
Chwyciłam za leżący na stole sztylet i z rozmachem przecięłam materiał spódnicy, nieprzerwanie wpatrując się w jasne oczy ojca. Dźwięk niszczonej tkaniny odbił się echem od ścian kuchni. Odgłos, który już zawsze miałam utożsamiać z wolnością i aktem młodzieńczego buntu, niosącego ze sobą nutkę niebezpieczeństwa. Lecz ten, na którego skierowany był mój wzrok stał nadal niewzruszony, spoglądając na te wyczyny
z charakterystycznym dla siebie chłodem. Jednak, gdy wyjęłam spinkę i włosy rozsypały mi się na plecy burzą rozwichrzanych loków coś się zmieniło. Coś w jego spojrzeniu, w dłoniach kurczowo zaciśniętych wokół nóżki kielicha. Pomimo tego nadal nic nie mówił, choć posunęłam się dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Sztylet włożyłam do znajdującej się nieopodal pochwy i przypięłam do odsłoniętego po moich krawieckich zabiegach uda. Po siedemnastu latach tyrani mojego drogiego tatusia, niekończących się kłótniach i ciągłych ograniczeniach miałam dość. Z buńczuczną miną skierowałam się do wyjścia. Nie uciekałam, nie wymykałam się ukradkiem. Odchodziłam z wysoko podniesioną głową, tak jak zawsze chciałam. Byłam kobietą, młodą co prawda, ale taką, której nie można było kontrolować, choć od zawsze usilnie się starano. Byłam sobą, nie tą pustą skorupą, zaciskającą zęby w próbie opanowania szalejącego ognia woli życia. Życia, bo wegetacja jest jego marnym substytutem. Byłam wszystkim, czym zawsze chciałam być. I byłam sama. W progu dosłyszałam jeszcze ciche westchnienie. Trzasnęłam drzwiami z siłą, miałam nadzieje wystarczającą, by ten apodyktyczny głupiec oblał się tym swoim naparkiem, który popijał z taką lubością.
Idąc ulicą rozpięłam koszule pod szyją na tyle, na ile pozwalał mi gorset i podwinęłam rękawy do łokci. Na twarzach mijanych przeze mnie ludzi malowało się osłupienie, patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczyma jakby zobaczyli najnowszą zabawkę naszego ukochanego władcy. Nie było to przyjemne skojarzenie zważywszy, że ów ten miał w zwyczaju paradować w towarzystwie pupilków-Ożywieńców. Wiedziałam, że wzbudzam sensacje, te nieliczne kobiety, którym pozwolono wyjść z domu odwracały zawstydzone wzrok od moich niezakrytych nóg w pończochach i wysokich męskich butach na grubej podeszwie. Dodatkowo śmiałam rozpuścić włosy, a to już było dla wszystkich jawnym łamaniem prawa. Hardym krokiem skierowałam się ku drodze prowadzącej za miasto. Otaczały mnie ciemne, wysokie budynki, pochylone ciężarem wieku w stronę ulicy. Ich szaro-czarne fronty i przydymione szyby zawsze nadawały wszystkiemu wokół ponurą atmosferę. Jednak dzisiaj nawet cienie rzucane przez miejskie zabudowania, wydawały się mniej przytłaczające. Euforia spowodowana uzyskaniem wolności odrzucała wszelaką możliwość powrotu do mojego codziennego wisielczego humoru. Kilka kroków przede mną rozpościerały się skrzydła miejskiej bramy. Sięgająca drugiego piętra, wykonana z kutego żelaza, była śmiesznie wręcz ciężka, więc nigdy jej nie zamykano. Przynajmniej nie za mojego życia. Właśnie stawiałam stopę za granicami murów, gdy uświadomiłam sobie, o czym zapomniałam. Brama. Niezamykana. Za to pilnowana. Strażnicy. Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Wiedziałam, że nie mogę teraz zawrócić, wzbudziłabym podejrzenia. Nie przerywając marszu, starałam się przemknąć niezauważona.
- Niech się pani zatrzyma!
I cały plan szlag trafił. Podeszli powoli, bacznie mi się przyglądając. Starszy z pary miał długie, siwe wąsy, końcami sięgające napierśnika, spod którego wystawało potężne brzuszysko. Przy odrobinie szczęścia mógłby udawać, że nos zaczerwieniony ma przez katar, ale bijący od niego zapach wyraźnie wskazywał, co jest tego przyczyną. Drugi, choć wysoki, był przeraźliwie wręcz chudy i zdawałoby się zbyt młody, aby dzierżyć w dłoniach pikę. Nawet za duży hełm nie był w stanie ukryć chłopięcej twarzyczki i blond loczków.
