Nim zdążyła powiedzieć więcej, krew napływająca do sflaczałych rąk, zmusiła ją do milczenia. Użądlenia niewidzialnych szerszeni, falami ciepła zalały wszystkie palce z osobna. Brakowało jej pewności, by stwierdzić, co przeraża ją bardziej – ból czy kompletny bezwład cennych kończyn. Towarzysz przykląkł obok, nieudolnie próbując rozmasować okaleczone przedramię elfki. Wkrótce stracił cierpliwość.
- Musimy iść – mówił niespokojnie. – Bitwa jest straszliwa. Nie wolno nam zwlekać.
Bitwa?
Asris dopiero teraz zauważyła rozcięcie na licu Marberta.
- Jesteś ranny.
- To nic. Musimy iść – nalegał.
Odwykłe od ciężaru ciała nogi, za nic nie chciały współpracować z Asris. Chwiejnie, dziewczyna poczłapała wreszcie naprzód, nieustannie wsparta na silnym, wyrzeźbionym jakby ze skały, barku przewodnika. Dla osoby, która – bądź co bądź – powróciła właśnie ze świata zmarłych, każdy krok stanowił przygodę samą w sobie. Wąski korytarz przeprowadził ich między rzędami zakratowanych pomieszczeń i klatek. Rwanie w skręconej, podczas jednej z szamotanin kostce, sprawiało, iż elfka nieustannie krzywiła się. Omal nie zahaczyła o leżącego w kałuży krwi trupa. W chybotliwym półmroku rozpoznała koronę siwizny, otaczającą czaszkę, groteskowo długi nos oraz wystrzępiony mundur. Myrus. Pojęła wreszcie, gdzie zniknął jej strażnik. Był dla mnie dobry, nie zasłużył na śmierć – pomyślała.
- To Bortha powinieneś zabić.
Na szczęście, Marbert nie próbował nawet zrozumieć. Rozpoczęli mozolną wspinaczkę po krętych schodach, prowadzących na dziedziniec. Zdradliwe, wytarte podeszwami więźniów stopnie, przysporzyły im więcej trudności, niż oczekiwali. Wraz ze zbliżaniem się do wyjścia, coraz wyraźnej słyszeli dźwięki toczonych walk. Szczęk stali, a nawet pojedyncze krzyki i przekleństwa. Stanęli wreszcie przed potężnymi, metalowymi wrotami, prowadzącymi ku wolności.
- Posłuchaj. Kiedy wyjdziemy, może wydarzyć się wszystko. Trzymaj się mnie. Jeśli mamy szczęście, mój koń wciąż czeka niedaleko i opuścimy miasto niezauważeni.
- Kto właściwie walczy?
- Wieśniacy z wojskiem króla. To nieważne. Szturm nie może się powieść, ale ten chaos jest dla nas jedyną szansą. Jedyną, rozumiesz?
Asris rozumiała przynajmniej tyle, choć nie była pewna, czy pojęła wszystko. Skinęła głową.
Marbert objął ją i nim zdążyła zaprotestować, pocałował niezgrabnie. Oddech mężczyzny śmierdział, wargi rozwierał jak ryba, a jego język, obślizgły intruz, nie miał w sobie nic z namiętności. Dziewczynę wypełniła raczej odraza, niż pożądanie; mimo to, nie protestowała. Ryzykował dla niej życie, winna była mu przynajmniej tyle. Trwało to całą wieczność, nim skończył wreszcie i bez słowa ruszył dalej.
Świat za stalowymi drzwiami uderzał bogactwem barw, dźwięków oraz woni. Choć zapadł zmrok, widno było jak o poranku. Pożary zdawały się pochłaniać całe miasto, morzem żółci, czerwieni i oranżu. Panorama Tyrdenu, widoczna z placu Cytadeli, na którym przystanęła dwójka uciekinierów, urzekała swym niezwykłym pięknem. Groźnym pięknem. Ogień szalał także tutaj – płonęły ustawione przy stajniach bele siana, prowizoryczna barykada, utworzona naprędce z porzuconych wozów. Iskry, niczym widmowi łucznicy, wyziewały nawet zza krenelażu, wieńczącego niewysokie mury obronne twierdzy. W popadającym w ruinę stołpie, znacznie starszym od reszty budowli, zebrała się najwyraźniej ostatnia linia obrony.
Zagrzmiał róg. Wycie szybko zagłuszył huk pocisków, zasypujących agresorów. Żaden nie dosięgnął celu, ale to strach, nie śmierć, miały zasiać. Lufy dział, niczym smocze paszcze wyziewały spomiędzy blanek obwarowań. Chorągiew z podobizną białego lwa majestatycznie powiewała nad przeładowującymi ogromne bombardy wojskowymi. Asris zadrżała. Niespodziewana odsiecz umożliwiła ludziom zamkniętym w wieży strącenie kilku wspinających się po drabinach mężczyzn. Kilkudziesięciu powstańców, uzbrojonych głównie w kosy i zdobyczne miecze, rozpierzchło się po dziedzińcu, na wzór zgrai karaluchów. Obrońcy zaczęli pruć do nich z góry gradem strzał, bełtów, kul, a nawet kamieni.
