Wąską, krętą ścieżką biegł wysoki młodzieniec. Wyglądał na jakieś siedemnaście lat, ale jego głębokie, brązowe oczy dodawały mu powagi godnej dorosłego mężczyzny. Nie było w nich strachu, choć uciekinier właśnie walczył o życie.
Pot zalewał mu twarz, a zmęczone mięśnie powoli odmawiały posłuszeństwa. Ciężki, skomplikowany mechanizm na jego plecach przypominający bagaż astronauty utrudniał ucieczkę. Nie oglądał się za siebie mimo wyraźnych odgłosów pogoni. Metaliczne powarkiwania i chrzęst łamanych gałęzi nie pozostawiał złudzeń: za chwile go dopadną.
Dróżka wiła się przez środek gęstego lasu. Ostrokrzewy, które pleniły się wzdłuż jej brzegów chłostały go po torsie i twarzy, a powykręcane konary drzew wyglądające jak kończyny dotknięte artretyzmem wyciągały w jego stronę swoje drapieżne pazury.
Legendy mówią, że ten stary bór to armia zdrajców, która odbywa swoją wieczną karę. Podobno, kto tu wchodzi – zostaje na zawsze. Chłopak nie wierzył w zabobony i nie zawracał sobie głowy bajkami.
Kilometr dalej las urwał się nagle, odsłaniając przed nim niesamowity widok. W blasku księżycowego światła ujrzał wysoką skalną ścianę i wykute w niej kręte schody. Na ich końcu stała Katedra. A raczej to, co z niej zostało. Choć z tej odległości wyglądała jak budka dla ptaków, doskonale wiedział, że budynek ma monumentalne rozmiary.
Wreszcie zobaczę ją z bliska – pomyślał i ucieszył się.
Jego radość przerwał odległy wrzask i urwane szczeknięcia przywodzące na myśl wredny śmiech afrykańskich hien.
Nadchodzą!
Zacisnął wargi, splunął kwaśną śliną i pognał w kierunku schodów.
Wspinaczka stromymi stopniami zajęła mu prawie godzinę. Mógł użyć wspomagania, ale wolał zachować cenną energię na walkę, która go czekała.
Gdy dotarł na miejsce jedno spojrzenie na świątynię wprawiło go w oszołomienie. Stał jak zahipnotyzowany przed wysokim, ostro zakończonym portykiem i nie mógł wyjść z podziwu dla umiejętności starożytnych budowniczych. Po obydwu stronach wejścia znajdowały się ogromne, pokryte roślinnymi ornamentami rozety. Każda miała dobre sto metrów średnicy.
W końcu opanował emocje i wszedł w mrok Katedry. Konstrukcję budowli stanowiła mieszanina kamiennych i żelaznych kolumn. Metal i granit przenikały się płynnie, jakby stanowiły jeden nierozerwalny organizm. Mgła czepiała się częściowo zapadniętego sklepienia. Grube, jak konary drzew, żebra podtrzymujące owalne kopuły przypominały szkielet jakiegoś monstrualnego wieloryba. Przez wysokie okna i liczne wyrwy w ścianach wpadało wątłe światło gwiazd i księżyca. Młodzieniec kroczył wolno przed siebie. Z szarości wyłaniały się pomniki dawnych bohaterów i ołtarze, przed którymi mieszkańcy Żelaznego Miasta modlili się kiedyś do swoich bóstw.
Nagły odgłos rozdzieranego metalu przerwał ten krótki moment wytchnienia. Chłopak odwrócił się powoli.
– Chodźcie! – krzyknął butnie. – Jestem gotów!
Wiedział, że musi się teraz mocno skupić. Rozstawił szeroko nogi, aby mieć mocne oparcie. Lewą ręką namacał zimny cyngiel spustu. Usłyszał ciche kliknięcie, a później syk z dysz rozgrzewających się turbin. Przez chwilę nic się nie działo, więc zamknął oczy i spróbował uspokoić rzekę buzującej w żyłach adrenaliny.