- Czy coś się stało? – zapytałam moim najbardziej niewinnym i słodkim głosem,
a przynajmniej miałam taką nadzieje.
- Ma pani zezwolenie na opuszczenie miasta? - gdy otworzył usta woń alkoholu mocno się nasiliła.
Chudzielec nieprzerwanie lustrował mnie swoimi wielkimi zielonymi oczami. Od czubka głowy pokrytej długimi, kasztanowymi lokami, po stopy w męskim obuwiu
i z powrotem. Zapewne pierwszy raz widział kobietę, która nie była tylko twarzą w długiej bezkształtnej sukni zakrywającej dosłownie wszystko. Sądząc po wyrazie twarzy, podobał mu się ten widok.
- Oczywiście. Nie sugeruje pan chyba, że spacer za mury jest moim własnym pomysłem – odpowiedziałam jednocześnie mrugając dyskretnie do chłopaka.
Niezmiernie zabawnie było patrzeć, jak z wrażenia aż się cofa. Wąsacz zmarszczył brwi i spojrzał groźnie w jego stronę.
- Może i nie, ale ten strój to już pewnikiem- Strażnik niewątpliwie nie był zanadto rozgarnięty, jednak teraz na pewno nie uda mi się tak łatwo wykaraskać.
Już chwilę później podążałam za śmierdzącym winem gburem w stronę pałacu. Przez całą drogę łajałam sama siebie. Zapominanie o takich oczywistościach, jak choćby ci dwaj przy bramie, jest niedopuszczalne. Nie mogę zacząć nowego życia, dopóki planowanie nie wejdzie mi w nawyk. Prawdę powiedziawszy nie ważne, co bym sobie wmawiała, zjawisko to było u mnie dość częste. Nie wiem czy wynikało to z ignorancji, czy z roztrzepania, ale informacji, przez każdego przypominanych sobie nawet nieświadomie w mojej głowie szukać na próżno. Na końcu brukowanej alei dostrzegałam już fragment pałacu. Choć według mnie niczym sobie na to miano nie zasłużył. Nie posiadał filigranowych wieżyczek czy ażurowych balkonów, nigdzie nie wypatrzyłam wysokich okien bądź złoconych ornamentów. Wyglądał wręcz jak zupełne przeciwieństwo rezydencji księżniczki z babcinych opowieści. Nazwałabym go raczej warownią lub twierdzą. Wykonany został z czarnej cegły na planie ośmiokąta. Na szczycie każdej z narożnych wieży kilku nieszczęśników bezustannie trzymało wartę. Jedyne oficjalne wejście prowadziło przez kolejną ogromną bramę, rzecz jasna równie ciężką. Jeśli w zamyśle budowla miała wzbudzać strach, cel zrealizowano. Zawsze napawała mnie obrzydzeniem, więc nie zapuszczałam się w jej okolice zbyt chętnie. Wejście do środka będzie mnie kosztować dużo samozaparcia, choć mogę równie dobrze pozwolić by któryś
z moich uczynnych towarzyszy ułatwił mi to zadanie i przepchną przez wrota. Po namyśle zdecydowałam się na drugą możliwość. Oczywiście miałam nadzieję, że to chłopak będzie zmuszony mnie dotknąć i na jego twarzy wykwitnie uroczy rumieniec. Jednak spotkał mnie zawód. Gdy tylko jeden z pilnujących przejścia strażników ujrzał moją eskortę, bez zbędnych ceregieli chwycił mnie i niemal zaciągną do wewnętrznych drzwi najbliższej wieży. Opierałam się takiemu bezceremonialnemu traktowaniu tylko dla zasady, nie było najmniejszych nadziei na to, że zdołam się uwolnić. Niedużych rozmiarów i ledwie oświetlone wnętrze, nie prezentowało się zbyt zachęcająco. Nie stało też w nim nic
z wyjątkiem zniszczonego biurka i krzesła, na którym siedział łysy, zgarbiony człowieczek. Niewątpliwie jakiś urzędnik.
- Co znowu? – warknął cicho nie podnosząc głowy znad papierów.
Cóż może i nie zasłużyłam sobie na lepsze powitanie, niemniej jednak byłoby miło.
- Przyłapano ją na wymykaniu się z miasta bez zezwolenia i proszę spojrzeć na te włosy i strój – odpowiedź wywołała pożądaną przez strażnika reakcje.