Marbert pociągnął elfkę w kierunku wyważonej taranem bramy, przez którą wciąż napływały chmary zdezorientowanych chłopów. Nikt nie zwracał uwagi na zbiegów. Pospiesznie wymknęli się na wąską uliczkę miasta, pozostawiając szaleństwo rzezi za sobą. Koń, dostojny jabłkowity wałach, czekał za pierwszym zakrętem. Parskał niespokojnie, uderzając kopytami o wytarty bruk. Odgłosy zaciętego starcia cichły w oddali, duszący fetor dymu pozostawał jednak równie silny, co pod Cytadelą. Asris ogarnęła nagła słabość. Wolność przysporzyła jej wiele wysiłku. Oparła się o ścianę pobliskiego domostwa. Obserwowała swego wyzwoliciela, walczącego z grubym sznurem, utrzymującym wierzchowca w miejscu. Nie mogąc rozwiązać supła, Marbert niecierpliwie wyszarpnął zza pasa sztylet, przecinając wiązanie tuż przy uździe.
Dziewczyna dostrzegła coś pośród ciasnej zabudowy. Postać wypadła z cienia. Początkowo była pozbawioną kształtu, ruchomą plamą. Później, przerodziła się w człowieka, gnającego ku uciekinierom. Miast umundurowania, miał na sobie przybrudzoną tunikę, co czyniło go jednym z buntowników. W ręce napastnika błysnęła stal, odbijając blade światło obu księżyców, gwiazd i ognia. Operował szablą, jakby ściskał w dłoni rzeźnicki tasak, ale to wystarczyło. Ostrze opadło w dół, nim Marbert zdążył się odwrócić. Przerdzewiały metal mknął na spotkanie z odsłoniętą szyją.
- Nie! – wrzasnęła Asris, lecz słowa nie mogły zatrzymać zaciśniętej na rękojeści dłoni.
Instynktownie narysowała magiczny symbol. Zastane palce zrobiły to wolniej, niż powinny. Niewidzialne macki powietrza wystrzeliły naprzód. W ostatniej chwili powstrzymały powstańca przed zadaniem ciosu, brutalnie ciągnąc za jego ramiona. Zaskoczony mężczyzna stracił równowagę, wydawszy z siebie przeciągły jęk. Marbert, który zdążył już okręcić się wokół własnej osi i zorientować w sytuacji, nie potrzebował niczego więcej. Dzierżony sztylet zatopił po rękojeść w brzuchu niedoszłego mordercy. A potem, dla pewności, także w sercu. Umierający konał krótko, wypluwając krew, niezrozumiałe słowa oraz gardłowe charknięcia.
Popełniłam błąd – zrozumiała Asris. W przeciągu ułamka sekundy, dopadł ją rozdzierający ból, rozsadzający czaszkę od środka. Zamroczona, zorientowała się nagle, iż klęczy. Wymiotowała, czując kwaśny smak rzygowin między zębami. Gardło drażniły niestrawione resztki ostatniego posiłku – wczorajszego śniadania, a może przedwczorajszego? Ukąszenia nierzeczywistych ogarów nie pozwalały myśleć. Za czary płaciła okrutną cenę. Poderwał ją zdecydowany uścisk. Wygłodzona, ważyć musiała mniej od dziecka. Marbert uniósł jej ciało, jak gdyby było szmacianą lalką. Omal nie spadła, znalazłszy się w siodle. Resztką sił zdołała pozostać na zwierzęcym grzbiecie.
- Trzymaj się mnie – usłyszała znajomy głos.
Usłuchała go, przylegając do pleców Marberta. Jeździec zdążył już pochwycić lejce i wbić ostrogi w koński bok.
Dziewczyna, balansując na granicy świadomości, próbowała utrzymać powieki w górze. Zginę, jeśli zasnę – myślała. Niewiele zapamiętała z wariackiej jazdy alejami Tyrdenu. W niektórych zaułkach nadal trwały krwawe starcia. Szermierze wymieniali ciosy, ignorując odniesione rany. Po chwili zniknęli za płonącą kamienicą. Naga kobieta, zasłaniająca obfity biust, biegła środkiem placu, potykając się raz za razem i próbując zgubić goniącego ją buntownika o sztywnej męskości wystającej spomiędzy rozwiązanych troków. Kolejna chata, gęsty dym buchający z okien. Gwałciciel oraz niedoszła ofiara zniknęli w oddali. Spłoszony siwy ogier, osiodłany, choć bez jeźdźca, cwałował między opustoszałymi chodnikami. Niewiele dalej, martwy rycerz leżał na stercie gruzów.
- Nie puszczaj!
Marbert krzyknął wymijając jakąś przeszkodę. Wszędzie walały się zdeptane flagi – biało-czarne, Lahvanamy oraz białe, chłopskie. Przybrudzone, wszystkie wyglądały identycznie.
Przekroczywszy most, prowadzący za miejskie mury, Asris westchnęła z ulgą. Świadomość, że toczony pożogą Tyrden zostawia z tyłu, dodawała otuchy. Mocniej wczepiła się w wełniane odzienie wybawcy.
- Więc po cóż mi miecz i koń drewniany? Jedynym marzeniem mym są usta Iwiany – mruknęła niezbyt świadomie.
- I na nic mi zda się pancerz stalowy, zakute me serce w miłości okowy – dokończył za nią Marbert.
Refren ten długo jeszcze kołatał się w jej rozpalonej gorączką głowie.
Ostatnia rajza
1
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:13 przez HandsomePagan, łącznie zmieniany 2 razy.