Ryba [miniatura]

1
Rybę, szklaną, mieniącą się złotymi refleksami, odkrywała jakby dziewiczo za każdym razem, kiedy to, pacholęciem będąc gmerała pulchnymi łapkami pośród zakamarków babcinej komódki. Cuda znajdowała tam rozmaite. Napęczniały półwieczem pożerania kruchych paluszków, rzucanych w szklaną gardziel przez kilka pokoleń, brzuch wodnego stworka atrakcją był nie lada, stojącą dumnie na tle ponurych tomów o grzbietach oprószonych kurzem, a złoconych frymuśną czcionką ułożoną w słowa tajemne, które, gdy nauczyła się czytać, zabrzmiały „Lenin, działa zebrane – tomy 1-50”. Zrazu, po latach odwiedzając dziadków, a dziewczęciem już będąc kwitnącym, wertowała księgi, trącając przy tym nieuważnym łokciem rybkę, a ta na pokrytej parkietem podłodze rozsypała się w drobny mak. Pośród szklanych ziaren leżała pożółkła karteczka o przedziwnej treści.
***
Upalny wieczór słał się nad dachami niby dywan wtkany ciepłymi rękoma niebiańskiej prządki - o licach miłych, a pastelowych - w śliskie potem zaułki oddychającego z trudem miasta. Siedzieli na patio. Pąsowy rumieniec wykwitł na dziadkowym licu, w oku zaś pojawił się niby błysk wiedzy i pewności, co do zdarzeń, które dotąd skryte w niebycie, właśnie rozbłysły jak obumierająca gwiazda. Stary filut gawędziarz przesunął, przez lata szlifowanym, a szybkim gestem, wągrowaty nos pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, oferując przy tym zapodzianej tu, na podłodze, przez przypadek biedronce, obfite bukkake pod postacią zielonego smarka, po czym snuć zaczął pewną opowieść, której nie słyszał chyba nikt jeszcze:
- Kundlem był może z matki co nie bardziej wiedziała kim jest ojciec, co nie wiedziała, kiedy to było - plamy wątrobowe, na rękach próbujących wydobyć z szorstkiej faktury papieru szczątki wspomnień, lśniły w blasku letniego wieczoru - Zawieszał się wlepiając wzrok w nic, w próżnię, może śpiącą muchę, tam, po drugiej stronie białego pokoju, on, czerwony ryj archetypicznie procentami przesiąknięty nikt z kupą w majtkach, bo zwykł był popuszczać jakoś nerwowo, lekutką niby tchnienie smugą, a następnie łapą śmierdzącą cebulą, o paznokciach poobgryzanych, wlepioną w zawszone kołtuny, wyszukiwał może dojrzałe czyraki pomiędzy nimi, potem je gniótł, wtedy strzelały.
To było już potem, pod koniec, a pokój podnajmował u nas około roku. Dziwny człowiek. Zjawił się dnia pewnego, wychynął z jesiennej słoty, a coś z umęczonego razami Hioba w nim było. Pozbawionej mimiki twarzy zdawała się nie rzeźbić żadna istotna troska, co oczywiście prawdą nie było, gdyż każdą substancję żywą lub nie – a wiedz, że swymi rozważaniami obejmował zarówno pulsującą ciepłem krwi materię rozumną, jaki i byle grudę ziemi wilgotną, czy też dostrzegalnego jeno pod specjalistycznym sprzętem atoma – wpisywał w alegoryczny, ale spójny kontekst kreślony wyraziście sprawiedliwą dłonią boskiej ingerencji. Kompleksową teorię określającą byt wszechczasowy nosił zawsze na końcu języka, przerzucając ją, bywało, pomiędzy dolnymi zębami mądrości, co wybrzmiewało czasem jak ą-ę, czasem jak ę-ą, ale częściej jak bzyczenie much gżących się w nosie. Często siadał przy biurku by wyłuskać nieco głębi, wylatującej zeń, czasem – a czasem nie, szalonym strumieniem zdań podrzędnie złożonych w liczbie dwóch, bywało, że trzech, choć, co szczyptę smutne, najczęściej jednego. Tuż po wystrzelaniu dziennej porcji geniuszu czuł się, co mogło być, a najpewniej bywało złudzeniem, jakby lepiej. Trochę puchł, zaś dotychczas skarlałe ciało rozprężało się pod działaniem jakiejś siły wewnętrznej, a niezbadanej. „Jeszcze pięć tysięcy dziewięćset czterdzieści osiem stron, czyli osiem tysięcy trzysta pięćdziesiąt cztery zdania, w tym wieńcząca całość kropka jakże wymowna, a moja odpowiedź na „W poszukiwaniu straconego czasu” będzie kompletna...”, i takie myśli przewalały się pewnie, wiły niby glisty pod czaszką oderwanego od rzeczywistości szaleńca, a usta wykrzywiał grymas niedookreślony, bo i szczyptę cyniczny, ale też odcienie lęku podszytego głębszymi kompleksami zawierał. Majtki rozpierał może wzwód, źródło przyszłych problemów.
Kiedyś, sprzątając pokój jegomościa, babka zobaczyła na biurku otwarty pamiętnik, a w nim notkę takiej mniej więcej treści: „To nie tak miało być. Nie do końca wiem jak, ale tak nie, nie tak z pewnością. Może miała być kobieta, może żona, a może nie, ale ładna być miała na pewno. Zgrabna, krągła i proporcjonalna, niby dwulitrowa butelka Coli, którą leję w mordę na kaca.”