I wtedy się zaczęło. W jednej chwili miniaturowe tłoki rozpędziły się do ogromnych prędkości. Rozłożył ręce na boki, czując jak układy trybów, przekładni i zaworów rozpoczynają swój skomplikowany taniec. Żelazne ścięgna z głośnym zgrzytem wystrzeliły w kierunku barków i ramion chłopaka, przylegając do nich ciasno. Mknąc dalej, wokół dłoni uciekiniera utworzyły potężne trójpalczaste pięści. Plecak zaczął się rozkładać, oplatając pas i uda, niczym origami formowane niewidzialnymi palcami. Działo się to niesłychanie szybko i ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że działa tu jakaś magia. A to wszystko dzięki specjalistom z Cechu Konstruktorów, którzy byli mistrzami w tworzeniu bojowych wspomagaczy. Na koniec chłopak usłyszał zgrzyt, z jakim rozłożyły się członowane podpory przypominające odnóża pająka. Stanął na palcach i pozwolił, aby żelazne strzemiona wpasowały się w jego pięty. Po sekundzie mechanizm stęknął, gromadząc energię i uniósł go dobre półtora metra nad ziemię.
Uzbrojenie trwało nie więcej niż siedem uderzeń serca.
Znowu usłyszał metaliczny chrzęst jakby ogromny kot ostrzył sobie pazury.
– Zdechniesz, chłopczyku!!! – skrzek odbił się echem od masywnych ścian i pomknął gdzieś w przestrzeń.
Prychnął z pogardą i zaczął truchtać w miejscu niczym bokser przed walką, który skupia całą energię w jednym celu: uderzyć i znokautować.
Kolejny zgrzyt.
Nastała dziwnie nienaturalna cisza przerywana sykami spalin z wydechów pancerza. Nawet cykordy mieszkające w tysiącach norek wydrążonych w kamiennych murach zakończyły swoje koncerty.
Chłopak wiedział, że się zbliżają. Rozglądnął się, ale mrok wypełniający zakamarki Katedry uniemożliwiał wypatrzenie napastników.
Nagle z sufitu poleciało kilka drobnych kamyczków i kurz. Gdy spojrzał w górę, zobaczył jakiś rozmazany kształt przemykający po sklepieniu jednej z kopuł, który błysnął metalem i zniknął we mgle.
Próbują mnie okrążyć – pomyślał.
– Rozszarpiemy cię na strzępy, a twoja słaba duszyczka już nigdy nie znajdzie drogi do żadnego świata!! – darł się łowca, próbując odwrócić uwagę chłopaka.
– Nie boje się śmierci! – krzyknął. – Już raz umarłem! Wyłaźcie z cienia. Nie będę tu czekał całą cholerną noc!!!
Bardziej ją wyczuł niż zobaczył. Żelazna belka wyleciała gdzieś z boku, rozdzierając ciężkie, wilgotne powietrze niczym nóż tnący galaretę. Nie zdążył nawet spojrzeć w tamtą stronę, bo instynkty przejęły kontrolę nad jego ciałem. Wygiął się do tyłu i zasłonił korpus mechanicznym ramieniem, zmieniając kierunek lotu ogromnego pocisku. Ochronił głowę, ale uderzenie było tak silne, że wytrąciło go z równowagi i runął na plecy. Podniósł się błyskawicznie i zobaczył potężnego Siepacza wybiegającego z mroku, który wyglądał jak rozjuszone tornado. Monstrum miało dobre trzy metry wysokości, paskudny koński łeb z dolną szczęką zakończoną ostrym dziobem oraz długie, kościste łapy, na których zamontowano wielkie ostrza. Zwierzę biegło, podpierając się ośmioma odnóżami. Delikatny odwłok poczwary przykrywała pordzewiała, płytowa zbroja. Była to doskonale wytresowana maszyna do zabijania, wyposażona w mechaniczne wspomagacze, która stanowiła nie lada wyzwanie nawet dla najbardziej doświadczonych wojowników.
Młodzieniec pierwszy raz widział tak duży okaz. Stłumił lodowate uczucie strachu pełznące po karku, kucnął i skulił się niczym pancernik czekający na atak tygrysa. Tuż przed uderzeniem przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, odchylając się minimalnie do tyłu. Ostrza ze świstem przeleciały obok jego twarzy. Nie czekając na kolejny cios poderwał się do góry i złapał prawą ręką za jakiś wystający element pancerza Siepacza. Wykorzystując siłę rozpędu bestii szarpnął mocno, robiąc niezdarny piruet. Usłyszał zgrzyt ścięgien i po sekundzie rozluźnił uścisk. Bezwładna masa mięśni, metalu i chitynowego szkieletu walnęła z impetem o najbliższą kolumnę. Chłopak nie zastanawiał się ani chwili. Podniósł belkę, która wcześniej o mało go nie zabiła, podbiegł do oszołomionego potwora i z całą siłą skupioną w mechanicznym pancerzu wbił żelazo w odwłok poczwary, gruchocąc zdezelowaną zbroję.
