Tam, skąd przyszli
Gdzieś w oddali rozbrzmiał płacz dziecka.
– Nie wydaje mi się to właściwe. – Kobieta w popielatym płaszczu zwróciła się do mężczyzny u swojego boku. Wyglądał na kogoś, kto przebywał w tym miejscu od dłuższego czasu. Skóra na jego pozbawionej koloru twarzy opinała ciasno kości policzkowe, a rzadkie włosy odpadały przy każdym podmuchu wiatru i wznosiły się w górę niczym srebrne nici. Zanim go zaczepiła, mamrotał do siebie niezrozumiałe sylaby, bez przerwy muskając palcami bliznę na szyi. Nie zwracał uwagi na niezliczoną rzeszę błąkającą się dookoła. Mrużąc oczy, wpatrywał się w zachodzące słońce. Dzisiaj było zielone.
– Rozumiem, że spodziewałaś się czegoś innego? – odparł beznamiętnie.
Kobieta przygryzła wargę. Smakowała jak mokra ziemia.
– Kapłani opisywali to inaczej – poskarżyła się. – Kiedy opisywali mi Objęcie Amyrl'hana, myślałam, że będą tu...
– Ramiona?
– Ehe.
Zerwał się kolejny podmuch wiatru, mocniejszy niż wszystkie poprzednie. Zagłuszył płacz dziecka i słowa mężczyzny. Kobieta otuliła się mocniej płaszczem, lecz nic to nie pomogło. Spostrzegła, że mężczyzna drży jeszcze bardziej niż ona. Ubrany był jedynie w głęboko wyciętą koszule z cienkiego płótna i dziurawe, wyraźnie przykrótkie spodnie. Nie miał na sobie nawet butów. Musiał być bardzo biedny skoro trafił tutaj w takim stanie, pomyślała. Po raz pierwszy odkąd tu trafiła poczuła smutek.
– Co mówiłeś? – zapytała, gdy wicher ucichł.
– Ramiona – powtórzył. – Były tu takie. Ani długie, ani szerokie, lecz dla każdego starczyło w nich miejsca. Co prawda z dnia na dzień było w nich coraz ciaśniej, lecz dało się do tego przyzwyczaić. – Spojrzał na swe marne odzienie. – Wcześniej tak nie marzłem, nie czułem też głodu. To wszystko zmieniło się, gdy odszedł.
– Dlaczego odszedł? Co się z nim stało?
Mężczyzna jedynie wzruszył ramionami.
Zielone słońce znikało coraz niżej za pustym horyzontem, a wiatr dmuchał niemal nieustannie. Kobiecie nie umknęły pełne zazdrości spojrzenia mężczyzny, którymi obrzucał jej płaszcz. Rozejrzała się wokół. Tłum przed nimi rósł z każdą chwilą. Kolejne osoby dołączały do niezliczonej chmary, licząc na to, że towarzystwo innych zagubionych sprawi, że poczują się lepiej. Nikt z nich nie wiedział, co robić, a w oczach mieli tylko strach i rezygnację. Coraz więcej dzieci płakało, nie wytrzymując chłodu. Kobietę najbardziej zasmucał fakt, że nikt się nimi nie zajmował. Gdzie byli rodzice?
Trafiły tutaj przed nimi, zrozumiała. Nikogo nie obchodził ich los.
– Co się stanie, gdy słońce zajdzie?
Mężczyzna z blizną na szyi sposępniał.
– Będzie ciemniej, będzie zimniej, będzie więcej płaczu.
Ponownie spojrzała na dzieci. Próbowała przywołać w sobie gniew, lecz nie potrafiła. Odnalazła tylko więcej smutku.
– Nie tak wyobrażałam sobie raj – szepnęła.
– Zabawne. Ja zawsze myślałem, że to piekło.
– Piekło? – żachnęła się. – Żyłam zgodnie z przykazaniami wszystkich czterech bogów. Wyszłam za mąż, biorąc ich za świadków, i nazwałam dzieci w ich świątyniach. Nigdy nie odmówiłam nikomu pomocy, nigdy nikogo nie skrzywdziłam. Dlaczego miałabym trafić do piekła? To nie sprawiedliwie.
Jej słowa wyraźnie rozbawiły mężczyznę.