Zapewne zastanawiasz się gdzie owa kobieta? I czy w ogóle była jakaś kobieta? A jeśli była, to kim była? Otóż tak, była. Skąd ją wyłuskał, nie wiem, po prostu zaczęła się u niego pojawiać. Miękka, pachnąca, a usta choć sklepione w powabnie pulchny owal serca, łyskający, tak, przyznaję, uroczo, bielą równych ząbków, nosiły jakieś szydercze piętno prostactwa. Żuła gumę w sposób nie pozbawiony ordynarnej namiętności, ale nie sądzę by była w owym geście jakaś premedytacja, raczej przekazywany od pokoleń w kwasie rybonukleinowym, wyssany z mlekiem matki nawyk, może obietnica, a najpewniej niedwuznaczna niewiadoma zdająca się obwieszczać: „Nie musisz pytać czy połknę, bo nigdy nawet nie pomyślałam, że nie połknąć mogę...”. Górną wargę umoszczoną zgrabnie pod prostym noskiem pstrzył ciemny wąsik. Kim była? Nie wiem. Czym była? Jego zgubą, to pewne.
Antidotum z założenia, okazało się pradawnie złowróżbną kometą przyodzianą w złocisty warkocz, wieńczącą kres pewnych dni, a budzącą trwogę. Kochali się całkiem namiętnie, bo może jeszcze nie odkryli, że potrafią nienawidzić, że miłość to wiecznie nienasycony Uroboros pożerający siebie i wołający o jeszcze, a gdy uczucie już pożre, nienawiścią się syci, aż nie zostanie nic, prócz pary wraków, kiedyś ludzi, którym rozbłysła w głowie fanaberia kochania.
W końcu, jakby z dnia na dzień, posmutniał, zaś dziewczyna pojawiała się jeszcze przez czas jakiś, rzadziej i rzadziej, w końcu odeszła. Nigdy nie powiedział dlaczego, nawet nie oczekiwaliśmy wyznań, zbyt był na to milczący. Stopniowo i nieuniknienie, wyrwany z owej nabytej, wyuczonej, a następnie wytrawionej głęboko samotności, zaczął popadać w dwubiegunowe szaleństwo. Bywało, że skrupulatnie, warstwa po warstwie, nanosił na trawione grzybicą pazury stóp, lśniący, wyzywający lakier, coś mrucząc przy tym cichutko, prawie po ludzku, prawie słowami zaopatrzonymi w sylaby, zgłoski, co jakże kontrastowało z małpią fizjonomią tej siermiężnej paszczęki. Kiedy indziej, w zapamiętaniu, on, karzeł obkurczony nie bardziej niedoborem hormonu, co wieczną egzystencją w lęku i niespełnieniu, łapał własną głowę, odziedziczonymi, pożyłkowanymi dłońmi, wręcz łapami despoty, i wyklinając przy tym niebiosa oraz jego, którego chciał zabić w sobie, tłukł nią o ścianę, co może było ledwie przebłyskiem wizji wyzwolenia z osnowy przypuszczeń i domysłów tkanych latami w zaciszu ojcowizny o kilku pomieszczeniach, w których od wszelkich innych odgłosów zawsze intensywniej wybrzmiewała kwestia seksualności tak wątpliwej. Pił coraz częściej i więcej, a babka raz jeszcze, tym razem pod biurkiem, znalazła dziwną notatkę: „Jest pewien problem, a trapi mnie tak bardzo, tak bardzo, że muszę pogrążać się w desperackich i kompulsywnych czynnościach, które prócz zdawkowych erupcji cielesnego szaleństwa, przynoszą też, rzadko niestety kojącą, odpowiedź na zadawane sobie wonczas, a tak dla mnie ważne pytanie: „Jeszcze tak, czy już nie?”
Pewnego ranka zastaliśmy pusty pokój, po prostu spakował się i odszedł. Być może całe jego życie, marny skarlały byt, zamknął się, narodził i wybrzmiał w miłosnej apoteozie jednej chwili - szeptu „Kocham...” wyzierającego spomiędzy głośnych mlaśnięć. Może odszedł, by roztrząsaniu owego wspomnienia poświęcić całe lata goryczy, a kiedyś, gdy i żal będzie tylko mglistą marą – strupem bólu rozdrapanym, zapomnianym i pogrzebanym – zatopi się w obojętności, ale i ją roztrwoni, bo cokolwiek przestanie wybrzmiewać mglistymi retrospekcjami tamtego lata, tamtego roku, i tamtej gumy przerzucanej przez nią, kobietę frywolną, tak kunsztownie pomiędzy dziurawiącymi dziąsła aftami.
- Naprawdę myślisz, że tak to było dziadku?
Zapadło milczenie rzeźbiąc w pamięci ową historię spokojnym dłutem ciszy. Dziadek, płynnymi ruchami cierpliwej starości nabił cybuch fajki wiśniowym tytoniem, potem otarł zapałkę o zrogowaciały i żółty paznokieć kciuka. Płomień łyskał w ciemnościach. Starzec dokończył ceremonii paroma pyknięciami aromatyzującymi przestrzeń nikłym, przyjemnym zapachem. Do popielniczki wrzucił stary, powoli nadpalający się świstek, dotąd skryty w rybiej gardzieli, a dziś wieszczący światu rozpaczliwe życzenie o treści: „No stań, stań. Na zawsze i wreszcie!”
- Któż to może wiedzieć, któż może wiedzieć, drogie dziecko. – odpowiedział dziadek tajemniczo.
***
Zapadała już noc coraz głębsza. Sprzątając szkliste kruszyny walające się po podłodze, rozważała, czy nie przetopić ich może, co nada tak mało wzniosłej, ohydnej historii, jakiś wszechczasowy rys wieczności zamkniętej w tysiącach kruszyn wędrujących w tysiąc kierunków pod postacią molekuł dryfujących w pęcherzykach powietrza zatopionych w zielonych, też brązowych, butelkach, z których będą pić piwo, oni, mężczyźni. Ach, jak pozbawieni romantyzmu, jak trywialni i bezbronni w konfrontacji z rozbuchaną kobiecością.

