Uschnięty liść

1
Pierwsze opowiadanie z serii. Sprawdzane jeśli chodzi o powtórzenia, interpunkcje i gramatykę.



dla Oćka, który pomógł mi odnaleźć to drzewo



Bartek usiadł na kępce uschniętych liści rozwianych po całym parku. Oparł się o drzewo, przyciskając do swej piersi mały, czarny piostelcik, taki jaki mają policjanci w niskobudżetowych filmach kryminalnych. Z tego miejsca miał doskonały widok na całą okolicę, przez co nie mógł odeprzeć się pokusie, aby rozejrzeć się wokół siebie. Po wąskich, parkowych uliczkach biegały przedszkolaki, a zaraz za nimi były jakieś kobiety, prawdopodobnie ich matki, które chciały je dogonić. Nic zresztą dziwnego, było już popołudnie. Wiatr podwiewał liście, tak że te spadały na czubki głów niczego niespodziewających się ludzi. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, udając przy okazji, że czytają gazetę, a którzy tak naprawdę podglądali bawiące się dzieci zazdroszcząc im w głębi duszy. Pogoda w tym roku była bardzo dziwna. Bartek na początku nie rozumiał zachowania ludzi, dopiero po chwili uznał, że jest to wpływ wyjątkowo ciepłej jesieni zestawionej z lodowatym latem. Po chwili patrzenia na tą błogą sielankę zwrócił swój wzrok ku górze. Zobaczył potężny, wysoki dąb od dołu, co budziło w jeszcze większy szacunek niż wcześniej. Jednak ta silna "osobowość" dzisiaj, na jego oczach, wyraźnie się starzała. Niegdyś bujna "czupryna" staruszka teraz spadała na ziemię. Bartek sam nie był człowiekiem młodym, choć powinien. Miał długie, siwe włosy, sięgające mu do ramion, a zmarszczki układały jego twarz, tak, że niezależnie co miał akurat na myśli, jego mina zawsze mówiła: "Nie lubię Cię". Był dosyć wysportowany, choć i tak z żalem wspominał te momenty w życiu, w którym jego mięśnie brzucha przypominały mu kaloryfer, a nie jakieś dziwne, włoskie krzesło w kształcie litery "L". Pomiędzy jego oczyma spadł mały, przeżółknięty liść. W tym momencie wstał. Nie miał ochoty obudzić się zakopany w liściach. Spojrzał ponownie w górę. Z tej pozycji drzewo nie wydawało mu się już takie wielkie.

- Nie myśl, że możesz robić co chcesz! - krzyknął do drzewa.

Bartek na szczęście, albo na jeszcze większe szczęście jego wrogów nie był takim wariatem, aby spodziewać się odpowiedzi. Po chwili patrzenia jak z tego poczciwego starca spadają liście, dotknął go prawą ręką. Przez chwilę ruchy jego ręki wyglądały tak, jakby sprawdzał materiał z jakiego jest ono zrobione.

- Ty też nie jedno przeszedłeś. Moja ręka to czuje... Nie raz na twoich gałęziach wiązali swe sznury samobójcy. Moja dłoń mi to mówi. Na twym pniu są plamy krwi i to nie jednego człowieka. Niewidzialne dla oczu, widzialne dla serca. Z twoich najwyższych konarów spadło już nie jedno dziecko. Tak, słyszę twój głos, choć ty nic nie mówisz. I nic powiedzieć nie możesz. Twoje korzenie zawsze wchłaniał płacz matek, którym znikła najjaśniejsza gwiazda na niebie życia. Jesteś niczym nie mogący polecieć sokół, który żeruje na nieszczęściu innych zwierząt. - w tym momencie zamyślił się na chwilę. - Jak ty mi przypominasz człowieka...