– Życie nie jest sprawiedliwe, dlaczego śmierć miałaby być? Ja, na ten przykład, zabiłem swoją żonę i jej kochanka. Podłożyłem ogień pod kamienicę, w której mieszkał, gdy leżeli ściśnięci w swych objęciach. – Zachichotał. – Pewnie myśleli, że to żar miłości. Pożar zabił piątkę niewinnych ludzi. Śmiałem się, słysząc ich krzyki. Oni umarli w płomieniach, a mi ścięli głowę. Oni umarli w ogromnym bólu, a ja nawet go nie poczułem. – Zerknął na tłum za sobą. – A teraz wszyscy marzniemy tutaj. W sumie dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego to, co wydarzyło się za życia, miałoby mieć jakiekolwiek znacznie. W jego oczach wszyscy byliśmy tym samym. Skrawkiem duszy, który mógł przytulić.
Nadejście mroku okazało się jeszcze bardziej przerażające, niż kobieta mogła to sobie wyobrazić. Wraz z zniknięciem słońca rozpętała się gwałtowna burza. Łańcuchy piorunów szalały na niebie, rozświetlając niebo. Towarzyszył im deszcz słonej niczym łzy wody. Wystarczyła tylko chwila, by jej płaszcz zmienił się w mokrą, bezużyteczną szmatę. Płaczące dzieci zbiły się w grupkę, tuląc się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Wkrótce za ich przykładem podążyli dorośli i starcy. Kobieta przyglądała się im przez dłuższą chwilę. Tylko ona i jej towarzysz nie wzięli udziału w tym zbiorowym objęciu.
– Może my również powinniśmy?
Mężczyzna pokręcił głową.
– To na nic, możesz mi wierzyć. Nic nie zastąpi dotyku boga.
– Więc co zamierzasz robić?
– Modlić się – oznajmił. – Modlić się i czekać.
Modlić się? – powtórzyła w myślach, wbijając w niego zdziwione spojrzenie. Do kogo? Który bóg wysłucha błagań umarłych? Nawet ten, który powinien się nami zająć, nas porzucił.
Zostawiła go samego i ruszyła w stronę ściśniętego tłumu, licząc, że mężczyzna mylił się, i uda jej się odnaleźć choć odrobinę ciepła. Nie potrafiła przecisnąć się wgłąb, tam gdzie powinno być najcieplej. W końcu zrezygnowana wtuliła się w miękkie plecy pękatego starca. Jego szaty były mokre i szorstkie w dotyku. Łkał za każdym razem, gdy targały nim dreszcze.
Zaczynała żałować, że śmierć zdarza się tylko raz.
Kolejny huk gromu ucichł w pół uderzenia. Kobieta miała wrażenie, że właśnie straciła słuch. Burzowe chmury i rozświetlające je pioruny pierzchły na wszystkie strony. Powietrze stało się gęste i ciężkie. Gdy się nim zaciągnęła, z trudem utrzymała się na nogach.
– Nie przybyło jej skromności – mruknął stojący samotnie mężczyzna. Chociaż mówił do siebie, doskonale go słyszała. Spostrzegła na jego wysuszonej twarzy cień uśmiechu. – Zawsze miała słabość do dramatycznych wejść.
O kim on mówi?
Tuż przed nim powietrze zafalowało i rozbłysło jaskrawym światłem. Rozległ się dźwięk podobny do odgłosu rozrywanej tkaniny, a powietrze pękło jak skorupka jajka. Pęknięcie zmieniło się w ziejącą błękitem ranę. W migoczącym świetle pojawiła się niska sylwetka.
Kto to jest? – pytała się w myślach kobieta. Który z bogów odpowiedział na jego wezwanie?
Mężczyzna ukłonił się nisko. W tym geście nie było szacunku, a jedynie drwina.
– Widzę, że raczyłaś wysłuchać moich modlitw, Tkaczko.
Bogini nie wyglądała na zachwyconą. Przyjęła postać młodej dziewczyny, smukłej i ciemnowłosej, o bladych jak mleko policzkach oraz wielkich czarnych oczach. Marszczyła z odrazą czoło, wpatrując się w mężczyznę i resztę umarłych.
– To miejsce zdziczało. – Miała nieprzyjemnie piskliwy głos. – To niedopuszczalne. Gdzie jest mój brat? Gdzie jest Amyrl'han?
– Chciałem zadać ci identyczne pytanie, bogini – odpowiedział jej mężczyzna. – Ktoś musi się nami zająć.
Tkaczka łypnęła na niego ze złością.
– Zamilcz! – syknęła. – Nie zniosę wyrzutów. Nie od ciebie. Nie zapomniałam twoich zbrodni. Przestałeś być moim kapłanem, a ja przestałam być twoją boginią. Nie jestem tobie nic winna.