shinobi
Ostatnio zmieniony wt 11 wrz 2012, 22:35 przez shinobi, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Shinobi, dobrze, że tu wpadłeś, wszak nie piszesz, tylko malujesz cudne obrazki, a w zasadzie tylko ich zarys, zdając się na wyobraźnię odbiorcy, i korzystając nie tylko ze wzroku biednego czytacza, ale również zmysł zapachu, smaku i słuchu angażując, co przez współczesnych pisarczyków, przyzwyczajonych do zdań krótkich i zwięzłych, tak propagowanych przez wszelkie poradniki (włącznie z Galerią Złamanych Piór mistrza Kresa, który po latach pisania zabrał się za dawanie rad innym, z przeważnie dobrym skutkiem), jako wielka sztuka jest odbierane, zgodnie z zasadą, że co skomplikowane a zawiłe jest bardzo, i niezrozumiałym często bywa, traktowane jest jako przejaw aspiracji do pisarstwa w górnych rejestrach sytuowanego, dotychczas zarezerwowanego dla starych mistrzów, z ugruntowaną renomą, szeleszczącą papierem i pachnąca świeżym atramentem, niedostępnych dla młodych adeptów pióra, których fala już dawno przełamała tamę interpunkcyjnego i stylistycznego betonu, i rozlawszy się po blogach i forach internetowych, nową jakość przyniosła lub raczej starą na nowo odkryła.
I proszę, wybacz mi ten żarcik, przyznam, dość niskich lotów, mający swe źródło bardziej w plebejskim umiłowaniu zabawy i małych złośliwości, niźli chęci czerpania z literackiego rogu obfitości, pełnego barokowych ornamentów i kunsztownych konstrukcji, wprawiających maluczkich w podziw lub zdumienie, a w których to ja, przyznam się szczerze, również gubię się i błądzę, przez co do tej drugiej grupy raczej należę, czego świadom, chcę tylko zasygnalizować, że Twój sposób pisania, odbiega od możliwości ogółu, i choć w tym jest jego siła największa, mająca oczywiście oparcie w talencie i wiedzy autora, gdzie obfitość słów idzie w parze umiejętnością ich okiełznania, i cierpliwością do ich cyzelowania i poprawiania, jakże koniecznego przy tak obfitym stylu, może prowadzić od znużenia czytacza i w efekcie, porzucenia lektury.