Jednak nie możesz się poruszyć i jesteś zdany na moją łaskę. - rzekł, po czym prawą rękę schował do swojej małej kieszeni w spodniach. - Mógłbym cię spalić jednym ruchem ręki, ale czy braci się zabija? Ty jako jedyny możesz mnie zrozumieć, ty jako jedyny nic nie powiesz... Ty jesteś tym najbliższym. Jednak wiem, że ty o mnie nic nie wiesz. Obiecuję, że wyjawię ci sekrety mojego życia. Wszystkie co do joty. Jedynym mym warunkiem jest to, abyś wysłuchał mnie cierpliwie. - Bartek zamilkł na chwilę, ale mimo to ciszy nie było - w oddali było słychać śmiech dzieci. -

Urodziłem się... - tutaj urwał na moment, chwytając się jednocześnie za brodę, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć. - Właściwie... Dokładnie początku swojego życia nie znam, ponieważ sierociniec, w którym mieszkałem spłonął, zresztą w bardzo dziwnych okolicznościach. Stało się to gdy miałem zaledwie sześć lat. Z tego co wiem, że nikt z personelu nie żyje. - zaniemówił na chwilę, chcąc jakby uczcić ich pamięć minutą ciszy. - Ba, nawet jedna z opiekunek w tym drugim domu dziecka, zrobiła coś czego nigdy nie zapomnę... Jedna z najgorszych rzeczy, którą człowiekowi, nie mówiąc dziecku można zrobić. Pokazała mi zdjęcia... Te przerażające zdjęcia spalonych szczątek moich byłych opiekunek. Tych osób, których budziłem największym szacunkiem, których być może nawet kochałem... - zamilkł na chwilę. - Nie mogłem spać przez paręnaście dni. Dzisiaj to brzmi dla mnie śmiesznie, ponieważ nie zasnąłem od dwóch lat bojąc się o własne życie, ale, ale... - nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. - Dziwi mnie fakt, że tylko mnie pokazano te zdjęcia...

W tym momencie urwał swój monolog. Schylił głowę tak jakby miał się zaraz rozpłakać. Jego płaszcz szargał mocny wiatr. Szum opadłych liści zapełnił ciszę, którą spowodowało nagłe zakończenie wypowiedzi. Cała ta scena trwała zaledwie minutę, ale osobom stojącym obok mogło się wydać, że trwała parę, paręnaście godzin.

- Tylko mnie! Tylko mnie! A dzieci z tego sierocińca było z dziesięć, może dwanaście... Nie rozumiem, co ja wtedy takiego zrobiłem, że taka kara na mnie spadła... Byłem grzecznym, normalnym, na ile to możliwe wychowując się w sierocińcu, chłopcem.

ściemniało się. Wiatr się jeszcze wzmógł, a w parku nie było ani jednej żywej duszy. W przeciągu paru minut z wesołego, pełnego życia park przemienił się w zimną, pozbawioną życia "pustynię".

- Mój drogi przyjacielu. - zwrócił się do drzewa, powstrzymując się od płaczu. - Będę musiał cię opuścić, bowiem wraz z nocą przybywają po mnie zabójcy. Bezwzględne, niczym się nie przejmujące drapieżniki, które jedyne czego pragną to poczuć smak mojej krwi w swoich ustach. Będę musiał się ukrywać znowu, tak jak każdej nocy. Ale nie bój się, ja w dzień tu powrócę i opowiem dalszy ciąg mojego życia.

Bartek wstał gwałtownie, słysząc, że w okolicznych krzakach coś, albo co gorsza ktoś się poruszył. Czując oddech zabójców na swoim gardle pobiegł przed siebie.

- A do tego czasu bądź zdrów! - pożegnał swojego kompana mijając go.

Po chwili Bartek, znany w nie naszym świecie jako Bartosz Wygnaniec, zniknął w ciemnościach, w dopiero co zapadłej nocy...



***



Dąb samotnie spoglądał na cały park ze swojego pagórka. Towarzystwa dotrzymywał mu jedynie wiatr, który bawił się jego gałęziami niczym Lucyfer duszami w piekle. W takich chwilach miało ono zawsze poczucie ograniczenia. Drzewa zawsze podziwiały wiatr, ponieważ on nie był niczym ograniczony, mógł pędzić przez łąki i lasy... A one? Ich masywne, rozrośnięte przez lata korzenie nie pozwalałby im się ruszyć z miejsca, a jakby jeszcze tego było mało wolność odbierał im parkowy, niski płot, który jedynie utrudniał im ewentualną ucieczkę, a nikogo, ani tym bardziej niczego nie chronił. Zamknięte, pozostawione same sobie na całą noc. Mogłoby się wydawać, że to zaledwie parę godzin, ale tak naprawdę były one niczym tortury. Zawsze podczas tej pory po uliczkach błąkały się zjawy, a raczej jedynie ich zdeformowane twarze. Jedyne co ich miny mogły wyrażać to: "ból". Wyglądały z daleka jak małe dzieci bawiące się tutaj popołudniami. Pojawiała się w tych duchach radość, gdzie w dzień serce ogarnia wieczna, niekończąca się rozpacz. Cieszyły się chwilą, nawet tu na takim padole jakim jest Ziemia. Tak jak drzewa nie mogły wyjść poza bramę. Gdy tylko jej dotykały natychmiast znikały. Widać były one zsyłane tam skąd przybyły, aby ponieść karę najstraszniejszą ze wszystkich. Zawsze te potępione dusze wychodziły z dziupli najstarszej ze wszystkich sosen w parku, a znikały gdy pierwsze promienie słońca padły na liście.

