Ostatnia rajza

1
Tytułem wstępu: Swego czasu zawładną mną obłęd na punkcie pewnej historii, która rozrosła się w moim umyśle do niebotycznych rozmiarów. Całość była projektem jednocześnie zbyt ambitnym dla mnie, jak i niewystarczająco dobrym dla czytelnika (a przynajmniej tak ją oceniłem). Choć sama idea ciągle rozbudza moją wyobraźnię, plany jej spisania spełzną najpewniej na niczym ze względu na niedoskonałości warsztatu i wtórność opowieści, z której zdałem sobie sprawę (jako człowiek co najwyżej średnio obyty z literaturą tego gatunku) poniewczasie. napisałem kilka wersji poszczególnych rozdziałów. Z żadnej nie jestem zadowolony. To co wklejam poniżej, jest najbliższą temu, co napisać chciałem wersją rozdziału drugiego (z zaplanowanych nieco ponad osiemdziesięciu). Jestem świadom, daleki od doskonałości jest poniższy wycinek, ale nie potrafię zdefiniować jasno jego braków. Nie będę próbował streszczać fabuły zaplanowanej Powieści Która Nigdy Nie Powstanie ani też objaśniać zasad, jakimi rządzi się fikcyjny świat, w którym osadziłem jej akcję. Wklejam po prostu jeden z rozdziałów i liczę na opinię i konstruktywną krytykę tak samego pomysłu i rozwiązań fabularnych, jak i warsztatu. Z góry dziękuję za wszystkie komentarze, nawet jeśli odnosić będą się one tylko do fragmentów prezentowanej całości (mam świadomość, że mój tekst jest jak na standardy forum obszerny i jako taki może zniechęcić potencjalnego czytelnika, mam jednak szczerą nadzieję, że doczeka się z czasem solidnej weryfikacji). Dziękuję, pozdrawiam i zapraszam do lektury.

TU ZACZYNA SIĘ TEKST!

---

- Więc po cóż mi koń i miecz drewniany? – nuciła elfka.
- Zamknij ryj, wiedźmo!
- Jedynym marzeniem mym są usta Iwiany – brzmiała w jej ustach pieśń.
- Powiedziałem coś!
Strażnik uderzył pięścią o kraty ciasnej celi, wypełnionej w równym stopniu smutkiem i rozpaczą, co zapachem moczu. Asris wiedziała, że lepiej nie prowokować starego Bortha. Myrus, pełniący czasem wartę w jego miejsce, był człowiekiem ulepionym z zupełnie innej gliny. Uśmiechał się do niej, mówił, nawet, gdy nie chciała słuchać. Kiedyś przyniósł suchary i choć nie mógł rozkuć dłoni uwięzionej, osobiście ją nakarmił. Niestety, tej nocy kolej przyszła na Bortha. Mężczyzna był grubiański, małomówny, nie znosił śpiewu, a przecież cechy te należały wyłącznie do jego zalet. Mimo to, zdążyła polubić go na swój własny, osobliwy sposób. Zmiany gwardzistów były jedynymi rzeczami, które trzymały ją przy zdrowych zmysłach. To dzięki nim pamiętała o porach dnia. W pomieszczeniach takich, jak ta ciemnica, zadziwiająco łatwo popadało się w obłęd.
- Więc po cóż mi koń i miecz drewniany? – szepnęła dziewczyna, czując łzę ściekającą po bladym policzku.
Od samego wyroku śmierci i wyczekiwanej egzekucji, gorsza była niepewność. Początkowo, licząc na ułaskawienie, Asris nie wiedziała jaki czeka ją los. Teraz, nie raczono powiedzieć jej nawet, ile dni ma przed sobą, nim zostanie oddana katu. Poczciwy Myrus zaproponował spisanie pożegnalnych listów, jeśli tylko zechce takowe podyktować… Ale ona nie miała nikogo, komu mogłaby je wysłać. Poza tym, brakowało jej słów. Jak na osobę, której zostało tak niewiele czasu, miała zaskakująco mało przemyśleń. Pustki w głowie nie zdołała wypełnić także palącą wódką, podawaną wszystkim skazańcom. Obrzydliwy zwyczaj – myślała, a później i tak opróżniała podtykany jej wieczorami kubek. Nie mogła zaprzeczyć wyższości alkoholowego szumu nad ciszą. Ze smakiem trunku na języku, zapadała w drzemki - płytkie, niespokojne i pozbawione snów. Wolała je od czuwania w niewygodnej pozycji aż do świtu. Straciła czucie w skrępowanych łańcuchami rękach. Odrętwiałe kończyny łapały skurcze, a uszkodzona kostka dokuczała nieustannie.
Elfka zmarszczyła nos w nagłym przypływie odrazy. Powinna przywyknąć do ustawionego obok kubła z fekaliami, choć smród ciągle przyprawiał ją o odruch wymiotny. Nie po raz pierwszy, ani nawet nie setny, wyobraziła sobie słodycz, jaka towarzyszyłaby wylaniu śmierdzącej zawartości wiadra na głowę Bortha. Do czego jednak, mogłaby wówczas załatwiać własne potrzeby?
Prawie zapomniała już niebo. Próbowała wyobrazić sobie gwiazdy i księżyce na granatowym tle odwiecznego bezkresu, lecz wizje te były odległe, nieprawdziwe. Sprawy nie zawsze wyglądały w ten sposób. Dawno, dawno temu, żyła. Nie tylko oddychając, jedząc i wypróżniając się. Kiedyś żyła naprawdę. Wspomnienia te były niebezpieczne, a zarazem milsze od pocałunku. Pamiętała świeży zapach i piękny smak wolności. Tyle, że to wszystko wydarzyło się, nim ją pojmano; kiedy nie była jeszcze martwa.