– To nie u mnie zaciągnęłaś dług. – Wskazał na pozostałych.
Bogini przeczesała palcami swe długie włosy, po czym prychnęła pogardliwie.
– Przecież to zwykli ludzie. Co ja niby im zrobiłam?
Słysząc to, kobieta odnalazła w sobie gniew. Podeszła do bogini i uderzyła otwartą dłonią w dziewczęcą twarz.
– Ty oszustko! – warknęła. Tkaczka zatoczyła się do tyłu, bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Jej policzek pokryły trzy czerwone pręgi. Patrzyła na kobietę, otwierając szeroko oczy. – Wiesz, ile mnie kosztowało, by żyć według tych wszystkich reguł bogów? Waszych przykazań i wymagań nigdy nie było końca. I to wszystko po to, by trafić tutaj? Okłamaliście nas. Jesteś nam winna nasze życia, ty parszywa dziwko.
Mężczyzna roześmiał się na całe gardło.
– Na twoim miejscu zastanowiłbym się nad następnymi słowami, bogini. Zwykłych ludzi, takich jak ona, jest tutaj całkiem sporo. Spójrz na nich. Widzisz, jak świerzbią ich dłonie? Czy mam im kazać ustawić się w kolejce?
– Nie mam czasu na takie głupstwa. – Tkaczka dotknęła ostrożnie twarzy. Jej głos zadrżał, a oczy rozbłysły. – Muszę znaleźć brata. – Cofnęła się i pobiegła w stronę rozdarcia, nie patrząc za siebie. Błękitne światło pochłonęło ją, lecz przejście nie zamknęło się.
Umarli przez chwilę tkwili w milczeniu. Kobieta patrzyła na swoje dłonie, jakby nie dowierzała. Zwróciła twarz w stronę mężczyzny.
– Uderzyłam boginię – powiedziała takim samym tonem, jakim dzieci przyznają się rodzicom do swych małych grzechów.
– Ehe. Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę.
Portal wciąż był otwarty. Ośmielone ucieczką bogini burzowe chmury wracały, strzelając na próbę pojedynczymi piorunami. Nikt nie zwracał na to uwagi. Ich wzrok przyciągał portal i kojące światło. Wyciekało one na zewnątrz podobnie do smużek dymu, unosząc się delikatnie w powietrzu. Nikt nie przegapił, że z rozdarcia wydobywa się także przyjemne ciepło. Podświadomie każdy z nic wiedział, dokąd prowadzi portal.
Mężczyzna i kobieta wymienili spojrzenia i podjęli decyzję. Podobnie jak reszta umarłych. Oszukano ich za życia, oszukano ich po śmierci. Świat powinien dowiedzieć się, co o tym sądzą.
Wrócili tam, skąd przyszli.
Motywacja do pracy
Już niemal zapadł w drzemkę, gdy znajomy smród kwaśnego piwa, potu i stęchlizny stał się bogatszy o nową woń. Perfumy, pomyślał Odcisk, marszcząc nozdrza, i to drogie. Po nocy nie pozostał najmniejszy ślad. Wschodzące słońce wlewało się nieuprzejmie przez okna „Czarnego Sokoła”, przeciskało się przez zaciśnięte oczy i wzmacniało kaca. W brudnym od pyłu kuflu wciąż pozostała ponad połowa cieczy, którą karczmarz Rafay nazywał ale. Na jej powierzchni pływała martwa mucha. Kapral Kostryk spał naprzeciw niego, opierając głowę o blat stołu. Tuż obok siwiejących włosów strażnika dopalała się końcówka papierosa. Odcisk strącił go leniwym ruchem dłoni. Zawsze powtarzał temu durniowi, że palenie to niebezpieczny nałóg.
O, wstałeś. Już myślałem, że zapiłeś się na śmierć i będę musiał znaleźć sobie nowe mieszkanie.
Odcisk zignorował to. Jego nasączone alkoholem zmysły zaprzątnęło coś innego. Wraz z nowym zapachem pojawił się nowy głos. Męski, młody i melodyjny. Towarzyszył mu brzęk monet i pytający ton. Zaraz potem kwiecisty aromat zakradł się za jego plecami i zapytał:
– To ty jesteś Odcisk, ten nekromanta?