Powietrze przeszył krótki, przeraźliwy skrzek. Przygwożdżony do ziemi potwór miotał się jeszcze przez chwilę, kilka konwulsyjnych drgawek zatrzęsło obleśnym cielskiem, z którego sączyła się zielona, galaretowata maź i nastała cisza.
– Jeden-zero dla mnie! – krzyknął młody wojownik i od razu zaczął lustrować wzrokiem otaczające go cienie.
Kolejny atak nie nastąpił. W zamian usłyszał pełen wściekłości ryk:
– Zapłacisz za to! Zabijemy tych twoich starych, żałosnych kompanów! Wasze zaplute miasto upadnie!!!
Chłopiec nie potrafił zlokalizować skąd dobiega głos, bo echo odbijające się od starych murów więziło go w niewidzialnej klatce dźwięku. W rezultacie kręcił się bezradnie wokół własnej osi, nerwowo rozglądając na boki.
Nagle, na jednej z monumentalnych podpór poruszył się jakiś zwalisty kształt. Czerwone ślepia zapłonęły jak dwa ogniki. W następnej chwili szara sylwetka oderwała się od kolumny i z głuchym łomotem wylądowała tuż obok zaskoczonego chłopaka.
– Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo, człowieczku – wychrypiała pokraczna bestia, wchodząc w jaśniejszą strugę księżycowego światła.
Młodzieniec po raz pierwszy naprawdę się przeraził. Słyszał o nich straszne historie, a teraz jednego miał przed sobą. To nie było zwierzę od młodości hodowane w podziemiach Diamentu, ani wojownik wyposażony w bojowy pancerz, lecz istota na stałe połączona z maszyną. Spod plątaniny kabli wystawał wątły, obleśny korpus goblina, załapanego zapewne gdzieś na Południowych Rubieżach. Z łysej, sino bladej głowy stwora wyrastał pęk wtyczek i przewodów zapewniający mu pełną kontrolę nad swoim zmodyfikowanym ciałem. W Żelaznym Mieście takich odmieńców nazywano Archidami.
Hybryda ruszyła w kierunku swojej przyszłej ofiary. Trzy symetrycznie rozmieszczone, ostro zakończone nogi oraz wielkie, nożycowate łapska nadawały jej wygląd przerośniętego kraba albo skorpiona pozbawionego ogona.
– Czuję twój strach. Już nam się nie wywiniesz – powiedział goblin i pochylił się nad chłopcem. Jego źrenice rozszerzyły się gwałtownie – znak, że właśnie dostał kolejną porcję opium.
Widząc to wojownik podjął błyskawiczną decyzję. Odskoczył do tyłu, pochylił się nisko i skierował wydechy turbin wprost na posadzkę, wzniecając tumany pyłu. Korzystając z takiej zasłony, podbiegł do Archida, i stając tuż pod nieosłoniętym podbrzuszem zadał potężny cios pięścią tam, gdzie ciało wnikało w metalową konstrukcję. Po chwili poprawił drugą ręką z taką siłą, że aż usłyszał chrupnięcie kości w dłoni. Bestia zachwiała się i przysiadła na owalnym odwłoku jakoś tak po psiemu. Chłopak wiedział, że ma teraz tylko klika sekund, aby zakończyć walkę. Nie zdążył jednak wykonać żadnego ruchu, bo niesłychanie silne szarpnięcie wywróciło jego świat do góry nogami. Wykonał w powietrzu niezgrabnego fikołka i gruchnął z łomotem na plecy. Po chwili dwa potężne ostrza spadły na niego, przebijając zbroję i ciało.
Chłopak usłyszał przeraźliwy krzyk. Dopiero po ułamku sekundy dotarło do niego, że to jego własny głos. Przez czerwoną zasłonę bólu zobaczył obrzydliwy, jaskrawo ubarwiony pysk Siepacza, który szykował się do zadania ostatecznego ciosu.
Dałem się podejść jak dziecko – pomyślał i zamknął oczy w oczekiwaniu na uderzenie, które rozszarpie mu gardło.
– Stać!!! – ryknął Archid, gramoląc się niezdarnie z ziemi. – Widzę, że mamy tu wyjątkowo twardą sztukę. – Brzydal stanął chwiejnie na metalowych odnóżach, otarł stróżkę czarnej krwi, która pociekła mu z nosa i uśmiechnął się chytrze. – Myślę, że możesz się nam jeszcze przydać, człowieczku.