Wiatr hulał jakby miał zapowiedzieć huragan. Dąb spokojnie czekał aż to się skończy. Podziwiał go, ale był nieraz jak ten młodszy brat, który nas złości, a któremu nic nie możemy zrobić. Nagle szarpnęło jedną z jego górnych gałęzi tak, że ją wyrwało. Uniosło ją na chwilę do góry, po czym spadła na ziemię okrytą zeschniętymi liśćmi, trzy metry dalej. W tym momencie nocne niebo zostało rozdarte przez głośny krzyk, który przywoływał jedynie najstraszliwsze myśli...



***



Padał rzęsisty deszcz. Krople jedna za drugą padały na liście, na te jeszcze będące na drzewach, jak i na te zeschnięte znajdujące się już od lat na ziemi. Nikogo w parku nie było. Nawet zjawy zniknęły, choć nie wiadomo dlaczego. Drzewa przypuszczały, że to wszystko przez bramę, która bądź, co bądź została otwarta. Ciemno było jak w nocy, bo burzowe chmury nie przepuszczały słońca. Nikogo tutaj nie było i raczej nie miało się to w tym dniu zmienić. Zakładając jednak, że ktoś byłby tak zmęczony przebywaniem w zamkniętych przestrzeniach musiałby "zmierzyć" się z ogromną ilością błota, nawet chodząc po alejkach, bo i na nie ono spłynęło. Konieczne byłoby posiadanie na sobie dosyć grubego płaszcza, bowiem straszliwa mieszanka niskiej temperatury z mocnym wiatrem, choć nie tak silnym jak w nocy, mogłaby go wyziębić. Jedyne co mógłby tutaj robić to obserwować jak krople deszczu nawadniają glebę, bo nawet dżdżownice się gdzieś poukrywały, nie mówiąc już o innych, mniej deszczolubnych zwierzętach. Gość zmuszony byłby oglądać dzisiaj najbardziej brudną, nieprzyjazną "twarz" parku.

Bartek szedł już prawie na klęczkach powoli w stronę dębu. Jego spodnie do kolan były całe w błocie, z jego koszuli sączyła się krew, a od jego ciemnego płaszcza obijały się (z taką siłą padało) krople deszczu. Toczył się jak jakiś wychłodzony bezdomny, który dodatkowo jeszcze był w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Jednakże przyczyną u niego tej niemocy było jego skrajne wyczerpanie. Czuł się coraz słabiej. Czuł, że obraz rozmazuje mu się przed oczami. Widział już przed sobą kontury drzewa. Szedł w jego kierunku, ale nogi coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa. Potknął się parę razy na kamieniach ukrytych pod warstwą błota. Gdy przywlókł swoje ciało natychmiast upał na ziemię. Ta "podróż" zabrała mu za dużo energii.

Wyglądał jak jedno wielkie, teraz już nawet nie chodzące, nieszczęście. Nie miał ręki. Lewy rękaw był jedynie zawiązany w supeł. Na jego twarzy było wiele zadrapań z których leciała krew. Spływała ona do brody, tylko po to aby tam jako kropla spać na poszarpane spodnie. Bartek wiedział, że jego czas już się kończy, dlatego nie chciał zmarnować ani jednej chwili.