– W życiu nie słyszałem tego imienia – odparł, nie oglądając się. Ładny zapach nie budził w nim zaufania. W Chryzantemie zwykle pachniała tylko nazwa. To miasto było jak ropień, pełen zdrajców, tchórzy i leni z wyciągniętymi pazernie dłońmi. Tacy ludzie powinni cuchnąć i zwykle śmierdzieli jak kałuża szamba. Odcisk uważał to za pewną uczciwość W mieście śmierdzieli perfumuje się tylko ten, kto chce zamaskować jeszcze większy smród, pomyślał.
Kiedy stałeś się filozofem?
– Szynkarz powiedział mi to samo. – Przybysz mówił z tak wyraźnym gamyryjskim akcentem, jakby bał się, że ktoś weźmie go za tubylca. – Przynajmniej dopóki nie wcisnąłem mu w dłoń nieco srebra. Potem kazał mi podejść do najmniej rzucającego się w oczy mężczyzny.
– Brawo. Wychodząc, powiedz mu, że właśnie stracił jakąkolwiek szansę na napiwek w tym stuleciu.
– Nie mam zamiaru wychodzić – odparł wyperfumowany młodzieniec. – Chyba, że będziesz mi towarzyszył.
Odcisk zastanawiał się, czy nie warto byłoby obudzić Kostryka i poprosić o pomoc w pozbyciu się natręta. Podejrzewał jednak, że mundur miejskiej straży nie zrobi na młodzieńcu większego wrażenia, a sam kapral nie będzie chętny do współpracy. Jeszcze wczoraj założył się z nim o to, który z nich pierwszy zbruka swoje dłonie pracą. Stawką było pięć bereł.
– Na pewno słyszałeś, obecnie nie pracuję. Nie, wcale nie porzuciłem zawodu. Po prostu jestem leniwy – wyjaśnił. – Świat się nie zawali, gdy zmarli podokuczają wam jeszcze dzień, dwa lub kolejny tydzień. Wiem coś o tym.
– Ta sprawa jest wyjątkowa...
Odcisk odwrócił się i spojrzał na gładką twarz o dużych oczach i lśniących od oliwy, czarnych włosach. Młodzieniec był starszy niż sugerował to głos, ledwie dekadę młodszy od niego samego. Wysoki wzrost i kwadratowa szczęka świadczyły o czystej gamyryjskiej krwi jeszcze lepiej niż wymuszony akcent. Odcisk natychmiast go znienawidził, tak jak resztę wysokich i przystojnych sukinsynów.
– Niech zgadnę. Ta twoja wyjątkowa sprawa, to zwyczajne wypędzenie równie zwyczajnego ducha, za które dostane tak zwyczajnie miedziane miedziaki, że mincerze ziewną z nudów na ich widok?
Wyraz twarzy natręta nie zmienił się nawet o milimetr, jakby słowa Odciska były zaledwie wiatrem.
– Nazywam się Amose i mam zaszczyt służyć szlachetnemu rodowi Umeertan – powiedział, unosząc dumnie podbródek.
Więc to ten smród chciałeś ukryć, pomyślał Odcisk.
– Gdzie tu zaszczyt? – prychnął. – W tym, że rodzice sprzedali cię jakiemuś szlachcicowi jak kawał mięsa, bo nie potrafili spłacić swoich wierzytelności?
Młodzieniec uniósł brwi.
– Skąd...
– Może po mnie tego tak nie widać, ale też jestem Gamyryjczykiem. Teraz bądź dobrym rodakiem i wynoś się, co? Jestem zajęty.
Marnowaniem swojego życia. Praca na pełny etat.
– Zamknij się, dobra?
– Co? – zdziwił się Amose.
– Nie mówiłem do ciebie. – Odcisk chwycił kufel i wlał w siebie resztkę ale. Zapomniał, że nie tylko ciecz była w naczyniu. Zakrztusił się i zakasłał, gdy martwy owad utknął mu w gardle. Służący Umeertanów uczynnie poklepał go po plecach.
– Hej, w porządku? – zapytał z troską w głosie.
Odcisk znienawidził go jeszcze bardziej. Cały alkohol wraz z martwą muchą wypluł sobie na spodnie i teraz miał między nogami brązową plamę. Wygląda jakbym się zeszczał, pomyślał. Powrót do domu zapowiadał się dzisiaj wyjątkowo upokarzająco. Warto więc byłoby nieco go odwlec. W końcu co mógł stracić na samym słuchaniu?
Przesunął się, robiąc miejsce na ławie.
– Siadaj i mów, co masz do powiedzenia. Byle szybko.
– Nie moglibyśmy przenieść w bardziej odpowiednie miejsce? - Młodzieniec nieustannie marszczył nozdrza.