Po tych słowach odepchnął Siepacza i stanął tuż nad chłopakiem. Z zakamarków pancerza wyciągnął teleskopowy pręt, który rozłożył się z trzaskiem, wziął potężny zamach i uderzył bezbronną ofiarę w głowę. Młodzieniec już nie poczuł tego ciosu, bo zaczął odpływać. Miał wrażenie, że kształty wyostrzyły się, kolory nabrały głębi, światło rozproszyło się jak przesiane przez sito. Wydawało mu się, że widzi korowód dawnych wojowników przechodzących korytarzem. Wszyscy patrzyli na niego z powagą i kiwali głowami z uznaniem. Witali go w swoim gronie.
Nagle jego ciało przeszedł potężny skurcz. W żyłach popłynął rozpalony ołów, kości stały się niemożliwie ciężkie, a wnętrzności zawiązały się w supeł. A potem nastała cisza i ciemność otuliła go czarnym całunem jak matka usypiająca dziecko.
*
Oliwia Kruk miała trudne życie. Nie żeby jej czegoś brakowało. Ojciec – policjant, zarabiał całkiem niezłe pieniądze. Szkoda tylko, że oprócz forsy do domu przynosił bandycką agresję, doładowaną zazwyczaj butelką Whisky. Matt niezliczoną ilość razy wracał do mieszkania tak piany, że nie potrafił rozwiązać sznurówek w butach. Dziewczyna wolała, gdy zalewał się w trupa, bo przynajmniej nie miał siły jej tłuc.
Niestety tym razem był tylko trochę podchmielony i pierwszy cios w twarz dostała już przy drzwiach. Powód: za długo ociągała się z otwarciem.
Tego wieczora siedziała na łóżku, w swoim niewielkim pokoju, i przyciskając brodę do podkulonych kolan z trudem powstrzymywała łzy. Nie chodziło o opuchnięty policzek. Obiecała sobie kiedyś, że nie da ojcu satysfakcji i nie będzie płakać z jego powodu. Po prostu, w tą cholernie ciemną noc czuła się paskudnie samotna.
Bardzo tęskniła za bratem. Kiedyś odwiedził ją we śnie. Nie pamiętała szczegółów spotkania, poza tym, że stał przy oknie i palcem kreślił na szybie jakieś znaki. Zaraz po przebudzeniu podbiegła do okna i wiedziona niejasnym przeczuciem chuchnęła na zimną, szklaną powierzchnię. Na zmatowiałej tafli pojawił się napis: Jestem między szeptem, a ciszą. Długo stała i gapiła się przed siebie, nie mogąc zrozumieć znaczenia tych słów, aż ciepłe promienie słońca zatarły litery.
Tak bardzo chciała, aby również tej nocy ją odwiedził. Otarła samotną łzę spływającą po policzku, wyciągnęła spod łóżka ulubiony, flanelowy koc, okręciła się nim i skulona niczym w bezpiecznym łonie zasnęła.
Jared nie przyszedł.
Rano wzięła szybki prysznic i wybiegła z domu bez śniadania, byle tylko zdążyć zanim rozdrażniony Matt zacznie szukać powodu do zaczepki.
Lekcje dłużyły się niemiłosiernie. Siedziała przy otwartym oknie i obserwowała grupkę niesfornych ptaków baraszkujących na parkowej ścieżce. I tak nie było sensu notować. Chemiczka jedna ręką pisała ciąg tylko sobie znanych wzorów, a drugą od razu mazała krzywe bohomazy. A ptaki wydawały się takie radosne i wolne…
Po zajęciach pobiegła prosto do domu dziadka. To był jej azyl. Walda traktowała jak prawdziwego ojca. W zasadzie miała tylko jego. Mama Oliwi zniknęła bez słowa pożegnania zaraz po śmierci Jareda. Odejście syna było ostatnią kroplą goryczy, której nie była już w stanie przełknąć. Może to i dobrze?… Przynajmniej Matt nie pobije jej już więcej do nieprzytomności.
Dziewczyna stanęła przed niewielkim murowanym domkiem kryjącym się w głębi zalanej słońcem uliczki. Podwórko otaczał niski żywopłot, a bujne winorośle pięło się pod sam dach. Zanim zdążyła podejść do drzwi niewiadomo skąd pojawił się duży, czarny kot.
– Cześć, Albert – powiedziała i kucnęła obok zwierzaka. – Co tam słychać w kocim świecie? Jadłeś już obiad?
Futrzak obwąchał rękę dziewczyny, miauknął głośno, podbiegł do drzwi i zaczął ocierać się o framugę, mrucząc przy tym jak mały traktorek.
– Tak, tak. Zaraz zobaczymy, co Wald ma w lodówce.
Wstała, wyciągnęła klucze i otworzyła drzwi. Przywitał ją przyjemny chłód i bezpieczny półmrok. Kot od razu popędził gdzieś w głąb mieszkania.
Gdy szła przez wąski korytarz towarzyszył jej odgłos tykania starego zegara, który miał chyba ze sto lat. Podeszła do niego, pogładziła spróchniałe drewno, dotknęła delikatnie wskazówek. Dawno temu, gdy byli jeszcze dziećmi, Jared wpadł na to wiekowe urządzenie i zbił szybkę. Do dziś kukułka wyskakująca z jego wnętrza wydaje odgłos jakby ktoś wyrywał jej sztuczne piórka.
Po chwili wróciła myślami do teraźniejszości i poszła prosto do gabinetu Walda. Był to ogromy, ciemny pokój mieszczący kilkanaście wysokich regałów, na których drzemały setki, jeśli nie tysiące przeróżnych książek. Staruszek siedział w wielkim, skórzanym fotelu przy oknie i czytał jakieś potężne tomiszcze. Albert zdążył już usadowić się na oparciu mebla. Wyglądał jak czarny anioł stróż.
– Witaj Oliwko – powiedział wesoło Wald i natychmiast spoważniał. – Co ci się stało?!
– Nic… – odparła i chcąc uniknąć jego wzroku podeszła do największego regału. – Dostałam piłką na wf-ie.
– To Matt, prawda? Ten sukinsyn znowu cię uderzył. Słowo daję, pójdę do jego domu i tymi rękami…
– Spokojnie Wald – przerwała mu. – Pamiętaj, że nie wolno ci się denerwować.
– Ale jak mogę się nie denerwować, kiedy on cię bije i ciągle uchodzi mu to na sucho. Byłem już wszędzie. Sąd, opieka społeczna… Ta gnida ma koleżków na wysokich stanowiskach. Jedni siedzą w jego kieszeni, inni się go boją. Poza tym nikt nie chce przekazać praw rodzicielskich osiemdziesięcioletniemu starcowi, dla którego wyjście do toalety to wyprawa za morze. – Zamilkł i zapatrzył się na krajobraz za oknem. Po chwili dodał cicho: – Gdybym tylko był młodszy…
– Nie martw się dziadku. – Oliwia zaczęła szperać między książkami. – Jeszcze tylko parę miesięcy. Gdy będę pełnoletnia nic mnie nie powstrzyma przed odejściem z tego chorego domu.
Wald opadł na oparcie fotela i westchnął ciężko. Po chwili schował twarz w dłoniach. Dziewczyna spojrzała na niego. Wyglądał jak wątła, biała brzózka. Zawsze tak bardzo się o nią martwił.
– Dziadku… Wiesz, że sobie poradzę. Matt to śmieć i łajza, ale kiedyś dostanie to, na co zasłużył.
Starzec wstał, podparł się laską i podszedł do dziewczyny.
– Jestem z ciebie dumny, wiesz o tym, prawda? Masz w sobie siłę, którą mogłabyś obdarować pół świata. Jared był taki sam.
– Wiem…
– To dobrze. I nigdy o tym nie zapominaj. A teraz chodź, napijemy się popołudniowej kawy.
– Jakoś nie mam ochoty. Szukam książki. Jared kiedyś miał taką ulubioną… Pomożesz mi ją znaleźć?
Staruszek uśmiechnął się ciepło.
– Opowieści z Szarych Równin. Nie ma jej na regałach. Szukaj w komodzie, razem z innymi pamiątkami.
Po tych słowach pokuśtykał w kierunku kuchni, podpierając się laską. Albert miauknął głośno i pobiegł za nim.
Podeszła do mebla i zaczęła myszkować w jego wnętrzu. Stary, podniszczony rękopis leżał spokojnie na dnie szuflady niczym cenny artefakt. Wyciągnęła go ostrożnie, usiadła w fotelu, spojrzała na skórzaną, ręcznie wykonaną oprawę i zadumała się.