- Mój drogi bracie! - mówił już dosyć niewyraźnie, patrząc w stronę dębu. - Chcę w ostatnich chwilach mojego życia opowiedzieć ci resztę mojego życia. Tak, aby stała się przestrogą dla tych co chcą używać boskich praw, nie rozumiejąc tych ludzkich. Jakże ja byłem głupi, jakże ja ślepo wierzyłem. - tutaj zatrzymał się na chwilę, bowiem musiał wykrztusić sporą ilość krwi, po czym próbował złapać oddech. - Ale ty też nie jesteś bez winy! Ty powinieneś ostrzegać wszystkich, bowiem ty wiesz najlepiej jak to wszystko działa. Ty powinieneś wiedzieć, że nie istnieje tylko nasza głupia, ludzka chemia. Ukrywasz przed wszystkimi w swoich korzeniach prawdę, że alchemicy nie byli jakimiś jarmarcznymi magikami! - w tym momencie znowu wypluł z płuc całkiem pokaźną ilość krwi. - Ale czasu mi brak, a obietnicę muszę spełnić. - mówił spoglądając na to co przed momentem wypluł. -Moje życie nie było łatwe. Dziecko pozostawione samo sobie, przez nikogo nie kochane... A ludzi, których traktowałem jak rodziców musiałem oglądać na fotografiach... SPALONYCH! CZY TY TO ROZUMIESZ?! SPALONYCH! - zasłonił swoja prawą ręką twarz, ale mimo to po jego policzkach ciekły łzy. Dopiero po chwili powstrzymał emocje.- Trafiłem do drugiego domu dziecka. Nie było łatwo. Z otwartego dziecka stałem się zamknięty, wyizolowany. Chodziłem swoimi ścieżkami. Pewnego dnia byłem pod gabinetem dyrektorki ośrodka. Podsłuchiwałem rozmowę między nią a jakimś policjantem. Funkcjonariusz mówił, że mój drugi dom może być następnym celem podpalacza. Potem to co usłyszałem miało zmienić cel mojego życia... Na zawsze...

Tutaj się na chwilę zadumał. Wspominał te czasy, ale czując się coraz słabszy uniósł głowę i spojrzał na drzewo.

- Twierdził, że mój pierwszy... i tak naprawdę jedyny dom nie został spalony żadnymi środkami chemicznymi. W ogóle mówił, że naukowcy nie mogą pojąć jak do tego doszło. Ci uważali, że nie mogło do tego dojść według praw fizycznych. Od tego momentu moje życie miało mieć wreszcie jakiś cel - odkrycie jak to było możliwe. Piętnaście lat później, już jako student chemii, wróciłem na pogorzelisko mojego pierwszego sierocińca. Sam nie rozumiałem jak to mogło się stać. Konstrukcja była stalowa, wszystkie przewody gazowe były szczelne, a według raportów policyjnych nie było żadnych substancji łatwopalnych. Takiego faktu nie można było przegapić. Siedziałem tam cały tydzień szukając prawdy. Pewnego dnia jednak znalazłem wskazówkę, o ile nie wyraźny drogowskaz. Była nim jedna z nośnych, stalowych belek. Był na nim jakiś znak, jednak już niezbyt czytelny. Próbowałem go przetrzeć rękawem i jakie było moje zdumienie gdy nic mu się nie stało. Zabrałem belkę do laboratorium. Przerysowałem znak na kartkę papieru. Przypadkiem z mojej półki położonej nad biurkiem zleciał krzemień. - Bratek wypluł krew ponownie. - Bracie ty wiesz co się stało! Nie udawaj! Powietrze wokół kartki samo z siebie się zapaliło. Tego dnia odkryłem dwie natury materii. Jej chemiczną i alchemiczną stronę. Przez paręnaście lat odkrywałem jej tajniki, a kolejne belki odnalezione w sierocińcu doprowadzały mnie do celu. Później moją umysłem zawładnęło tylko jedno pragnienie - stworzenie syntetycznego szczęścia! Chciałem, aby dzieci takie jak ja miały dzieciństwo, chciałem aby Ziemia stała się rajem... Co ja wtedy najlepszego zrobiłem... - powiedział, po czym chwycił się za klatkę piersiową z powodu straszliwego bólu. - Parę lat później za pomocą anuchemii, czyli połączonej chemii i alchemii, byłem tak bliski celu na ile to możliwe. Tak bardzo, że smak sukcesu czułem już w ustach. Stało się wtedy coś strasznego. Drzwi do mojego mieszkania same się otworzyły. Ja nawet o tym nie wiedziałem, ponieważ byłem pochłonięty pracą w swoim laboratorium. Wykładzina w przedpokoju zaczęła się palić. Gdy to zauważyłem zrozumiałem. Przybyła do mnie osoba, która użyła alchemii do zniszczenia domu dziecka... Gdy weszła do pomieszczenia spojrzałem na nią. Ohydna niczym najbrzydsza zmora. Jej oczy były małe, a płaszcz jakby uszyty z mroku. Był to pan piekieł we własnej osobie. Odsunąłem się natychmiast w kierunku okna. Zrozumiałem, że przyszedł mnie zabrać. Twierdził, że posiadłem wiedzę zakazaną. Mówił, że alchemia jest to droga na skróty dla Boga, który za jej pomocą ma stworzyć Nowe Jeruzalem. Uważał, że żaden człowiek nie powinien jej znać. - Bartek zakaszlał ponownie, po czym przetarł zakrwawione usta. - Miał wtedy za zadanie wyprostować sprawy, które zawalił. Ja w przypływie ogromnego strachu chwyciłem za flakonik najbardziej udanego syntetycznego szczęścia. Nie wiem na co wtedy liczyłem. Pamiętam tylko, że to wypiłem i nie pamiętam co działo się później. Pierwsze co sobie przypominam to przebudzenie się w bardzo dziwnym miejscu, które okazało się moim mieszkaniem. Mój mózg pojmował inaczej, a ciało stało się niesamowicie lekkie i zwinne. Byłem wtedy sam w pokoju, z pustym flakonikiem obok. Spojrzałem na całe swój dom. Nagle cała moja praca wydała mi się bezsensowna. Użyłem parę znaków do podpalenia swojego mieszkania, wraz ze wszystkimi substancjami i notatkami się w nim znajdującymi. - mówił, chwytając się ręką za gardło, jakby chciał się powstrzymać od wypluwania krwi.- Następnie nastały dla mnie bardzo trudne dni, które zapamiętam jako jedne z najgorszych. Musiałem uciekać, a jednocześnie się zmieniałem. Czułem, że przeobrażam się w osobę, która już nie jest człowiekiem. Niepewność związana z przetrwaniem połączona z tą psychiczną. To najgorsza mieszanka. - splunął na ziemię. - Jedyną możliwością przeżycia były ucieczki, które przerodziły się w istne zabawy w chowanego. Prawie jak teraz...