Mężczyzna pośpiesznie uniósł wzrok i zastygł z plikiem dokumentów w dłoni. Opanował się sekundę później, a z jego twarzy zniknęły wszelakie oznaki szoku. Tylko zmarszczone brwi były pozostałością po minionych emocjach.
- Już mówiłam, że pozwolono mi na tą małą wycieczkę.
- Jak ci na imię? – Spokojnie odłożył kartki i starał się brzmieć obojętnie.
Mogłam skłamać, odbębnić karę i jak najszybciej wcielić w życie plan, jednakże prawdziwe nazwisko powinno dużo sprawniej wyciągnąć mnie z tarapatów.
- Inga.
Byłam oczywiście świadoma, iż pyta mnie o pełne imię, nie mogłam się jednak powstrzymać przed zirytowaniem go jeszcze bardziej. Taki już mój wątpliwy urok.
- Proszę się nie wygłupiać. Pytam jeszcze raz: jak się nazywasz? – westchnęłam
z rezygnacją, za chwile powtórzy się schemat, który towarzyszył mi przez całe życie.
- Ingryda Xaofiel – gdy skończyłam mówić, starannie wystudiowany spokój zniknął
z jego twarzy, zastąpiła go panika.
Strażnik przy drzwiach głośno wciągną powietrze i zdenerwowany zaczął dukać.
- Pani wybaczy, ja… Ja nie zdawałem sobie sprawy… Pani ojciec…
-To w tym momencie nie ma najmniejszego znaczenia – przerwałam mu żałosne przedstawienie. - Ważne natomiast jest, abym jak najszybciej opuściła teren pałacu, nie chciałabym narażać panów na gniew mego ojca.
Miałam nadzieję, że wiedza, kto jest moim rozporządcą, zmiękczy trochę ich protesty.
- Ależ oczywiście. Jakże Pani wspaniałomyślna. Czym prędzej eskortuję Panią
za bramę i…
- Derok, to chyba do mnie należy decyzja, czy Panna Xaofiel zostanie odprowadzona do domu – urzędnik przerwał usłużnemu mężczyźnie.
- Ale…
- Pochodzenie Pani nie zmienia faktu, iż złamała prawo i musi otrzymać karę.
Tak, pogratulować szczęścia, akurat musiał się trafić skrupulant. Gmerał chwilę
w wielkim stosie papierzysk i niemal z samego spodu wyciągną małą złożoną karteczkę. Pośpiesznie wypełnił formularz, złożył zamaszysty podpis i odcisną pieczęć. Podając mi go obłudnie się uśmiechał. Spojrzałam na zapiski i aż sapnęłam z oburzenia. „ Obnoszenie się z odrażającym wyglądem.” Już ja mu pokaże odrażający wygląd, niech tylko poczeka aż z nim skończę wtedy w lusterku zobaczy doskonały jego przykład. Sekundę przed moim spektakularnym skokiem na biurko i chwyceniem łysego za kołnierz, strażnik delikatnie acz stanowczo począł wyprowadzać mnie z pokoju. Znów starałam się uwolnić, lecz i tym razem trzymał mnie zbyt mocno. Kipiałam z wściekłości, więc oczywiście za późno zorientowałam się, że nie prowadzono mnie ku bramie. Derok, ciągnąc mnie za sobą, skierował się w stronę wielkich, masywnych drzwi po drugiej stronie dziedzińca. Wnętrze nieco mnie zaskoczyło. Spodziewałam się czarnych zawilgotniałych murów, i równie czarnej posadzki. Zastałam natomiast szeroki dobrze oświetlony hol i jasne, marmurowe schody ze złoconymi poręczami. Więc to tu podział się pałac. Bez skrępowania obracałam głową we wszystkie strony. Strażnik spojrzał na mnie z wyrzutem, a gdy nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia, zafrasował się marszcząc brwi ze zdziwieniem. Miałam nadzieję, że wreszcie zrozumiał, iż nie podkulę potulnie ogona, kiedy tylko raczy skierować na mnie swój karcący wzrok. Zaczęliśmy wchodzić po miniaturowych schodkach, dostosowanych rozmiarem zapewne do stópek dziecka. Po lewej, na końcu długiego korytarza dostrzegłam okazałe, ozdobne wrota. Przed nimi stała niska, drewniana ławeczka, na której nakazano mi usiąść. Derok bez słowa staną obok mnie. Pierwszy raz przyjrzałam mu się dokładniej.