Zdając sobie sprawę, że nie jest fair skakać po tekstach, nie dając Autorom tej samej możliwości, mając też świadomość, że punktować błędy jest o wiele prościej niż samemu ich uniknąć, daje skromny swój miniaturowy tekst.
Niech pofruną zgniłe warzywa.
WELDOM
Zabiłem skurwiela.
Normalnie i po prostu.
Pamiętam tłustego faceta kopiącego owczarka niemieckiego. Pies leżał na boku i wydawał z siebie dźwięki, jakich żadna żywa istota wydawać nie powinna. Tłuścioch wymierzał kopnięcia mocno i fachowo. I zupełnie bezlitośnie. Krzyczał coś, że pies pojawił się nie wiadomo skąd. Coś o ubrudzonych, wymagających prania spodniach.
Ślepa nienawiść eksplodowała we mnie nagle i natychmiast.
W jednej chwili szedłem sobie spokojnie ulicą, myśląc o czekającym mnie dnia następnego wylocie do Indii, a w następnej chwili tłukłem łbem tego faceta o kant chodnika.
Bum! Bum! Bum!
Uderzałem raz za razem, w morderczym szale.
Plask! Plask! Plask!
Jego włosy wymknęły się z mojej śliskiej od płynów mózgowych ręki.
Potem wziąłem psa na ręce i pobiegłem.
Nie, nie do weterynarza.
Do szpitala.
Normalnego, ludzkiego w założeniu, szpitala.
Zemdlałem na progu.
* * * *
Obudziłem się w miękkim łóżku. Cholera, szlag trafił Indie.
Zbytnio bolała mnie głowa żebym miał odwagę otworzyć oczy, ale zdobywając się na niemały wysiłek mogłem dokonać pobieżnej analizy sytuacji.
Miękkie łóżko sugerowało że nie jestem w więzieniu.
Kurwa.
Więzienie to nie była zła opcja. Przynajmniej kiedy drugą było Weldom.
I wtedy usłyszałem to zza drzwi.
- Wyszła z Jego brzucha wielka ryba z zębami ociekającymi krwią. I pożerała żywych aż ziemia pokryła się ciałami. A po rybie wyszła z serca Jego bestia o nogach wielu, pożerająca umarłych aż ziemia zrobiła się pusta. A gdy i żyjący, i umarli zniknęli z...
Dalszy ciąg przerwał trzask impulsu elektrycznego.
Weldom, kurwa.
Weldom z całą pewnością.
Zakład psychiatryczny dla przestępców zakwalifikowanych jako socjopaci, z dopiskiem "wyjątkowo niebezpieczny". Tak, dopisek powinien dotyczyć zarówno przestępców jak i samego zakładu. Zmywarka do naczyń, w której byłem nowym talerzem. Ktoś najwidoczniej uznał że mój mózg to resztki po kolacji.
Jedyna placówka w tym kraju jaka dostała pozwolenie na oficjalne używanie silnych impulsów elektrycznych w tak zwanej "terapii leczniczej".
Zaskrzypiały otwierane drzwi. Kilka sekund później usłyszałem ciężkie, wolne kroki.
- Pacjent B dwieście dwanaście, wstać.
Podniosłem leniwie głowę i po raz pierwszy otworzyłem oczy.
Mimo że oślepił mnie blask jarzeniówki, wyraźnie widziałem wielkiego, długowłosego pielęgniarza.
Stał i czekał, zaciskając rytmicznie lewą pięść. Wytatuowany niezdarnie na lewym przedramieniu smok wił się.
W rytm zaciskanej pięści, bo niestety muzyki tu nie puszczają.
- Powiedziałem. Wstać - powtórzył z jawną irytacją.
Podniosłem się z trudem. Chwiejąc się na nogach zrobiłem dwa kroki w jego kierunku.
- Posłuchaj - jego głos brzmiał teraz trochę łagodniej. - Rozwaliłeś facetowi łeb żeby uratować jakiegoś kundla. Fajnie. Twoja sprawa. Ale tutaj nie jesteś kimś. Jesteś następnym zakwalifikowanym w ICD10 jako F60.2, znaczy socjopata. Jasne?
- Jasne - wymamrotałem z trudem.
- Ok. - Ucieszył się szczerze, pokazując mi szpaler żółtych zębów. - Idziemy do szefa.
Wyszliśmy na korytarz. Jakiś brudny facet sikał, leżąc na podłodze. Inny, wytatuowany na twarzy, drapał paznokciami ściany zostawiając krwawe ślady. Ktoś śpiewał wykazując tak nieprawdopodobny brak słuchu, że dziękowałem losowi że się tu znalazł.
Jakaś kobieta tuliła do piersi zwiniętą w kłębek błękitną, szpitalną koszulę. Głaskała ją i nuciła coś cicho.
Zapewne kołysankę.
Usmarowany ekskrementami dziadyga podczołgał się do mnie i chwycił za nogawkę.
- Mam wsssskazówki... Mam kluczzzzz do tajemnic wszechśśśświata... - zasyczał.
Prowadzący mnie pielęgniarz przyłożył gładką, niebieską pałkę do przedramienia dziadygi.
Usłyszałem znajomy już dźwięk impulsu elektrycznego. Syczący jeszcze sekundę temu mężczyzna zabulgotał i zwalił się na podłogę.
- Wybacz. Wiesz jak jest, to same świry. - powiedział z przepraszającą miną pielęgniarz, obdarzając mnie jednocześnie nieśmiałym uśmiechem.
Kiwnąłem tylko głową.
Doszliśmy do ciężkich i wielkich drzwi, na których dumnie pyszniła sie tabliczka z napisem "Dyrektor".
Pielęgniarz klepnął mnie przyjacielsko w ramię. - Wchodzisz sam, polecenie szefa. Ale bez numerów ok?
Ponownie kiwnąłem głową.
Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Dyrektor, niski człowiek o szpakowatych włosach stał plecami do mnie wpatrując się w przestrzeń za oknem.
- Z dniem dzisiejszym zostaje Pan zwolniony z zakładu psychiatrycznego w Weldom. Zostaje Pan zwolniony... nieoficjalnie, więc sugeruję po przekroczeniu bramy zatroszczyć się o siebie natychmiastowo. Wyjdzie Pan stąd prosto do magazynu, pobierze swoje ubrania i natychmiast uda się do głównego wyjścia. Nikt nie będzie Pana zatrzymywał. Jakieś pytania?
- Tylko jedno - wychrypiałem. - Dlaczego?
Odwrócił się od okna. Miał mądrą, uczciwą twarz człowieka, który wiele przeszedł.
- Bo to był mój pies.