Po paru dniach byłem nie do poznania. Zawieszony pomiędzy dwoma światami. Nie byłem żywy, ani tym bardziej martwy. Z pewnością miało to swoje zalety i tylko te wtedy dostrzegałem. Mogłem chodzić po obu światach bez żadnych przeszkód. Uciekłem przed sługami piekieł do nieba. Gdybym mógł opowiedzieć jak tam jest...- mówił spoglądając w górę, z łezką w oku. - Mogę tylko wyjawić, że długo tam nie zabawiłem. Nabrałem wszystkie anioły na jedną z piramid finansowych. Straciły przez to miliony aureoli. Przed sługami niebios uciekłem do piekieł. Szatan na początku nie chciał, abym chodził tam swobodnie, nawet gdy mu mówiłem, że wszystkie notatki dotyczące alchemii w świecie żywych spaliłem. Przekonałem go, gdy do ręki dostał parę aureoli, z których okantowałem anioły. Ale stałe życie mnie znudziło na dłuższą metę. Zrobiłem im tam istną rewolucję, która niestety nie odniosła sukcesu... Musiałem znowu uciekać. Zapukałem wtedy do bram czyśćca, licząc, że gdy się "wybielę" będę mógł powrócić do nieba. Niestety tam powiedzieli mi, że nie ma na świecie takiej modlitwy, która mogłaby się oczyścić. Do nieba nie mogłem wrócić, w piekle czekałaby mnie wieczna męka, a bram czyśćca nie chcieli mi otworzyć. Nie było innej metody jak wrócić na ziemię i liczyć, że mnie tam nie odnajdą. Niestety nie trwało to nawet parę godzin, gdy zabójcy wysłani przez pana piekieł mnie zaatakowali. Wtedy się wybroniłem, ale wiedziałem, że przez całe życie będę musiał uciekać. W dzień te pomioty piekielne nie miały odwagi wyjść ze swoich nor, ale w nocy... - wypluł po straszliwym wysiłku całkiem pokaźną ilość krwi, z jakąś częścią swoich organów wewnętrznych. Zaniemówił na minutę, próbując utrzymywać jeszcze jasność umysłu. - Dzisiaj jednak nie miałem szczęścia. Ich pazury zatopione wcześniej w jadzie oderwały mi rękę. Dodatkowo trucizna sprawiła, że ponownie stanąłem po stronie żywych. Wiem, że umieram... - powiedział, po czym próbował coś wykaszleć, lecz zamiast tego legł na błoto z braku sił. Ostatkami sił podniósł się.