*

Wiedziała, że postój to zły pomysł i wie to także teraz. Wszyscy to wiedzą. Ale na dworze pada gęsty śnieg, cholernie zimny, biały puch, który zabójczym całunem spowija cała okolicę. Gerand stracił przed kilkoma godzinami odmrożone ucho. Ostatni skradziony koń padł w przydrożnej zaspie, niespełna milę drogi stąd. Próbując uciec przed zamiecią dotarli do niewielkiej osady. Czekają, skryci w cuchnącej stęchlizną oberży.
- Na co właściwie czekamy? Na pościg? Aż zasypie nas tak, że nie wyjdziemy na zewnątrz do wiosny? – pyta Erwel, przeczesując palcami kozią bródkę, wciąż wilgotną od roztopionego lodu.
- Ruszaj w drogę, jeśli chcesz zginąć. Ja mam zamiar żyć - sapie Gerand z bandażem owiniętym wokół głowy, by ukryć stracone ucho. Ranę opatrzyła mu tutejsza kurwa, znająca się na tym nie gorzej niż na obciąganiu.
Asris ma dość ich obu. Oraz całej reszty kompanii, odpowiedzialnej za obecną sytuację. Milczy wtulona w przemoczony kaptur. Wodą przesiąknął jej płaszcz, zabrana z obrabowanego wozu koszula, a nawet bielizna. Gdyby miała choć odrobinę siły, z butów mogłaby zapewne wylać kilka uncji lepkiego błota. Zamiast tego, pozwala mu swobodnie chlupać przy każdym wymuszonym kroku. Wreszcie, tytanicznym wysiłkiem dociera do długiej ławy, ustawionej tuż przy kominku. Bezwładnie opada na siedzisko. Wyciąga zziębłe, urękawicznione dłonie ku palenisku. Ogniki, tańczące na częściowo zwęglonych szczapach drewna, są najpiękniejszym widokiem, jaki dany jej było dotąd zobaczyć.
W gospodzie, mimo wczesnej pory panuje ruch. Nie tłok, lecz ruch – zwykły, pospolity. Ludzie szukają wewnątrz schronienia przed chłodem, towarzystwa i alkoholu. Przede wszystkim tego ostatniego. Kolejni goście przybywają, by po chwili znów opuścić budynek, powracając do codziennych zajęć. To mała wioska, jeszcze mniejsza karczma; każdy zna tu każdego. Ich piątka obrzucana jest ciekawskimi spojrzeniami, są obcy o czym nie pozwala się im zapomnieć. W niektórych oczach elfka dostrzega niemą groźbę, w innych widzi tylko pustkę. To nie ma jednak żadnego znaczenia, bo opatulony w grube futro Marbert, który od dłuższej chwili siedzi nieopodal, przysuwa jej pod nos grzane wino. Asris wznosi umęczone oczy, chcąc podziękować Księżycowemu Bogu za okazaną łaskę. Nad głową, miast błękitu przestworzy, ma wyłącznie drewniane sklepienie, osmalone setką ognisk, palonych na tysiącach uczt. Łapczywie wychyla ściskane naczynie z cierpkim trunkiem. Parzy sobie język i gardło, ale potrzeba ciepła oraz pragnienie są silniejsze od bólu. Uśmiecha się. Przez ułamek sekundy udaje jej się niemal odnaleźć spokój. W grzańcu wyczuwa dodatek miodu. Za cenę, jaką zapłacili karczmarzowi, oczekiwać można by goździków i cynamonu. Szczęśliwie, wydane pieniądze wcale nie należą do ich bandy, trudno dziś o przyprawy z południa, a smak na podniebieniu jest najrozkoszniejszym, spośród kosztowanych przez Asris.
Wtedy właśnie rozwierają się drzwi gospody. Zawiasy skrzypią przeciągle, wygrywając jakoby smętną pieśń żałobną. To nie pierwszy raz, gdy ktoś wchodzi do środka. Elfka jest zbyt zmęczona, by wyjrzeć znad gorącej, kamionkowej czarki. Wreszcie, kiedy dociera do niej lodowaty powiew przeciągu, spogląda na wtłaczających się wewnątrz mężczyzn. Zamiera z przestrachu. Oniemiała szturcha Marberta. On również ich widzi, kładzie dłoń na rękojeści przywieszonego przy pasie rapiera.
Tuzin zbrojnych. Może więcej, może mniej. Bez różnicy. Zbyt wielu. Wyglądają jak zgraja bałwanów, oblepieni śniegiem od stóp do głów. Miast patyków, uzbrojeni są w miecze i pistolety. Biel skrywa wyszyte na strojach godła, choć Asris nie potrzebuje ich, by wiedzieć, kogo ma przed sobą. Porusza się nerwowo.
- Nie rób nic głupiego – szepcze Marbert. Zapach wina przebija się przez smród niemytych zębów.
Szynkarz łypie nieufnie na nowoprzybyłych. Cichną rozmowy.
- Stajnia i pasza dla koni, nocleg i jadło dla nas. Jesteśmy ludźmi króla – rzuca barczysty rycerz. Blisko osadzone oczy nerwowo biegają po wnętrzu, wargi zaciska tak mocno, że w miejscu ust, powstaje pozioma kreska.
To koniec – uświadamia sobie Asris, gdy gospodarz burczy niezrozumiale w odpowiedzi. Jej serce miota się w piersi, niby ptak schwytany w zbyt małą klatkę i zapamiętale walczący o swobodę. Czuje zapach własnego potu, odór przerażenia, przebrzydłej niemocy. Dowódca wydaje tymczasem dyspozycje. Gerand i Erwel, wciśnięci w pobliski kąt, również sprawiają wrażenie niespokojnych. Drik, który wyszedł opróżnić pęcherz, wciąż nie wrócił z wychodka. Niewykluczone, że dostrzegłszy pościg, porzuci towarzyszy. Ja właśnie tak bym postąpiła – myśli od rzeczy elfka.
- W kuchni mają tylne wyjście. - Słowa Marberta w ogóle do niej nie docierają.
Nie tak miało być. Wszystko zaplanowali zupełnie inaczej. Tamten wóz nie różnił się niczym od dziesiątek innych. Ot, kolejny zaprzęg, który ugrzązł na zlodowaciałym trakcie; łatwy łup dla wygłodzonej bandy. Lepiej przecież pohańbić się grabieżą, niż umrzeć z wycieczenia. Świat od lat zmuszał ich do podobnych czynów. Pasażerami była dwójka chłopców i kobieta, młoda, co najwyżej dwudziestoletnia. Wszystko szło gładko – kosztowności zebrali więcej, niż zazwyczaj, a żyłach pary zrabowanych koni, płynęła czysta krew. Później rozpętało się piekło. Uzbrojona po zęby obstawa dzieci i damy, wyłoniła się zza zakrętu. Erwel przyłożył nóż do gardła jednego z młodzików. Padły strzały, a z dziecinnej szyi popłynęły strużki krwi.
- Skąd mogliśmy wiedzieć, że to syn wojewody?
- Cicho, niech cię Nyje, cicho! Chcesz żeby usłyszeli? – Palce Marberta, jak szpony, wbijają się w wychudłe ramię Asris.
Karczma znów pustoszeje. Właściciel prowadzi wojskowych na zewnątrz, ku stajni. Niespodziewanie, wśród zebranych zostaje tylko ten najwyższy rangą. Rozmowy ożywają na nowo.
- Może nas nie zauważą – pozwala sobie na odrobinę nadziei elfka.
Szare oczy rycerza zatrzymują się na Gerandzie. Na jego czole wykwita dolina zmarszczki. Patrzy na Erwela i przez twarz przemyka mu cień zrozumienia. Wie. Odnajduje elfkę, próbującą skryć się w kapturze. Sięga po miecz, otwiera usta do krzyku. Wtem, stalowe ostrze przeszywa mu pierś. Mężczyzna opada na kolana. Kolejny cios powala go zupełnie. Podnosi się wrzask, zaledwie kilku gości, głośniejszy jednak od bojowej trąby. Erwel, który przed momentem doskoczył do powalonego dowódcy, ociera z krwi zbrukany oręż.
- Uciekajcie przez kuchnię – ryczy, szarżując w stronę drzwi. Zawsze był najbardziej porywczym z ich siódemki. Nie, teraz już piątki, Asris nie powinna o tym zapominać.
Dziewczyna, podobnie jak Gerand i Marbert, zrywa się na równe nogi. Zmęczenie traci znaczenie. Wpadłszy do mniejszej izby, gdzie brzydka kucharka grzeje brązowy płyn, elfka odwraca się. Dostrzega Erwela, walczącego samotnie z nawałą wrogów, próbujących wedrzeć się przez wąską framugę. Biegnie dalej, wypada na zewnątrz. Ściana lodowatego powietrza uderza ją bez ostrzeżenia, każdy wdech okupiony jest bólem. Trójka uciekinierów grzęźnie w śniegu, sięgającym kolan. Opady niemalże ustały i na wietrze tańczą tylko nieliczne płatki.
- Uciekaj, uciekaj!
Kto właściwie krzyczy?
Prze naprzód, walcząc o każdy krok. Mięśnie jej wątłych ud płoną żywym ogniem. Towarzysze wyprzedzają ją, docierając do bocznej uliczki. Gdzieś za plecami wciąż słyszy odgłosy walki i nieludzki ryk. Nagle, tylne drzwi oberży otwierają się z trzaskiem. W pościg rusza wysoki młodzieniec. Dzierżona przez niego broń, aż po rękojeść usmarowana jest lepką czerwienią. Asris widzi przed sobą nierealne oblicze Erwela, charakterystyczną bródkę, zadarty nos, przystojne rysy. To jego krew kapie właśnie ze sztychu ściskanej przez napastnika szabli, barwiąc śnieg na kolor maków.
Dalej, dalej.
Oddech elfki staje się cięższy. Ścigający ją mężczyzna jest coraz bliżej. Nogi grzęzną jej w łupieżu bogów. Boi się. Chce płakać, ogarnięta strachem – wstrętnym, paraliżującym strachem. Goni ją teraz dwójka, nie, czwórka oprawców. A może po prostu dwoi jej się w oczach? Nie widzi już Marberta, ani Geranda. Została sama.
Huk wystrzału. Zbłąkany pocisk niknie wśród bieli. Jednocześnie, obuta stopa natrafia na zamarzniętą kałużę.
- Nie, błagam.
Za późno, Asris upada. Czuje, że nie da rady wstać, próbuje przeczołgać się chociaż jard dalej. Nadaremno. Zbrojny dopada elfkę, przygniatając dziewczynę ciężarem własnego ciała. To koniec – myśli po raz kolejny Asris. Usta pełne ma lodowych kryształków. Męstwo lub głupota nie pozwala jej się poddać. Znajduje gdzieś odrobinę siły, dzięki której może przeturlać się na bok. Patrzy na młodego rycerza, usiłującego przygwoździć ją do ziemi. Bez namysłu kreśli w powietrzu znak runy. Palce ma zgrabiałe, lecz nie zapomniały jeszcze, jak powinny to robić. Chce spalić go żywcem, za Erwela, za siebie, za całe zło, jakie spotkało ich kompanię. Ale jest przecież słaba, zbyt słaba, by mogła tego dokonać. Miast pożaru, przywołuje jedynie filigranowe ognisko. Płomienie materializują się z nicości przed twarzą mężczyzny, wybuchają gwałtownie językami gniewu. Dziewczyna czuje przez moment ich kojące ciepło. Równie niespodziewanie gasną, twarz ofiary została poparzona. Przekleństwo zmienia się w obłok pary, gdy wojownik miota się, przykładając do głowy garści śniegu.
Elfce wiruje w głowie. Widziany obraz raptownie traci ostrość. Nie powinna używać magii w swoim obecnym stanie, może przypłacić to życiem. Czyjeś silne ręce wykręcają jej nadgarstki.
- Pozwólcie mi skonać – woła. Śmierć jednak, uparcie nie chce nadejść.
Do skroni ktoś przykłada jej zimną stal lufy. Mdleje.