Mniemam jednak, że droga przez Ciebie obrana, została wcześniej dokładnie obmyślona, i wynika bardziej z wrażliwości autora, niźli z wyrachowania, mającego onieśmielić czytacza, dlatego ja czytać twoje teksty będę zawsze z zaciekawieniem, nieraz tylko krzywiąc się na zbytnie eksponowanie fizjologi, przez co, zdaje mi się, opka Twoje balansują na granicy dobrego smaku i mojego poczucia estetyki, co jednak kładę na karb zbytniej mej wrażliwości, która pozwala zwykłą "kurwę" w tekście tolerować, natomiast na wszelkie obrzydliwości reaguje alergicznie.
Trzymaj się Shinobi, i więcej tekstów tu wrzucaj, bo naprawdę warto je czytać.

3
Pilif, za opinię pozytywną dziękuję Ci bardzo, a że obecnie przebywam w stanie jakby upojenia alkoholowego przepatrzę ów Twój wywód później bardziej szczegółowo z naciskiem na wyłuskanie z niego wszelkich plusów, też minusów, które mogłyby były mieć wpływ na ukształtowanie mego warsztatu, i tak dalej, i tak dalej.
Pragnę też wspomnieć, że obrana forma płynie z naturalnej potrzeby wyrażania myśli w ten sposób właśnie, nie zaś z wyrachowania.
Pozdrawiam.
s.

4
Ja się gubię z zawiłościach Waszego stylu, Panowie. Może tak rzekniecie co prosto, po chłopsku? :D

A na serio:
shinobi pisze:odkrywała jakby dziewiczo za każdym razem,
Dziewiczo za każdym razem? Ty, kochanieńki, chyba masz złe pojęcie o dziewictwie. :D
shinobi pisze:odkrywała jakby dziewiczo za każdym razem, kiedy to, pacholęciem
Jak długo była pacholęciem?
shinobi pisze:Zrazu, po latach odwiedzając
Za duża rozbieżność czasowa.
shinobi pisze:wertowała księgi, trącając przy tym nieuważnym łokciem rybkę,
trąciła - forma dokonana raz na zawsze, tem bardziej, że się ryba wzięła i zbiła.
shinobi pisze:Upalny wieczór słał się nad dachami niby dywan wtkany ciepłymi rękoma niebiańskiej prządki - o licach miłych, a pastelowych - w śliskie potem zaułki oddychającego z trudem miasta.
Do zaznaczonego fragmentu było w porządku, aż nagle to "śliskie potem". Wyjaśnij mi co było śliskie potem.
wtkany - utkany; literówka się zabłąkała.
shinobi pisze:a szybkim gestem, wągrowaty nos pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, oferując przy tym zapodzianej tu, na podłodze, przez przypadek biedronce, obfite bukkake pod postacią zielonego smarka,
Nie wiem czy nie kalasz języka, opowiadając o dziadkowym smarku tak kwiecistym stylem.
W podkreślonym fragmencie za wiele określeń.
bukkake - z gluta? Biedronce? Ble...
shinobi pisze:Kundlem był może z matki co nie bardziej wiedziała kim jest ojciec, co nie wiedziała, kiedy to było
Niby rozumiem, ale z formą tego zdania zgodzić się nie mogę.
shinobi pisze:- Kundlem był może z matki co nie bardziej wiedziała kim jest ojciec, co nie wiedziała, kiedy to było - plamy wątrobowe, na rękach próbujących wydobyć z szorstkiej faktury papieru szczątki wspomnień, lśniły w blasku letniego wieczoru - Zawieszał się wlepiając wzrok w nic,
Myślniki wskazują, że od "Zawieszał się..." mamy znowu opowieść dziadka. O kim w takim razie on mówi? A może to cd opisu dziadka i jego możliwości?
shinobi pisze:on, czerwony ryj archetypicznie procentami przesiąknięty nikt z kupą w majtkach, bo zwykł był popuszczać jakoś nerwowo, lekutką niby tchnienie smugą,
Wstawiłam sobie w myśli przed nikt przecinek i lepiej poszło czytanie. Ale dlaczego nikt? Bo był nieważny, nie miał znaczenia dla ludzi wokół?
taki nikt z kupą w majtkach, pan Nikt z kupą w majtkach?
shinobi pisze:a następnie łapą śmierdzącą cebulą, o paznokciach poobgryzanych, wlepioną w zawszone kołtuny, wyszukiwał może dojrzałe czyraki pomiędzy nimi, potem je gniótł, wtedy strzelały.
Gdzie były te czyraki? We włosach? W zawszonych kołtunach coś strzelało. Znaczy czyraki strzelały?