– Teraz, gdy umieram wiem, że moje życie nie było idealne. Miałem nienormalne dzieciństwo, to jest fakt, ale nic mnie nie usprawiedliwia. Moje życie jest jak ten uschnięty liść, który gdy jego świetność trwa jest piękny i nie boi się niczego, a gdy wszystko się kończy... nad swym upadkiem nie panuje, staje się brzydki i nikomu niepotrzebny. Aż w końcu trafia do miliardy takich jak on, gdzie zostaje zapomniany... - mówił patrząc w niebo. Bartosz usłyszał wtedy dzwony. - Wielki Sędzio, nie mam nic na swoją obronę! Nauczyłem się wiele po tych dwóch latach spędzonych na Ziemi! Chcę iść do piekła! Chcę iść do ziemi przeklętej, aby odpokutować! Jeżeli zgodzisz się ze mną...

Wtedy promień światła rozstąpił burzowe chmury. Sprawił on, że ziemia przed umierającym wyschła, tak bardzo, że nawet popękała.

- Panie! Na wieki, wieków! - uradowany wydyszał ostatnim tchem, po czym padł martwy na ziemię.

Nie minęła minuta jak jego ciało zniknęło. Porwało je ze sobą ów błoto, aby zanieść je do miejsca wiecznego spoczynku. Po godzinie deszcz "odszedł", a ziemia zaschła w kolejne dwie. Krew Bartosza Wygnańca została wchłonięta przez konary starego dębu, tak jak wszystkich innych ofiar. Na drzewie jednak był wyryty znak jako zemsta zza grobu - ten sam, którego szatan użył do podpalenia niewielkiego sierocińca wiele lat temu...

2
Bartek usiadł na kępce uschniętych liści rozwianych po całym parku.


Rozwiane po calym parku w kepce? Poza tym, przecinki.


piostelcik,




Co to jest?



taki jaki mają policjanci w niskobudżetowych filmach kryminalnych.




Tzn? Jakie tam maja pistolety? Zabawkowe? Czyms sie roznia od tych w filmach za kilkaset milionow?


Z tego miejsca miał doskonały widok na całą okolicę, przez co nie mógł odeprzeć się pokusie, aby rozejrzeć się wokół siebie.


To zdanie jest tragiczne.



Po wąskich, parkowych uliczkach biegały przedszkolaki,


A z ktorej grupy? Moze z zerowki? I skad bohater wie, ze to przedszkolaki a nie dzieci z klasy pierwszej? Nie mozna napisac: dzieci?




a zaraz za nimi były jakieś kobiety, prawdopodobnie ich matki, które chciały je dogonić. Nic zresztą dziwnego, było już popołudnie.




A moze to byly gwalcicielki przedszkolakow? I co ma do tego popoludnie?


Wiatr podwiewał liście, tak że te spadały na czubki głów niczego niespodziewających się ludzi.


Konkretnie na czubki i ani cm w bok? Nie mozna tego napisac inaczej? Normalniej?


Starsi ludzie siedzieli na ławkach, udając przy okazji, że czytają gazetę, a którzy tak naprawdę podglądali bawiące się dzieci zazdroszcząc im w głębi duszy.


Tragedia. Cale, calutkie zdanie jest tragiczne.


Pogoda w tym roku była bardzo dziwna. Bartek na początku nie rozumiał zachowania ludzi, dopiero po chwili uznał, że jest to wpływ wyjątkowo ciepłej jesieni zestawionej z lodowatym latem. Po chwili patrzenia na tą błogą sielankę zwrócił swój wzrok ku górze.


Ble, czemu byla dziwna? Co w zachowaniu ludzi bylo dziwnego? TRAGEDIA.



Jestem calkowicie, w 100% na nie. To nie moze sie udac. Mieszanie watkow, pisanie o tym samym co dwa zdania, bledy myslowe, skladniowe, fatalny, toporny styl. Chciales cos napisac, a to cos w sumie nawet tam widac (ale trzeba miec lupe) jednak nie masz warsztatu, ktory by Ci na to pozwolil.