*

Musiała zasnąć. Nie wiedziała kiedy to się stało, ani jak długo drzemała. W snach nawiedziły ją zastępy biało-czarnych jeźdźców, dźwięki rogów i żarłoczne lwy. Mrowienie w unieruchomionych nad głową rękach, budziło skojarzenia tysięcy sztyletów wbijanych w obolałe ciało. Stęknęła z cicha.
Po cóż mi miecz i koń drewniany?
Coś było nie w porządku. Dłuższa chwila minęła, nim uświadomiła sobie, co. W podziemiach, gdzie czekała na nędzny koniec, brakowało okien. Światło było tu nieproszonym gościem i najwyraźniej samo nie przepadało za przebywaniem w piwnicy, uciekając zeń, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Asris, z co najmniej kilku powodów, nie dziwiła mu się. Dzień i noc zlewały się więc w celi w jedno. To Borth i Myrus pozwalali elfce pamiętać o mijającym czasie. Nigdy nie zostawała sama. Nigdy. Teraz jednak zaszła zmiana – jednocześnie straszna i ekscytująca. Prócz dziewczyny oraz popiskujących raz za razem szczurów, w lochach nie było nikogo. Elfka podkuliła nogi, sadowiąc się w najwygodniejszej pozycji, na jaką pozwalały kajdany. Ze wszystkich stron, szczelnie otulała ją aksamitna ciemność. Och, gdyby tylko mogła wyrwać dłonie z tego przeklętego żelastwa! Lepsza okazja do ucieczki nie nadarzy się już nigdy. Niestety, okowy skutecznie ostudzały podobne zapędy. Wielokrotnie usiłowała wyszarpać się z nich w ten czy inny sposób, zawsze z tym samym skutkiem. Poranione i naznaczone obtarciami nadgarstki – oto, czego dostarczały podobne starania. Mimo to, nie zdołała oprzeć się pokusie, by spróbować ponownie.
Jedynym osiągnięciem dziewczyny, było rozdrapanie starych strupów i pokrycie rąk potokiem płynącej z nich krwi. Pokonana, zaklęła szpetnie.
Styk, stuk, stuk… Czyżby słyszała kroki? Borth wraca na stanowisko, by znów zasiąść na przeżartym przez korniki krześle – pomyślała, mając nadzieję, że nie ma racji. Tupot rozbrzmiewał coraz wyraźniej, niesiony echem po pustych korytarzach podziemia Cytadeli. Mrok został rozdarty przez blask, początkowo łagodny, później, tak silny, iż elfka musiała zmrużyć powieki. Migotliwe światło pochodni zalało jej celę, padając na przegnite sitowie rozsypane po podłodze, wypełnione gównem wiadro i nią samą, prezentującą się niewiele lepiej od całej reszty. Koś, zbyt niski, by mógł być Myrusem i niewystarczająco szeroki w barkach, by przypominać Bortha, stanął przy kratach. Grzechocząc pękiem kluczy, szukał właściwego.
Zimny dreszcz przerażenia dotknął Asris. Czyżby kat przybył po moją głowę? – zastanowiła się. Wiedziała, że chwila ta, prędzej czy później, nadejdzie. Postanowiła umrzeć z godnością. Tego przynajmniej nie zdołają jej zabrać. Mimo to, przestrach zawładnął nią niepodzielnie.
Zazgrzytał zamek. Żagiew opadła niżej, odsłaniając twarz mężczyzny i elfka omal nie pisnęła ze szczęścia, jak zwykły czynić małe dziewczynki, obdarowane czymś kolorowym.
- Marbert? – wykrztusiła.
Wybawca stanowił ucieleśnienie przeciętności. Nie był ani przystojny, ani brzydki, był za to średniego wzrostu, zwyczajnej postury, pospolitej urody. Słysząc swe imię uśmiechnął się, odsłaniając zęby – w połowie zdrowe, w połowie zaś sczerniałe od próchnicy. Mimo to, Asris nigdy jeszcze nie ucieszyła się na niczyi widok równie mocno. Gdyby nie łańcuchy, z pewnością przytuliłaby go.
- Już dobrze, jestem przy tobie. Nikt cię nie skrzywdzi. – Jakaś część jej jaźni wiedziała, że to tylko banały, że nawet najnaiwniejszy z głupców nie uznałby ich za prawdę. A jednak uwierzyła mu, bo nie pragnęła niczego innego.
Metaliczny brzęk kluczy, zgrzyt przerdzewiałych kajdan, które miały pozbawić dziewczynę zdolności szkicowania run. Swoboda.
- Dziękuję. Nie spodziewałam się… Nie sądziłam, że wrócisz.
Nim zdążyła powiedzieć więcej, krew napływająca do sflaczałych rąk, zmusiła ją do milczenia. Użądlenia niewidzialnych szerszeni, falami ciepła zalały wszystkie palce z osobna. Brakowało jej pewności, by stwierdzić, co przeraża ją bardziej – ból czy kompletny bezwład cennych kończyn. Towarzysz przykląkł obok, nieudolnie próbując rozmasować okaleczone przedramię elfki. Wkrótce stracił cierpliwość.
- Musimy iść – mówił niespokojnie. – Bitwa jest straszliwa. Nie wolno nam zwlekać.
Bitwa?
Asris dopiero teraz zauważyła rozcięcie na licu Marberta.
- Jesteś ranny.
- To nic. Musimy iść – nalegał.
Odwykłe od ciężaru ciała nogi, za nic nie chciały współpracować z Asris. Chwiejnie, dziewczyna poczłapała wreszcie naprzód, nieustannie wsparta na silnym, wyrzeźbionym jakby ze skały, barku przewodnika. Dla osoby, która – bądź co bądź – powróciła właśnie ze świata zmarłych, każdy krok stanowił przygodę samą w sobie. Wąski korytarz przeprowadził ich między rzędami zakratowanych pomieszczeń i klatek. Rwanie w skręconej, podczas jednej z szamotanin kostce, sprawiało, iż elfka nieustannie krzywiła się. Omal nie zahaczyła o leżącego w kałuży krwi trupa. W chybotliwym półmroku rozpoznała koronę siwizny, otaczającą czaszkę, groteskowo długi nos oraz wystrzępiony mundur. Myrus. Pojęła wreszcie, gdzie zniknął jej strażnik. Był dla mnie dobry, nie zasłużył na śmierć – pomyślała.
- To Bortha powinieneś zabić.
Na szczęście, Marbert nie próbował nawet zrozumieć. Rozpoczęli mozolną wspinaczkę po krętych schodach, prowadzących na dziedziniec. Zdradliwe, wytarte podeszwami więźniów stopnie, przysporzyły im więcej trudności, niż oczekiwali. Wraz ze zbliżaniem się do wyjścia, coraz wyraźnej słyszeli dźwięki toczonych walk. Szczęk stali, a nawet pojedyncze krzyki i przekleństwa. Stanęli wreszcie przed potężnymi, metalowymi wrotami, prowadzącymi ku wolności.
- Posłuchaj. Kiedy wyjdziemy, może wydarzyć się wszystko. Trzymaj się mnie. Jeśli mamy szczęście, mój koń wciąż czeka niedaleko i opuścimy miasto niezauważeni.
- Kto właściwie walczy?
- Wieśniacy z wojskiem króla. To nieważne. Szturm nie może się powieść, ale ten chaos jest dla nas jedyną szansą. Jedyną, rozumiesz?
Asris rozumiała przynajmniej tyle, choć nie była pewna, czy pojęła wszystko. Skinęła głową.
Marbert objął ją i nim zdążyła zaprotestować, pocałował niezgrabnie. Oddech mężczyzny śmierdział, wargi rozwierał jak ryba, a jego język, obślizgły intruz, nie miał w sobie nic z namiętności. Dziewczynę wypełniła raczej odraza, niż pożądanie; mimo to, nie protestowała. Ryzykował dla niej życie, winna była mu przynajmniej tyle. Trwało to całą wieczność, nim skończył wreszcie i bez słowa ruszył dalej.
Świat za stalowymi drzwiami uderzał bogactwem barw, dźwięków oraz woni. Choć zapadł zmrok, widno było jak o poranku. Pożary zdawały się pochłaniać całe miasto, morzem żółci, czerwieni i oranżu. Panorama Tyrdenu, widoczna z placu Cytadeli, na którym przystanęła dwójka uciekinierów, urzekała swym niezwykłym pięknem. Groźnym pięknem. Ogień szalał także tutaj – płonęły ustawione przy stajniach bele siana, prowizoryczna barykada, utworzona naprędce z porzuconych wozów. Iskry, niczym widmowi łucznicy, wyziewały nawet zza krenelażu, wieńczącego niewysokie mury obronne twierdzy. W popadającym w ruinę stołpie, znacznie starszym od reszty budowli, zebrała się najwyraźniej ostatnia linia obrony.
Zagrzmiał róg. Wycie szybko zagłuszył huk pocisków, zasypujących agresorów. Żaden nie dosięgnął celu, ale to strach, nie śmierć, miały zasiać. Lufy dział, niczym smocze paszcze wyziewały spomiędzy blanek obwarowań. Chorągiew z podobizną białego lwa majestatycznie powiewała nad przeładowującymi ogromne bombardy wojskowymi. Asris zadrżała. Niespodziewana odsiecz umożliwiła ludziom zamkniętym w wieży strącenie kilku wspinających się po drabinach mężczyzn. Kilkudziesięciu powstańców, uzbrojonych głównie w kosy i zdobyczne miecze, rozpierzchło się po dziedzińcu, na wzór zgrai karaluchów. Obrońcy zaczęli pruć do nich z góry gradem strzał, bełtów, kul, a nawet kamieni.