Przeczytałam od deski do deski i mam wrażenie, że plączesz i mataczysz. Bo kto komu i co opowiada? Odpowiedź: dziad obgaduje dziada. Ale który z nich jest obleśnym starcem, a który zakochanym, zapijaczonym? Ja się gubię.

Czy to była zabawa? Czy ty tak na poważnie?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

5
dorapa, to zabawa na poważnie. ;)
Dzięki za komentarz i zwrócenie uwagi na pewne kwestie, które wg. Ciebie są błędami, wg. mnie niekoniecznie. :)

6
shinobi pisze:Dzięki za komentarz i zwrócenie uwagi na pewne kwestie, które wg. Ciebie są błędami, wg. mnie niekoniecznie.
Przekonaj mnie do swojego tekstu. Posłucham uważnie.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

7
dorapa, wydaje mi się, że jeśli sam tekst Ciebie nie przekonał to i jakakolwiek forma reklamy chyba nic nie pomoże. Zasadniczo to interesuje mnie pisanie w sposób pogmatwany oraz mówienie o pewnych sprawach nie wprost. Chciałbym wierzyć, że to mi się chociaż troszkę udało. Tekst jest, tak mi się wydaje, dość spójny, ale może to tylko moje złudzenie.

8
Przecież nie chodzi o reklamę ani o sprzedawanie czegokolwiek. Raczej o spokojną dyskusję na temat twojej pracy, wizji tego co stworzyłeś, Bo może oboje mamy złudzenia? Ty, ze tekst jest spójny, a ja że wprost przeciwnie. I co znaczy, że chcesz pisać w sposób pogmatwany? Budować fabułę, bohaterów czy konstruować zdania?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

9
Oczywiście możesz uważać, że mój tekst jest niespójny, w żaden sposób mnie to nie boli itd.
Wychodzę z założenie, że różni ludzie lubią różną literaturę, tak jak jeden człowiek woli herbatę z cukrem, drugi z miodem, a ktoś tam inny gorzką.
Naprawdę nie czuję też potrzeby wyjaśniania moich zamierzeń (może nawet nie było zamierzeń, a może były) chociaż może powinienem, to po prostu mi się nie chce. I to nie arogancja, bardziej lenistwo.
Mnie np. bardzo ucieszyła opinia Pilifa. Dla jednej pozytywnej opinii spokojnie pogodzę się z dziesięcioma negatywnymi. :)

10
Shinobi... jak by Ci tu powiedzieć... w tym dziale rozmawiamy o utworach, nie o Autorach. Interesuje nas tekst, nie Ty i Twoje uczucia względem kogokolwiek. O uczuciach, to w dziale "Hyde Park" raczej.