– Jeszcze daleka droga przed tobą, by przekonać mnie do podniesienia tyłka. – odparł Odcisk. – Nie przejmuj się kapralem Kostrykiem. Jest cichy i dyskretny jak trup. Nawet pachnie podobnie.
Amose nie wydawał się przekonany, lecz posłusznie usiadł. Z bliska Odcisk dokładnie przyjrzał się jego tunice. Godna samego szlachcica, pomyślał. Była barwy krwistej czerwieni, ozdobiona żółtą kratką i srebrnymi ćwiekami. Odcisk nigdy nie był na bieżąco w sprawach mody, a od ostatniego razu, gdy wybrał się na zakupy ubrań, minęło dobre pół roku. Wiedział jednak, że zwykłego sługi nie ubiera się w jedwabie i srebro. Nie, kiedy w piwnicy leży sterta starych worków.
Młodzieniec pochwycił jego spojrzenie i uśmiechnął się.
– Moja pani chciałaby cię wynająć, byś pozbył się pewnego uciążliwego ducha.
– No co ty nie powiesz? – Odcisk udał zdziwiony ton. Mimo wszystko, gdy nazwisko Umeertan przecisnęło się do strutego alkoholem mózgu, poczuł się zaintrygowany. Tak jak każdy mieszkaniec Chryzantemy wiedział co nieco o mieszkającej w mieście arystokracji. Pani Umeertan słynęła z licznych romansów, wysysania życia z biednego męża, byłego generała, oraz aktywnego wspierania kościoła Amyrl'hana. Dzięki jej pieniądzom wybudowano dwie z trzech kaplic boga śmierci, a główna świątynia i kwatery kapłanów przeszły generalny remont. Zupełnie jakby chciała kupić sobie wygodniejsze miejsce w zaświatach, pomyślał Odcisk. Zastanawiał się, co mogło ją skłonić do szukania pomocy u heretyka. – Twoja pani jest zbyt bogata, by zawracać mi głowę. Niech sobie wynajmie maga, a uczciwym ludziom da spokój.
Uczciwym ludziom! Ha!
– Wezwano już czarodziejkę z Arkanów. Niestety jej zaklęcia zawiodły.
– Jak to zawiodły?
Amose wzruszył ramionami.
– Trzykrotnie próbowała wypędzić ducha za pomocą czarów, lecz ten zawsze wracał następnego dnia. Potem wyryła na ścianach symbole i runy, które miały go powstrzymać, lecz duch je także zignorował. Z dnia na dzień robi się coraz bardziej wściekły. Musieliśmy zamknąć całe piętro rezydencji – dodał ze smutkiem.
– Kim jest ten duch?
– Nie wiem, nie przedstawił się. Bez przerwy mówi coś o swej żonie.
– Dowiedzieliście się czegoś więcej?
– Eee... no nie. Pani powiedziała, że nie zamierza negocjować z plugastwem.
Odcisk żachnął się. Plugastwo, powtórzył w myślach. Ciekawe, co zrobi, gdy sama wyciągnie nogi i stanie się jednym z nich. Wyznawcy Amyrl'hana nie potrafili przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy po śmierci trafiają w jego objęcia. Co im szkodzi przyznać, że ich bóg jest gapą albo ma ich wszystkich głęboko w swojej boskiej dupie?
– A więc jakiś duch daje wam popalić. Nie wiecie dlaczego ani kim jest. Nie chcecie z nim rozmawiać, bo duch samym istnieniem obraża wasze uczucia religijne, a skoro magowie skrewili robotę, przychodzicie do mnie. – Przeszedł na szyderczy ton. – Do osoby, która samym istnieniem obraża wasze uczucia religijne. Wspaniała historia, godna pieśni. Teraz powiedz mi, dlaczego miałbym wam pomóc?
– Zapłata będzie godziwa...
– W to nie wątpię – przerwał mu Odcisk. – Złota wam nie brakuje, ale są rzeczy znacznie cenniejsze. Poczucie, że ktoś, kogo nie cierpisz, ma gorzej niż ty, a sam możesz obserwować z boku i rechotać ze śmiechu. Spróbuj to przebić złotem.
Sługa Umeertanów uśmiechnął się chytrze. Jego białe zęby błyszczały jak perły.
– Poza pieniędzmi moja pani ma do zaoferowanie znacznie więcej. Chodzi o pewien podpis, a raczej jego brak.
– O czym ty mówisz, na bogów?