Jak dalej sie rozkreca, to sorki, ale nie czytam tekstow, ktore nie potrafia mnie przyciagnac do siebie od pierwszej chwili. Zreszta, to tez Twoj blad.

4
Rzeczywiście musisz popracować nad stylem... ale próbuj dalej, bo widać, że możesz zrobic coś lepszego.





I jeszcze przyczepiłbym się do tego, że nie używasz akapitów - bardzo przydatna rzecz dla czytelnika, bo dzieli tekst na jakieś stanowiące logiczną całość fragmenty...
„Wszyscy siedzimy

w rynsztokach, ale niektórzy

z nas patrzą w gwiazdy.”

Oscar Wilde

5
Pomysł: 3+

ogólnie, to pomysł mi się podoba, zaciekawiłeś mnie - ale wydaje mi się, że nie dokońca zrozumiałam, o co tak naprawdę chodziło.



Styl: 2-

Ehh... bardzo słaby - niestety. Z tródem przedzierałam się przez niektóre linijki. Czasami używasz porównań, których wręcz nie rozumiem.

Przede wszystkim brak ci warsztatu, podstawy którą mógłbyś manipulować.


mięśnie brzucha przypominały mu kaloryfer, a nie jakieś dziwne, włoskie krzesło w kształcie litery "L".
no i to jest właśnie przykład porównania, którego nie umiem sobie wyobrazić.


Starsi ludzie siedzieli na ławkach, udając przy okazji, że czytają gazetę, a którzy tak naprawdę podglądali bawiące się dzieci zazdroszcząc im w głębi duszy.
składnia leży i już nawet kwiczeć nie może...



Schematyczność: 4

wydaje mi się - zależy to od tego, czy zrozumiałam treść - że jest to, całkiem nie schematyczne.



Błędy: 2-

nie postawiłam jedynki tylko dlatego, że nie ma ortograficznych błędów... nie wiem, kto ci sprawdzał błędy, ale następnym razem nie dawaj mu opowiadań do sprawdzania.


nie mógł odeprzeć się pokusie
oprzeć się pokusie


czarny piostelcik, taki jaki mają
...czarny pistolecik taki, jaki...


podwiewał liście, tak że te spadały
...liście tak, że....


Tych osób, których budziłem największym szacunkiem,
chyba których darzyłem szacunkiem!!!



i wiele, wiele, wiele innych, niestety



Ogólnie: 3

ogólnie to radzę ci dużo czytać, ponieważ książki poprawiają stylo-gramatyko-interpunkcję i wzbogacają słownictwo.

wydaje mi się, że jak się podszkolisz, poćwiczysz i weźmiesz za siebiem to może "coś z ciebie być" ;) ponieważ widać, że masz pomysły.



trzymam kciuki!



Jestem na... niestety nie
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

6
Pomysł: 3

Takie średniawe, nie wiem czy zrozumiałem ten tekst.



Styl: 1

Zanim to przeczytałem, to prawie mnie nerwica dorwała.



Schematyczność: 3

Oprę się na zdaniu Lan, jeśli zrozumiałem dobrze, to nie jest schematyczne zbytio, chociaż... mozna by się było przyczepic.



Błędy: 1

Chyba wystarczy to co napisali poprzednicy. Tylko ja nie będę tak wyrozumiały jak Lan, to, ze nie ma ortów, nie znaczy, że może byc więcej innych. Popracuj nad tym, wrzuc tekst chociaż do worda, to przynajmniej wyłapie literówki, orty i wiele przecinków, które powinny się znajdowac w wielu miejscach, gdzie ich nie ma.



Ogólnie: 2-

Szczerze mówiąc, to wygląda tragicznie, ale... pracuj, pracuj i jeszcze raz pracuj. Napisz kolejne, sprawdź je w wordzie, przeczytaj x razy, daj przeczytac innym, wręcz zamęcz znajomych prosząc o zdanie, a potem wrzuc tutaj, liczę, że będzie dobrze. Narazie jestem na Nie.



@Lan, wstydź się!!
Z tródem przedzierałam


Admin edit (Lan) wstydzę się... nienawidzę tego słowa, bo zawsze je źle piszę... ;)
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron