CZARNE SOTNIE
Gdy usiadł na starym drewnianym krześle, można by usłyszeć cichy krzyk luźnej sośniny wołającej o inny, mniej zakuty metalem zad. Można by, gdyby nie górujący nad nim dźwięk, rozbijanej właśnie o stół głowy młodego mnicha. Rytmiczne uderzenia zdawały się być dziełem jakiegoś pułkowego bębniarza, wybijającego równy marsz czołem wspomnianego nieszczęśnika.
-Dosyć Aris.
Globus spadł jeszcze raz na blat, po czym cała reszta wylądowała już na klepisku. Zupełnie bezwładnie, ale z subtelną i docenianą chyba jedynie przez bębniarzy finezją.
-Żyje?
-Nie wiem panie. Tak tłukłem i chyba z zamyślenia się, wie pan, rozkojarzyłem.
Aris najdelikatniej jak tylko umiał, kopnął biedaka w miednicę. Rozległ się jęk, a zaraz potem charkanie. Młodzieniec pomacał się po twarzy i zaczął wyjmować z ust połamane zęby. Powoli, po jednym, tak żeby mógł z każdym się pożegnać.
-Panie, gówniarz żyje.
-Dobrze. Posadź go na czymś. Posadź, a nie rzuć idioto. Dobrze. Pewnie się zastanawiasz młody człowieku, co mnie tu sprowadza. Otóż przyjmijmy, że jestem takim wędrownym dziadem. Nie, nie przerywaj mi, pozwól, że skończę. Więc jestem takim wędrownym dziadem i mam tobie do opowiedzenia pewną historię. Może ją znasz, dzieciom się ją opowiada, ale zawsze warto przypomnieć te najlepsze, a tę lubię najbardziej. Otóż był sobie kiedyś król i ten król miał dwunastu rycerzy. Wiernych jak jasna cholera. Wleźliby za nim do własnej dupy, jakby im kazał. Tylko, że widzisz mój przyjacielu, król ten miał też żonę. Królową. Pewnego dnia doszło uszu naszego monarchy, że ta kurwa puszcza się z którymś z tych dwunastu najwierniejszych kundli, jakich znała ludzkość. Jak myślisz, co zrobił nasz król?
Młody mnich trzęsąc się na małym taborecie, wzruszył ramionami tak szybko, jakby za wszelką cenę chciał posunąć rozmowę dalej. Jak najdalej od niego samego.
-Mówisz, że nie wiesz. Dobrze. Król kazał postawić ich wszystkich w rzędzie. Wszystkich dwunastu najwierniejszych rycerzy. W sumie będąc ścisłym to jedenastu i jednego śmierdzącego padalca. No i ten cały rządek miał przed królem wywalić swoje kutasy. Tak na wierzch, wiesz o co chodzi. Nie krzyw się, wiem że mnisi też lubią pociupciać i świętego mi tu nie zgrywaj. No i jak oni już te swoje knagi powyjmowali, to kazał katu po kolei im je ucinać. Do momentu, aż padalec się przyzna oczywiście. I fiuty zaczęły spadać na ziemię jak świerkowe szyszki. Jeden, drugi, trzeci... Padło ich aż siedem, kiedy w końcu ósmy rycerz przyznał się do pochędorki z królową. Król oczywiście obciął mu za to łeb siekierą. Własnoręcznie. Wiesz jaki płynie z tego morał?
Młodzieniec pokiwał przecząco porozcinaną i obrzękłą od uderzeń głową. Był na tyle wystraszony, że nie próbował nawet wycierać zasychającej już krwi.
-Dobrze. W takim razie zdradzę ci ten sekret. W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki moment, kiedy albo traci jaja, albo traci łeb.
Dowódca wstał z krzesła, które tym razem wydało dźwięk podobniejszy uldze. Zdjął z ramion grubą, wilczą skórę, a z głowy misiurkę. Płomienie z palonych na zewnątrz chat odbijały się w małych płytkach jego bechteru. Sięgnął do małej sakiewki, wyjmując nabitą fajkę i zapalił, podchodząc do jeńca.
-Teraz zadam tobie kilka pytań. Wiem, że wy, młodzi, macie makówki pełne ideałów i przez to niezwykle uparte. Już nawet nie wspomnę o tym, co robi z wami habit, ale spróbuję ciebie przekonać, że nie masz na tyle odwagi, honoru, czy głupoty, (nazywaj to jak lubisz) żeby pozbawić siebie życia, a mnie cennego czasu.
Następny poranek był ciepły. Słońce choć z trudem, to jednak przebijało się przez dym ze strawionych ogniem chat i klasztoru. Powietrze przepełniał smród spalenizny. Gdzieniegdzie dało się tez wyczuć słodką nutę gnijącego ciała i końskich odchodów. Końskie odchody były o tyle nietypowe, że w dzień powszedni waliło tu łajnem bydlęcym. Końskie jest droższe, jak i sam koń. Z jedynego ostałego w pożarze domu wyszedł dowódca. Tym razem miał na sobie tylko białą, wiązaną koszulę, skórzane spodnie, i podbijane buty cesarskiej jazdy. Bez tej całej masy skór i zbroi, wydawał się być mniejszy niż wczorajszej nocy. Wziął głęboki wdech, delektując się po trochu zapachem swojego dzieła, na sposób kucharza nurzającego nos w aromacie swojej potrawy. Nagle z daleka zdało się słyszeć tętent kopyt. Narastał on coraz szybciej, ale nie zwiastował jakiejś większej liczby jeźdźców. Istotnie nadjeżdżał tylko jeden.
-Setnik Falkenhayn! Gdzie wasz starszy żołnierzu?
-Ja jestem Falkenhayn. Jakie masz wieści?
Goniec zsiadł z konia i poprawiając kolet, podszedł do dowódcy.
-Cesarz nie żyje od dwóch dni. Rada regencyjna nakazuje rozwiązanie wszystkich jednostek Czarnych Sotni.
-Wiem gdzie znajduje się Jean Geestzeit, nie mogę teraz rozpuścić ludzi.
-Buntownicy zostali zrehabilitowani edyktem rady, mnisi również. Radzę się w porę przestawić kolego, bo chodzą słuchy, że młody cesarz ma przyjąć wiarę południa.
Przestawić się – pomyślał Igor Falkenhayn patrząc na zgliszcza klasztoru i jego żołnierzy wrzucających ciała pozabijanych mieszkańców na taczki.
-Dobrze. Zapraszam do środka. Pewnie towarzysz zmęczony drogą, to podzielimy się mięskiem. Jakieś winko tez pewnie się znajdzie. Tam dogadamy całą resztę. Żołd i inne sprawy.
-Nie odmówię.
-Przodem, zaraz dołączę tylko przekaże rozkazy.
Igor odprowadził wzrokiem znikającego w domostwie gońca, po czym ruszył ku żołnierzom porządkującym wioskę. Jeden z nich spity jak świnia nosił na szyi czyjeś flaki, wymachując nimi jak panienka w burdelu. Reszta miała z niego przedni ubaw, dolewając mu miodu prosto do wyszczerbionej gęby. Oparty o najbliższy płot stał chorąży Aris. Do niego właśnie podszedł Falkenhayn. Po krótkiej wymianie zdań, osiłek żwawym krokiem ruszył do kwatery setnika, a on sam krótko, choć treściwie odezwał się do żołnierzy.
-Panowie, siodłać kobyły. Jedziemy popruć kilka habitów.