Marbert pociągnął elfkę w kierunku wyważonej taranem bramy, przez którą wciąż napływały chmary zdezorientowanych chłopów. Nikt nie zwracał uwagi na zbiegów. Pospiesznie wymknęli się na wąską uliczkę miasta, pozostawiając szaleństwo rzezi za sobą. Koń, dostojny jabłkowity wałach, czekał za pierwszym zakrętem. Parskał niespokojnie, uderzając kopytami o wytarty bruk. Odgłosy zaciętego starcia cichły w oddali, duszący fetor dymu pozostawał jednak równie silny, co pod Cytadelą. Asris ogarnęła nagła słabość. Wolność przysporzyła jej wiele wysiłku. Oparła się o ścianę pobliskiego domostwa. Obserwowała swego wyzwoliciela, walczącego z grubym sznurem, utrzymującym wierzchowca w miejscu. Nie mogąc rozwiązać supła, Marbert niecierpliwie wyszarpnął zza pasa sztylet, przecinając wiązanie tuż przy uździe.
Dziewczyna dostrzegła coś pośród ciasnej zabudowy. Postać wypadła z cienia. Początkowo była pozbawioną kształtu, ruchomą plamą. Później, przerodziła się w człowieka, gnającego ku uciekinierom. Miast umundurowania, miał na sobie przybrudzoną tunikę, co czyniło go jednym z buntowników. W ręce napastnika błysnęła stal, odbijając blade światło obu księżyców, gwiazd i ognia. Operował szablą, jakby ściskał w dłoni rzeźnicki tasak, ale to wystarczyło. Ostrze opadło w dół, nim Marbert zdążył się odwrócić. Przerdzewiały metal mknął na spotkanie z odsłoniętą szyją.
- Nie! – wrzasnęła Asris, lecz słowa nie mogły zatrzymać zaciśniętej na rękojeści dłoni.
Instynktownie narysowała magiczny symbol. Zastane palce zrobiły to wolniej, niż powinny. Niewidzialne macki powietrza wystrzeliły naprzód. W ostatniej chwili powstrzymały powstańca przed zadaniem ciosu, brutalnie ciągnąc za jego ramiona. Zaskoczony mężczyzna stracił równowagę, wydawszy z siebie przeciągły jęk. Marbert, który zdążył już okręcić się wokół własnej osi i zorientować w sytuacji, nie potrzebował niczego więcej. Dzierżony sztylet zatopił po rękojeść w brzuchu niedoszłego mordercy. A potem, dla pewności, także w sercu. Umierający konał krótko, wypluwając krew, niezrozumiałe słowa oraz gardłowe charknięcia.
Popełniłam błąd – zrozumiała Asris. W przeciągu ułamka sekundy, dopadł ją rozdzierający ból, rozsadzający czaszkę od środka. Zamroczona, zorientowała się nagle, iż klęczy. Wymiotowała, czując kwaśny smak rzygowin między zębami. Gardło drażniły niestrawione resztki ostatniego posiłku – wczorajszego śniadania, a może przedwczorajszego? Ukąszenia nierzeczywistych ogarów nie pozwalały myśleć. Za czary płaciła okrutną cenę. Poderwał ją zdecydowany uścisk. Wygłodzona, ważyć musiała mniej od dziecka. Marbert uniósł jej ciało, jak gdyby było szmacianą lalką. Omal nie spadła, znalazłszy się w siodle. Resztką sił zdołała pozostać na zwierzęcym grzbiecie.
- Trzymaj się mnie – usłyszała znajomy głos.
Usłuchała go, przylegając do pleców Marberta. Jeździec zdążył już pochwycić lejce i wbić ostrogi w koński bok.
Dziewczyna, balansując na granicy świadomości, próbowała utrzymać powieki w górze. Zginę, jeśli zasnę – myślała. Niewiele zapamiętała z wariackiej jazdy alejami Tyrdenu. W niektórych zaułkach nadal trwały krwawe starcia. Szermierze wymieniali ciosy, ignorując odniesione rany. Po chwili zniknęli za płonącą kamienicą. Naga kobieta, zasłaniająca obfity biust, biegła środkiem placu, potykając się raz za razem i próbując zgubić goniącego ją buntownika o sztywnej męskości wystającej spomiędzy rozwiązanych troków. Kolejna chata, gęsty dym buchający z okien. Gwałciciel oraz niedoszła ofiara zniknęli w oddali. Spłoszony siwy ogier, osiodłany, choć bez jeźdźca, cwałował między opustoszałymi chodnikami. Niewiele dalej, martwy rycerz leżał na stercie gruzów.
- Nie puszczaj!
Marbert krzyknął wymijając jakąś przeszkodę. Wszędzie walały się zdeptane flagi – biało-czarne, Lahvanamy oraz białe, chłopskie. Przybrudzone, wszystkie wyglądały identycznie.
Przekroczywszy most, prowadzący za miejskie mury, Asris westchnęła z ulgą. Świadomość, że toczony pożogą Tyrden zostawia z tyłu, dodawała otuchy. Mocniej wczepiła się w wełniane odzienie wybawcy.
- Więc po cóż mi miecz i koń drewniany? Jedynym marzeniem mym są usta Iwiany – mruknęła niezbyt świadomie.
- I na nic mi zda się pancerz stalowy, zakute me serce w miłości okowy – dokończył za nią Marbert.
Refren ten długo jeszcze kołatał się w jej rozpalonej gorączką głowie.
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:13 przez HandsomePagan, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Strażnik uderzył pięścią o kraty ciasnej celi, wypełnionej w równym stopniu smutkiem i rozpaczą, co zapachem moczu.
mieszasz wrażenia fizyczne i psychiczne, nieładnie to wygląda.
choć nie mógł rozkuć dłoni uwięzionej, osobiście ją nakarmił.
jednej dloni? uwiezionej dloni? dłoni uwiezionej -> więźniarki? więźnia? o rany, jakie to zagmatwane.
poza tym w czym przeszkadzaja skute dłonie w jedzeniu? no, chyba, ze panna miała je nad głową albo za plecami unieruchomione, ale jako oczekująca na śmierć, powinna w celi mieć deko luzu. nie pasuje mi pakowanie bohatera do celi przy jednoczesnym zakuwaniu w kajdany tak, zeby nie mógł jeść.
poza tym skąd taka szlachetnosć w więziennym strażniku?
W pomieszczeniach takich, jak ta ciemnica, zadziwiająco łatwo popadało się w obłęd.
a w pomieszczeniach takich, jak supermarket zadziwiająco łatwo wydaje sie pieniądze. ech. prosciej, autorze - wyst napisac, ze wielu z poprzednich lokatorów zeszło z uma ;-)
Początkowo, licząc na ułaskawienie, Asris nie wiedziała jaki czeka ją los. Teraz, nie raczono powiedzieć jej nawet, ile dni ma przed sobą, nim zostanie oddana katu.
początkowo? po jakim poczatku? po procesie? uwiezieniu? i kiedy jest TERAZ?
Pustki w głowie nie zdołała wypełnić także palącą wódką, podawaną wszystkim skazańcom.
fajne wiezienie, nie ma co :-D
Wiedziała, że postój to zły pomysł i wie to także teraz.
znów to TERAZ - kiedy jest teraz? co panna robi? napisz, ze wiedziała to, gdy złociste piwo spływalo jej do gardła, a nie załatwiasz sprawę enigmatycznym "teraz".
cholernie zimny, biały puch
przecinek zbędny. poza tym masz z interpunkcją nielichy kłopot.
Próbując uciec przed zamiecią dotarli do niewielkiej osady.
K.E. Wagner w opowiadaniu "biała śmierć" opisał zamiec i zimę, polecam, zajrzyj, a twoja zima ożyje.
Czekają, skryci w cuchnącej stęchlizną oberży.
- Na co właściwie czekamy?
polecam słownik synonimów.
Na pościg? Aż zasypie nas tak, że nie wyjdziemy na zewnątrz do wiosny?
że niby pościg ich tak zasypie? bo na to wyszło.
Gerand z bandażem owiniętym wokół głowy, by ukryć stracone ucho.
no tak, a ja przyklejam plaster na zraniony palec, to po to, żeby ukryć zadrapanie. a głupie lekarze mysla, ze rany opatruje się, żeby lepiej się goiły i nie zainfekowały. moze ktoś powinien im powiedziec, ze wazniejsze sa względy estetyczne?
Asris ma dość ich obu. Oraz całej reszty kompanii, odpowiedzialnej za obecną sytuację.
za zamieć, znaczy?
Wodą przesiąknął jej płaszcz,
szyku zdania odwrócenie nie zawsze sie sprawdza, młody padawanie. tu akurat czytanie utrudniło wielce.
Ludzie szukają wewnątrz schronienia przed chłodem
to się rozumie samo przez się, że WEWNĄTRZ.
Zmęczenie traci znaczenie.
nieładnie to brzmi.
Dostrzega Erwela, walczącego samotnie z nawałą wrogów, próbujących wedrzeć się przez wąską framugę.
jakim cudem, skoro wojskowi wyszli konie do stajni odstawić, a w karczmie został tylko dowódca, którego nasi bandyci byli uprzejmi zaszlachtować?
powinni miec przynajmniej kilka minut na ucieczkę.