Tutaj pytanie jest takie: czy ten tekst jest spójny, czy nie? Jeżeli jest spójny, to na czym owa spójność polega? Co się z czym łączy i na jakiej zasadzie? Jeżeli nie jest spójny, to co się w nim wzajemnie wyklucza? I dlaczego?
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

11
Obrazy to może i są, ale czytając zdanie po zdaniu mam coraz większe przekonanie, że malarz zapomniał, że ktoś je będzie oglądał (w domyśle czytał oczywiście). Autorze, twoje uczucia są zapewne niezwykle ważne, doskonale, że potrafisz o nich pisać, mówić. Ale powiedz, tek tekst jest dla nas (czytelników) czy dla ciebie? Napisałeś go aby doszkolić warsztat, czy jest on swoistą formą ekshibicjonizmu emocjonalnego? Nie do końca się w tym odnajduję. Sama literatura rządzi się pewnymi prawami, tekst też powinien, jak ktoś mi mówił, bronić się sam. Oczywiście można uznać, że jesteśmy na tyle genialni, że możemy ją (literaturę) rewolucjonizować. Przypuszczam jednak, że tak genialne jednostki nie potrzebują weryfikatorium.

Twoje obrazowanie zalewa czytelnika przesytem. "Upalny wieczór słał się nad dachami niby dywan wtkany ciepłymi rękoma niebiańskiej prządki - o licach miłych, a pastelowych - w śliskie potem zaułki oddychającego z trudem miasta." Stąd wylewa się nadmiar podniosłości i nie do końca adekwatne porównania, które wprowadzają zamęt w pojawiającym się mi w głowie wyobrażeniu. Im dalej, tym częściej. Niebiańska prządka, o miłych licach, zlane potem miasto. Brr. Nadmierne upoetycznienie doprowadza do paradoksu. To co ma być piękne, chwytać za serce, zaczyna drażnić. Ociera się o granice kiczu. Przepraszam Cię autorze za dosadne słowa. Ja to po prostu tak czuję.
"Mówię sam do siebie, ale ponieważ cenię sobie swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora." Erich Segal


Sky Is Over

12
Napęczniały półwieczem pożerania kruchych paluszków, rzucanych w szklaną gardziel przez kilka pokoleń, brzuch wodnego stworka atrakcją był nie lada, stojącą dumnie na tle ponurych tomów o grzbietach oprószonych kurzem, a złoconych frymuśną czcionką ułożoną w słowa tajemne, które, gdy nauczyła się czytać, zabrzmiały „Lenin, działa zebrane – tomy 1-50”.
Zdecydowanie trzeba by to rozbić na mniejsze zdania. Tutaj można się pogubić o czym mówisz, bo po prostu za dużo wszystkiego w jednym miejscu.
wertowała księgi, trącając przy tym nieuważnym łokciem rybkę
Trochę niewygodna pozycja do czytania. Nie dość, że musiała stać, to jeszcze łokcie miała w komódce, więc musiała być pochylona do przodu.
niby dywan wtkany ciepłymi rękoma niebiańskiej prządki - o licach miłych, a pastelowych
"Utkany". I to dłońmi, a nie rękami. No i jest jedna prządka, więc "o licu".
przesunął, przez lata szlifowanym, a szybkim gestem, wągrowaty nos pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem
Gest był przez lata szlifowany? I wychodzi na to, że przesunął nos między palcami, a nie palce przez nos(co jest opcją bardziej sensowną).
biedronce, obfite bukkake pod postacią
Jakoś średnio te bukkake pasuje.
on, czerwony ryj archetypicznie procentami przesiąknięty nikt z kupą w majtkach
Zdecydowanie przekombinowane, a przez to niezrozumiałe.
„Jeszcze pięć tysięcy dziewięćset czterdzieści osiem stron, czyli osiem tysięcy trzysta pięćdziesiąt cztery zdania
Budował bardzo długie zdania w takim razie.
Zgrabna, krągła i proporcjonalna, niby dwulitrowa butelka Coli, którą leję w mordę
Nijak butelka coli mi nie pasuje do tych określeń, ale nie o tym. Leję do mordy(leję w mordę by było gdyby w butelki twarz uderzał).
raczej przekazywany od pokoleń w kwasie rybonukleinowym
Człowiek przekazuje geny w DNA, a nie RNA jeśli dobrze pamiętam.
pytanie: „Jeszcze tak, czy już nie?”
pytanie: >>Jeszcze tak, czy już nie?<<"

Nie podobało mi się. Tekst jest według mnie przekombinowany i pisany z manią wciskania wszystkiego wszędzie, mimo tego, że można prościej i bardziej dla czytelnika zrozumiale, co dla autora byłoby tylko i wyłącznie zaletą przy tym tekście. Rozumiem, że dziwak może mówić w sposób zawiły i niezrozumiały. Może pogrążyć się w chaosie i chaotycznie składać zdania w całość, ale narrator powinien być "poukładany".
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”