– Przypuszczam, że czytałeś ten list. – Rozłożył wyciągnięty z kieszeni pergamin i położył na stole. Odcisk znał to pismo. Oficjalna petycja kierowana do legata Umendalitha o wydalenie nekromanty z Chryzantemy. Na odwrocie widniało ponad pięćdziesiąt podpisów, w tym po jednym złożonych przez panią Umeertan i jej małżonka.
– Ehe, dostałem taki dwa lata temu i w zeszłym roku. Podtarłem się nimi i wyrzuciłem.
– Tegoroczna wersja jest już gotowa. Nie zabrałem jej, bo ma znacznie więcej kartek.
Odcisk odłożył list, marszcząc czoło. Miał złe przeczucia.
– Ile? – zapytał szorstko.
– Zebrano prawie czterysta podpisów.
Równie dobrze mogłoby ich być tysiąc, pomyślał, krzywiąc się jak po łyku ciepłego piwa. W prawdzie spodziewał się, że kapłani Amyrl'hana po dwóch nieudanych próbach nie zrezygnują, ale nie sądził, że staną się nagle tak skuteczni. Wystarczyła setka, by skierować sprawę do sędziego. Jeśli podpisów naprawdę było tak dużo, wyleci z miasta tego samego dnia, w którym pismo wpłynie do legata. Spojrzał na śpiącego Kostryka. Tym razem kapral nie będzie w stanie mu pomóc.
Czterysta osób. I to tylko ci, którzy umieją się podpisać. Kiedy narobiłem sobie tylu wrogów?
Naprawdę mam odpowiedzieć?
– Mówiłem ci już, żebyś się zamknął – wymamrotał Odcisk.
– Co? – Amose posłał mu spojrzenie, którym zwykle obdarza się żebraków lub szaleńców.
– Powiedziałem, że to pieprzony szantaż.
– Dziwisz się? – Uśmiech na młodej twarzy stawał się coraz wredniejszy. – Przecież mówiłeś, że jesteś Gamyryjczykiem.
Co za fiut.
– Gdy załatwię sprawę z duchem, podpisy znikną ot tak?
– I nigdy nie pojawią się nowe – przytaknął Amose. – Moja pani nie jest czarodziejką, ale zna kilka sztuczek i nie łamie danej obietnicy. Po wszystkim dotrzyma danego słowa i wszyscy będziemy mogli pójść własnymi drogami, nigdy więcej nie oglądając się na oczy.
Szczęściarze.
Dzwony w pobliskiej świątyni Matrony zabiły sześciokrotnie. Przy każdym uderzeniu puste kufle na stołach trzęsły się z brzękiem. „Czarny Sokół” zupełnie opustoszał. Poza Odciskiem, Amosem i drzemiącym kapralem nie było nikogo. Nawet Rafay udał się na zaplecze w poszukiwaniu kilku chwil snu.
Przynajmniej nikt nie zobaczy mojej porażki, pocieszał się Odcisk.
– Ten duch pojawia się o konkretnych porach?
– Nie. – Młodzieniec pokręcił głową. – Buszuje po rezydencji kiedy i gdzie chce. Upodobał sobie głównie kwatery służby i kuchnię. Nie jestem specjalistą, ale wydaje się wyjątkowo złośliwy.
Wredny i odporny na zaklęcia wyszkolonego maga. To najbardziej zaniepokoiło Odciska. Choć historia wydawała się nieprawdopodobna, wątpił, by sługa kłamał, a pani Umeertan nie wzywałaby znienawidzonego heretyka, gdyby miała inne opcje.
– Dobrze – westchnął. – Spotkamy się na miejscu. Będę za dwie godziny.
– Pani kazała mi przyprowadzić cię niezwłocznie.
– Chcesz, żebym wybrał się do wyższych sfer w portkach oblanych piwem? – Podniósł się z ławy. – Muszę też zabrać z domu kilka rzeczy. Poważny egzorcyzm wymaga wielu przygotowań. – A czasem ucieczki z miasta. – Czekaj na mnie przed rezydencją. Nie martw się, trafię bez problemu.
Amose dał za wygraną.
– Jak sobie życzysz.
Gdy sługa wyszedł, Odcisk odliczył z sakiewki pięć srebrnych monet i położył je obok głowy Kostryka. Kapral zachrapał tryumfalnie.
– Tak, tak, wygrałeś – oznajmił śpiącemu. – Jesteś najbardziej leniwym draniem w mieście. Gratuluję.
Poczuł na karku lodowaty podmuch.
– Nie bądź dla siebie tak surowy – usłyszał. – Drugie miejsce to też niezły wynik.[/b]