za dużo się w twojej głowie dzieje, uspokój to, bo opowieść nie nadąża za wyobraźnią.
Ścigający ją mężczyzna jest coraz bliżej.
samo ścigający wystarczy. spróbuj zredukowac ilosć zaimków osobowych, mozna je swobodnie zastąpić podmiotami domyślnymi albo obejść.
Światło było tu nieproszonym gościem i najwyraźniej samo nie przepadało za przebywaniem w piwnicy, uciekając zeń, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja.
skąd tak nagła personalizacja swiatła?
Umierający konał krótko,, wypluwając krew, niezrozumiałe słowa oraz gardłowe charknięcia.
konał? to sugeruje proces, a z moich informacji wynika, ze jak komuś wsadzić nóż w serce, umrze natychmiast, twój napastnik miał czas popluć, pocharczeć?
jakim cudem?
Marbert uniósł jej ciało
prosciej - uniósł ją. po co oddzielać bohaterkę od ciala?

na początku masz jeszcze opatrującą jednego z bohaterów "kurwe" - za mocne to słowo, jak na opowiesć fantasy, nie pasuje akurat tu - "dziwka" jest nieco lżejsza, a "kurwę", jak już musisz, mozesz włożyć w usta postaci, nie narratora.

kłopot z tym kawalkiem, ze głowna bohaterka jest papierowa - nie dałeś nic - no wiem, mozesz tłumaczyć, ze to 2 rozdział, że się rozkręci, że dużo sie działo, albo, że panna siedzi w celi i własnie nic dziać się nie moze - co pozwoliłoby czytelnikowi ja polubić. poza rasą, nie wiemy jaki ma kolor oczu, włosów, nie ma w niej nic, za co mozna by kibicowac jej zmaganiom ze strażą króla, nie da się odnieśc do relacji z członkami bandy, poza tym, ze ona jest ofermą, a miecz nosi chyba dla ozdoby, a reszta z jakegos powodu jej broni - serio, nie wydje mi sie, żeby rzezimieszki mialy tyle honoru, by oddać zycie dla damy w opresji, a tu jeden osłania jej ucieczke, drugi włamuje się do lochów, a nasza elfka zachowuje się w tym wszystkim jak opóźniona umysłowo, nie próbuje walczyć, jedyne, na co ja stać, to składanie palców w znaki, a i to wychodzi jej rachitycznie.

reasumując - postaciom, szczególnie głownym, przydałoby się więcej zycia, bo podstawą pozytywnego odbioru opowieści są emocje, jakie czytelnik ma względem bohaterów, musi ich lubić albo nie, ale nie moga być mu obojętni.
elfka nie ma przeszłości, nie myśli, nic się w niej nie dzieje, a my nawet nie wiemy, jak wygląda.

już ciekawszy jest marbert i strażnicy albo dowódca pościgu.
swoją drogą co to za eskorta, która tak się wlecze za eskortowanym, ze napastnicy mają czas napaśc na powóz, wyciągnąć z niego ofiary, komuś nawet gardło poderżnąć i ocenic rodowód koni zaprzegowych? eeeej, autorze.
naciągane to.

interpunkcja do poprawy.

edit - lit.

B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:13 przez ravva, łącznie zmieniany 1 raz.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

3
HandsomePagan pisze:Od samego wyroku śmierci i wyczekiwanej egzekucji, gorsza była niepewność. Początkowo, licząc na ułaskawienie, Asris nie wiedziała jaki czeka ją los. Teraz, nie raczono powiedzieć jej nawet, ile dni ma przed sobą, nim zostanie oddana katu.
Pokomplikowałeś. Napisz to prościej: dostała wyrok śmierci, była chwila, że miała nadzieję na zmianę kary, ale teraz czeka na egzekucję i niepokoi się/boi się, do tego żyje w podłych warunkach i ma wszystkiego dość. Chyba wolałaby już umrzeć, niż gnić w lochu. Uporządkuj kolejność wydarzeń.
HandsomePagan pisze:Nie po raz pierwszy, ani nawet nie setny, wyobraziła sobie słodycz, jaka towarzyszyłaby wylaniu śmierdzącej zawartości wiadra na głowę Bortha. Do czego jednak, mogłaby wówczas załatwiać własne potrzeby?
Rozumiem jej marzenie, w końcu byłaby to słodka zemsta za nieprzyjemne traktowanie. Uważam jednak, że drugie zdanie jest niepotrzebne. Elfka siedzi w celi, jest skrępowana łańcuchami, więc nie ma możliwości wykonania tego niecnego czynu. Mogłaby wylac zawartość kubła, gdyby ją na chwilę uwolniono, a to będzie możliwe, gdy poprowadzą ją na szafot. Przyznasz, że rozmyślanie w takiej chwili do czego będzie się załatwiać, jest niepotrzebne.
HandsomePagan pisze: Próbowała wyobrazić sobie gwiazdy i księżyce na granatowym tle odwiecznego bezkresu, lecz wizje te były odległe, nieprawdziwe. Sprawy nie zawsze wyglądały w ten sposób.
Kiedyś miała lepszą wyobraźnię?
HandsomePagan pisze:Wiedziała, że postój to zły pomysł i wie to także teraz. Wszyscy to wiedzą.
Powtórzenia są celowe, ale i tak wypadają niezręcznie.
HandsomePagan pisze:apie Gerand z bandażem owiniętym wokół głowy, by ukryć stracone ucho.
Ucha już nie było, więc mógł tylko ukrywać ewentualną ranę po nim.
Asris ma dość ich obu. Oraz całej reszty kompanii, odpowiedzialnej za obecną sytuację.
Połącz to w zgrabną całość.
HandsomePagan pisze:Gdyby miała choć odrobinę siły, z butów mogłaby zapewne wylać kilka uncji lepkiego błota. Zamiast tego, pozwala mu swobodnie chlupać przy każdym wymuszonym kroku.
Jest zima. Zawieja. Tęgi mróz. Skąd w butach lepkie błoto? To obrazek pasujący raczej do wiosennych roztopów lub jesiennych pluch. A zima, to paluchy mogły jej zamarznąć, od zimna nie czuje stóp...
HandsomePagan pisze:To nie ma jednak żadnego znaczenia, bo opatulony w grube futro Marbert, który od dłuższej chwili siedzi nieopodal, przysuwa jej pod nos grzane wino. Asris wznosi umęczone oczy, chcąc podziękować Księżycowemu Bogu za okazaną łaskę. Nad głową, miast błękitu przestworzy, ma wyłącznie drewniane sklepienie, osmalone setką ognisk, palonych na tysiącach uczt.
Czy nie może oddać hołdu Księżycowemu Bogu, bo nie ma nad głową nieba? Jakie to ma znaczenie? Żałuje tego? Dlaczego? Jakaś mała retrospekcja, wspomnienie innego ogniska, innego wina? Rzuciłeś imieniem boga, ułamkiem obyczaju, ale w jakim celu?
HandsomePagan pisze:Oniemiała szturcha Marberta. On również ich widzi, kładzie dłoń na rękojeści przywieszonego przy pasie rapiera.
Tuzin zbrojnych. Może więcej, może mniej. Bez różnicy. Zbyt wielu. Wyglądają jak zgraja bałwanów, oblepieni śniegiem od stóp do głów. Miast patyków, uzbrojeni są w miecze i pistolety.
HandsomePagan pisze:To jego krew kapie właśnie ze sztychu ściskanej przez napastnika szabli, barwiąc śnieg na kolor maków.
Na uzbrojeniu się nie znam, ale jak na mój gust, to masz tu broń z bardzo wielu epok - miecz, szabla, rapier, pistolet. Siła złego na jednego... :)
HandsomePagan pisze:Czuje zapach własnego potu, odór przerażenia, przebrzydłej niemocy.
O ile pamiętam, siedzi przy ogniu w płaszczu, z naciągniętym na głowę kapturem. Wyczuwa zapach potu, którym oblała się ze strachu? Rozumiem, że w ten sposób chcesz przedstawić jej przerażenie. Nie wypada jednak przekonująco. Postawa na inne zmysły niż węch.
HandsomePagan pisze:Szare oczy rycerza zatrzymują się na Gerandzie. Na jego czole wykwita dolina zmarszczki.
Na czyim czole?
HandsomePagan pisze:Tamten wóz nie różnił się niczym od dziesiątek innych.
Gramatyka: dziesiątków innych.
HandsomePagan pisze:Dostrzega Erwela, walczącego samotnie z nawałą wrogów, próbujących wedrzeć się przez wąską framugę.
Wydawało mi się, że nie pasuje tu framuga, ale SJP podaje:
1. «wnęka w murze, w której osadza się okno lub drzwi»
2. «rama okna lub drzwi»,
więc jest dobrze. Zaskoczyło mnie to.
HandsomePagan pisze:Nogi grzęzną jej w łupieżu bogów.
Śnieg - łupież bogów? Ble..
HandsomePagan pisze:Do skroni ktoś przykłada jej zimną stal lufy.
To już niepotrzebne, przecież była bez sił.

Myślę, że trzeba nad tym popracować.

Czy mi się podobało? Hmm, nie wiem. Raczej przeszło bez echa, nie wzbudziło za wiele emocji.

Powodzenia w dalszym tworzeniu.

ps. Tytuł nieustannie mi się czyta jako "Ostatnia łajza." :D
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
dorapa pisze:
HandsomePagan pisze:Szare oczy rycerza zatrzymują się na Gerandzie. Na jego czole wykwita dolina zmarszczki.
Na czyim czole?
tajest. i jeszcze jedno - same "szare oczy" nie moga się "zatrzymać na gerardzie", bo za piorun nie są mobilne, no, chyba, zeby je wyciąć i cisnąć w chłopa, więc raczej "spojrzenie szarych oczu".
dorapa pisze:ps. Tytuł nieustannie mi się czyta jako "Ostatnia łajza." :D
mam to samo :twisted:

chociaż "rajza" to ładne słowo, aż sprawdziłam ;-) rajza - poniewierka, tułaczka, włóczęga, włóczęgostwo
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

5
ravva pisze:mieszasz wrażenia fizyczne i psychiczne, nieładnie to wygląda.
Hmy... zrobiłem to celowo i w moim odczuciu jest to umiarkowanie interesujący zabieg, który nienachalnie poetyzuje tekst i podnosi jego walory artystyczne. Ale to co podoba się autorowi niekoniecznie musi podobać się czytelnikom, a to pod nich powinien być przygotowany tekst, więc biorę sobie do serca.
ravva pisze:jednej dloni? uwiezionej dloni? dłoni uwiezionej -> więźniarki? więźnia? o rany, jakie to zagmatwane.
poza tym w czym przeszkadzaja skute dłonie w jedzeniu? no, chyba, ze panna miała je nad głową albo za plecami unieruchomione, ale jako oczekująca na śmierć, powinna w celi mieć deko luzu. nie pasuje mi pakowanie bohatera do celi przy jednoczesnym zakuwaniu w kajdany tak, zeby nie mógł jeść.
poza tym skąd taka szlachetnosć w więziennym strażniku?
kogo? uwięzionej (podmiot domyślny). Tak, w mojej wizji miała je skute za głową i wiązało się to bezpośrednio z umiejętnością rzucania czarów (tj. osoby, które ją uwięziły miały nadzieję, że uniemożliwi jej to użycie magii, co nie do końca było prawdą). Nie najlepiej ubrałem te myśli w słowa i być może potraktowałem je zbyt skrótowo i pozostawiając do domyślenia się przez czytelnika. Odnośnie szlachetności strażnika - nie zgadzam się z zarzutem, wszędzie są ludzie lepsi i gorsi, a postać strażnika, który nie wpisuje się w utarte schematy przełamuje pewną konwencję, co ma czynić go interesującym.
ravva pisze:a w pomieszczeniach takich, jak supermarket zadziwiająco łatwo wydaje sie pieniądze. ech. prosciej, autorze - wyst napisac, ze wielu z poprzednich lokatorów zeszło z uma
Nie jestem pewien, czy zgadzam się z zarzutem, ale przemyślę go poważnie pod kątem warstwy językowej tego, co piszę.
ravva pisze:znów to TERAZ - kiedy jest teraz? co panna robi? napisz, ze wiedziała to, gdy złociste piwo spływalo jej do gardła, a nie załatwiasz sprawę enigmatycznym "teraz".
Starałem się skupić w tym zdaniu na tym, co istotne dla fabuły, a umiejscowienie wydarzeń w konkretnej chwili nie wydało mi się ważne. Okoliczności ewentualnego procesu pozostawiłem jako otwartą furtkę do rozwinięcia w dalszych etapach powieści. Błąd z mojej strony.
ravva pisze:przecinek zbędny. poza tym masz z interpunkcją nielichy kłopot.
Niestety moja interpunkcja jest tragiczna i jestem tego świadomy. Mimo wszystko sądzę, że jest nieco lepiej niż było jeszcze jakiś czas temu i idzie to raczej w lepszym niż gorszym kierunku.
ravva pisze:K.E. Wagner w opowiadaniu "biała śmierć" opisał zamiec i zimę, polecam, zajrzyj, a twoja zima ożyje.
Być może popełniłem błąd nie rozwijając wystarczająco wątku zamieci, ale nie wydało mi się to w tym fragmencie istotne. Głównym celem jaki mi przyświecał było zarysowanie historii elfki, a opisy zimy pozostawiłem sobie na dalszą część utworu, nie chcą powielać ich, a zamiast tego wykorzystać je tam, gdzie sprawdzą się lepiej. Ze względu na wartką akcję bałem się też popadania w "nad-opisowość", która działa czasem jako konwencja w krótszych tekstach, jak opowiadania ale zwykle zawodzi na całej linii w wypadku powieści. Lekcja dla mnie: nie należy przesadzać też w drugą stronę.
ravva pisze:że niby pościg ich tak zasypie? bo na to wyszło.
Ten zarzut oddalam, bo fragment, do którego się odnosi jest wypowiedzią bohatera. Ma on prawo wyrażać myśli skrótowo, a często w mowie potocznej używa się po prostu "zasypie na" zamiast "zasypie nas śnieg", gdy jest to oczywiste. Śmiem twierdzić, że w trudnej sytuacji, w jakiej tkwi autor wypowiedzi ma prawo do pominięcia kilku zasad poprawnej polszczyzny. Jako bandyta niekoniecznie jest też dobrze wyedukowany.
ravva pisze:polecam słownik synonimów.
To powtórzenie było jak najbardziej celowe i byłem przekonany, że taka konstrukcja obu zdań wyraźnie to zaakcentuje. Chciałem ukazać to tak, jakby w swojej wypowiedzi bohater nawiązywał do myśli narratora w bezpośredni sposób, ale najwyraźniej nie wyszło. Szkoda, że efekt rozminął się z intencjami, bo wydawało mi się to ciekawe.
ravva pisze:no tak, a ja przyklejam plaster na zraniony palec, to po to, żeby ukryć zadrapanie. a głupie lekarze mysla, ze rany opatruje się, żeby lepiej się goiły i nie zainfekowały. moze ktoś powinien im powiedziec, ze wazniejsze sa względy estetyczne?
Zgadzam się z tą opinią bez zastrzeżeń. Niezręcznie to wyszło.
ravva pisze:za zamieć, znaczy?
Raczej za fakt, że musieli uciekać przez zamieć. Wydawało mi się to oczywiste, ale następnym razem doprecyzuje myśli, skoro takie nie jest.
ravva pisze:szyku zdania odwrócenie nie zawsze sie sprawdza, młody padawanie. tu akurat czytanie utrudniło wielce.
Wychodzi tu moja kompletna nieznajomość zasad gramatyki, bo dla mnie ten szyk zdania nie jest w żadnym wypadku odwrócony.
ravva pisze:to się rozumie samo przez się, że WEWNĄTRZ.
Cel tego wyrazu jest oczywisty: musiał się w zdaniu znaleźć, żeby mogło funkcjonować, a nie chciałem poważając słowa "oberża", "karczma" ani "gospoda". Nie uważam, by było to jakoś wyjątkowo niezręczne, chociaż wystarczyłoby prawdopodobnie "tu" zamiast nieszczęsnego "wewnątrz".
ravva pisze:nieładnie to brzmi.
Zgoda.
ravva pisze:jakim cudem, skoro wojskowi wyszli konie do stajni odstawić, a w karczmie został tylko dowódca, którego nasi bandyci byli uprzejmi zaszlachtować?
powinni miec przynajmniej kilka minut na ucieczkę.
Nie tak to widziałem w mojej głowie. Pomiędzy momentem, kiedy opisuję wojskowych stłoczonych w drzwiach karczmy, a momentem, gdy mój bohater szlachtuje dowódcę mija bardzo krótki odstęp czasu. Nawet jeśli ruszyli w stronę stajni, nie mogli ujść dalej, niż kilka kroków, a nigdzie nie piszę, że aż tak im się z tymi końmi spieszyło i że w ogóle zaczęli się oddalać. ostatni opis związany z ich położeniem sugeruje, że są tuż za swoim dowódcą i nic później w tym kontekście nie wspominam aż do chwili walki. Zgadzam się z zarzutem, że powinno być to oczywiste, a nie jest i z cała pewnością świadczy to o źle napisanym tekście i jego brakach, ale akurat w tym miejscu nie jestem pewien czy logika w kolejności zdarzeń szwankuje.
ravva pisze:samo ścigający wystarczy. spróbuj zredukowac ilosć zaimków osobowych, mozna je swobodnie zastąpić podmiotami domyślnymi albo obejść.
Trudno mi to wyczuć. Wcześniej pisze "uwięzionej" i nie wystarcza, teraz "ścigający" wystarczyłoby, a sytuacja niewiele się dla mnie różni. Liczba podmiotów rzeczywiście do redukcji, ale nie do końca wiem, czy byłbym w stanie to zrobić redagując własny tekst (a raczej wiem, że nie dałbym rady).
ravva pisze:skąd tak nagła personalizacja swiatła?
Chciałem po prostu uplastycznić opis. To wszystko.
ravva pisze:konał? to sugeruje proces, a z moich informacji wynika, ze jak komuś wsadzić nóż w serce, umrze natychmiast, twój napastnik miał czas popluć, pocharczeć?
jakim cudem?
Umrze z pewnością bardzo szybko, ale nie natychmiast. Umieranie zawsze jest procesem, nawet jeśli trwa moment. Charczeć mógł między wbiciem mu noże w brzuch, a wbiciem mu go w serce. Inną kwestią jest, że cios wymierzony w serce nie musiał jednoznacznie go przebić, a jeszcze inną, że nim krew zupełnie przestanie dopływać do mózgu i obumrze on na dobre minie jakiś czas.
ravva pisze:prosciej - uniósł ją. po co oddzielać bohaterkę od ciala?
Chciałem tu podkreślić zły stan elfki i to, że praktyczniej utraciła nad swoim ciałem panowanie, jako skutek użycia magii nie będąc w pełni sił.
ravva pisze:na początku masz jeszcze opatrującą jednego z bohaterów "kurwe" - za mocne to słowo, jak na opowiesć fantasy, nie pasuje akurat tu - "dziwka" jest nieco lżejsza, a "kurwę", jak już musisz, mozesz włożyć w usta postaci, nie narratora.
Chciałem pobawić się konwencją, szokować słownictwem, zdziwić potencjalnego czytelnika. Efekt nie został osiągnięty, a ja zapamiętam sobie lekcję.
ravva pisze:kłopot z tym kawalkiem, ze głowna bohaterka jest papierowa - nie dałeś nic - no wiem, mozesz tłumaczyć, ze to 2 rozdział, że się rozkręci, że dużo sie działo, albo, że panna siedzi w celi i własnie nic dziać się nie moze - co pozwoliłoby czytelnikowi ja polubić. poza rasą, nie wiemy jaki ma kolor oczu, włosów, nie ma w niej nic, za co mozna by kibicowac jej zmaganiom ze strażą króla, nie da się odnieśc do relacji z członkami bandy, poza tym, ze ona jest ofermą, a miecz nosi chyba dla ozdoby, a reszta z jakegos powodu jej broni - serio, nie wydje mi sie, żeby rzezimieszki mialy tyle honoru, by oddać zycie dla damy w opresji, a tu jeden osłania jej ucieczke, drugi włamuje się do lochów, a nasza elfka zachowuje się w tym wszystkim jak opóźniona umysłowo, nie próbuje walczyć, jedyne, na co ja stać, to składanie palców w znaki, a i to wychodzi jej rachitycznie.
Nikt nie powiedział, że moja elfka jest główną bohaterką. Umyślnie kreowana jest tak, by raczej nie dało jej się lubić, by zaakcentować jej przemianę, jaką zaplanowałem gdzieś w dalszej części całości. Nie ukazałem tego w tym fragmencie, ale z założenia magia w moim świecie jest zjawiskiem niezwykle rzadkim i to właśnie umiejętność posługiwania się nią czyni elfkę istotną dla sprawy bandytów. W początkowej scenie nie chciałem, bo zabrzmiało to tak, jakby bohater osłaniał JEJ ucieczkę, a raczej ucieczkę WSZYSTKICH pozostałych. Powody, dla których Marbert ratuje ją z lochów są na tym etapie mniej oczywiste, ale domyślać można się, że chodzi tu ponownie o kwestię jej wartościowych umiejętności, kwestie osobiste (scena pocałunku) lub bandycką wierność (przedstawioną na przykładzie osłaniania towarzyszy w karczmie przez inną postać). Z założenia wszystkie te tropy są fałszywe, bo Marbert, którego postacią starałem się zainteresować odbiorcę (bo ma do odegrania istotną rolę, po której znika z tekstu zupełnie, przeciwnie do elfki, na rozwój której miałbym jeszcze wiele stron tekstu), jest zdrajcą, który z jednego bagna wpakuję elfkę (i resztę bandy) w drugie, znacznie gorsze zaledwie kilka rozdziałów dalej. O Rolandzie w pierwszym tomie Mrocznej Wieży też wiemy niewiele, a mimo to kreację jego postaci uważam za mistrzowską. Tak właśnie, stopniowo chciałem rozwijać moją elfkę, podczas gdy jej przeciwwaga, rzeczywisty główny bohater powieści występujący w innych rozdziałach zostałby wykreowany już w sposób bardziej tradycyjny.
ravva pisze:swoją drogą co to za eskorta, która tak się wlecze za eskortowanym, ze napastnicy mają czas napaśc na powóz, wyciągnąć z niego ofiary, komuś nawet gardło poderżnąć i ocenic rodowód koni zaprzegowych? eeeej, autorze.
naciągane to.
Hmy, zbrojni których opisuję w żadnym wypadku nie mieli być niczyją eskortą. Nieliczną obstawę wozu moi bandyci mieli zamordować z zaskoczenia (ten wątek chciałem jeszcze rozwinąć poza tym konkretnym rozdziałem), a pościg, jaki za nimi wyruszył to ludzie zupełnie inni, którzy o morderstwie i grabieży dowiedzieli się od członka obstawy, któremu udało się zbiec.

Resztę postaram się skomentować później. Serdecznie dziękuję za opinię i wytkniecie błędów, wasza pomoc w trudnej misji doskonalenia (chociaż może powinienem napisać raczej: budowy) mojego warsztatu jest wprost nieoceniona i każda uwagę uważam za niezwykle istotną. Powyższych komentarzy proszę nie traktować jako spierania się z kimkolwiek, a jedynie subiektywne uwagi, albo raczej "mętne tłumaczenia". Mam nadzieję, że wyciągnięte wnioski i nauka, jaką dzięki wam mogłem przyswoić nie pójdzie w las. Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję :).

6
HP pisze:zbrojni których opisuję w żadnym wypadku nie mieli być niczyją eskortą. Nieliczną obstawę wozu moi bandyci mieli zamordować z zaskoczenia (ten wątek chciałem jeszcze rozwinąć poza tym konkretnym rozdziałem),
HP pisze:Uzbrojona po zęby obstawa dzieci i damy, wyłoniła się zza zakrętu.
takie tam, w tekście było :-P
Nikt nie powiedział, że moja elfka jest główną bohaterką.
w przedstawionym kawałku jest - poznajemy świat przedstawiony z jej perespektywy, jej emocjami, oczami. więc jak to nazwać?
HP pisze:w mojej wizji miała je skute za głową i wiązało się to bezpośrednio z umiejętnością rzucania czarów (tj. osoby, które ją uwięziły miały nadzieję, że uniemożliwi jej to użycie magii, co nie do końca było prawdą). Nie najlepiej ubrałem te myśli w słowa
nie ma najmniejszej wzmianki o powodzie ani sposobie przetrzymywania panny w celi. dla ciebie było to oczywiste, dla czytelnika nie.
HP pisze:Wcześniej pisze "uwięzionej" i nie wystarcza, teraz "ścigający" wystarczyłoby, a sytuacja niewiele się dla mnie różni.
HP1 pisze:choć nie mógł rozkuć dłoni uwięzionej,
HP2 pisze:Ścigający ją mężczyzna jest coraz bliżej.
w cyt 1 chodzi o nieprecyzyjne okreslenie - cieżo zgadnąć czy podmiotem jest dłoń uwięziona czy uwieziona (bohaterka).
w cyt 2 samo "scigajacy" wystarczy, facet goni elfkę, oglądamy wydarzenia, których jest osia, nie ma powodu dodawać zaimka.

i nie chodzi o "lubienie" bohaterki, ale o wiarygodnosć, na niej opiera się ten kawałek, a w elfce nie ma nic, co by sprawiło, że chce sie to dalej czytać - bohater, obojętne czy jest dobry, jak waylander, czy zły, jak kane, musi miec coś, co przytrzyma przy nim czytelnika i zaciekawi. mozna to osiagnąc wplatając wspomnienia w tekst, ocieplajac wizerunek, opisując go przez rozmowę innych, etc.

hm, waylander w sumie też nie jest najpozytywniejszą postacią pod słońcem, podobnie, jak kane czy taki np. de sarnac, ale da się ich polubić i człowiek ciekaw jest, jak potoczą się ich losy :twisted:
w tym kawałku tego brak.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”