Oliwia i Jared byli bliźniętami. Urodzili się dokładnie siedemnaście lat i sześć miesięcy temu. Zaraz po porodzie okazało się, że chłopiec ma wrodzoną wadę serca i mimo przeprowadzonych operacji lekarze dawali mu najwyżej rok życia. Ku pozytywnemu zaskoczeniu dziecko przezwyciężyło chorobę i wyrosło na silnego i mądrego młodzieńca. Choć Jared był młodszy od Oliwi o całe dziesięć minut, zawsze zachowywał się jak starszy brat, który próbuje chronić swoją rodzinę przed złym światem. Gdy pewnego dnia Matt pobił mamę, chłopak rzucił się na niego, mimo iż ojciec był o wiele silniejszy i przewyższał syna o głowę. Oczywiście nie miał szans i w rezultacie wylądował w szpitalu z połamanymi żebrami. Jednak od tego czasu ojciec nie czuł się już całkiem bezkarny.
Aż nadszedł pewien zimowy poranek, gdy głęboko zakamuflowana wada uaktywniła się bez ostrzeżenia. Jared odszedł, zostawiając po sobie lukę, która nigdy nie będzie mogła być wypełniona.
Dziewczyna otworzyła książkę. Spomiędzy stron wypadło zdjęcie Jareda. Przyjrzała mu się uważnie. Jej brat był wysokim, wiecznie uśmiechniętym brunetem o jasnym spojrzeniu.
– To dziwne prawda? – Wald pojawił się niewiadomo skąd – To już dwa lata, a patrząc na to zdjęcie zawsze mam wrażenie, że zaraz wejdzie i zacznie opowiadać jak minął dzień. – Postawił kawę na niskim stoliczku i usiadł naprzeciwko niej. – Gdy miał dziewięć lat znalazł Opowieści na którymś regale. Ich autorem był mój serdeczny przyjaciel, Olaf Stragg. Biedak na starość postradał zmysły. Był święcie przekonany, że… – Machnął niedbale ręką. – Nieważne. Niech spoczywa w spokoju, którego nie mógł znaleźć za życia.
– Pamiętam go. Całymi dniami siedział w swoim warsztacie i konstruował jakieś dziwaczne machiny, które nigdy nie chciały działać.
– Tak… – Wald przymknął powieki. – Brakuje mi tego wariata. Została po nim tylko ta książka. Jared był nią oczarowany.
– Za to ja się jej bałam – wtrąciła Oliwia. – Gdy byłam mała wydawała mi się taka mroczna i posępna. Nawet dziś mam wrażenie, że zaraz coś z niej wyskoczy i mnie zje.
Przewróciła kolejną stronę. Jej oczom ukazał się szkic przedstawiający wysokie, wielokondygnacyjne miasto. Liczne wieżyczki, maszty i antresole pięły się aż pod samo niebo. Na tle ciemnych łąk metropolia wyglądała jak jasny, żelazny kolec drący chmury.
Poniżej znajdowała się przedmowa Olafa Stragga:
Witaj wędrowcze. Sięgając po tą książkę wkraczasz do świata tak odległego, jak słońce na nieboskłonie i zarazem tak bliskiego, jak łza spływająca po policzku. Dzisiaj daje Ci możliwość poznania go. Wiedz, że cokolwiek złego Cię spotyka, są jeszcze miejsca gdzie honor, odwagę i lojalność stawia się na pierwszym miejscu. Jeśli chciałbyś tam trafić pamiętaj, że jest tylko jedna droga, ukryta między szeptem, a ciszą…
Oliwia drgnęła. Po chwili konsternacji pokręciła głową jakby chciała odgonić jakąś niedorzeczną myśl.
– Dziadku?…
– Tak, Oliwko?
– Też masz czasem wrażenie, że Jared tak naprawdę nie umarł?
– Cały czas, dziecinko. Wiem, że jesteś dopiero na początku swojej drogi i jak na razie spotykają cię same rozczarowania. Ale pamiętaj: są rzeczy silniejsze niż śmierć, trwalsze niż diament i cenniejsze od wszystkich bogactw, za którymi uganiają się ludzie. Noś to w sobie jak tarczę i używaj niczym rycerz oręża.
Dziewczyna zamyśliła się i po raz kolejny obejrzała szkic.
– Mogę ją zatrzymać?
– Jest twoja – odparł Wald.
– Dziękuję. A teraz już muszę iść. Jutro przyniosę zakupy. Lodówka pewnie świeci pustkami.
– Ha! – zaśmiał się starzec. – Albert to straszny żarłok. Sama widzisz jak się spasł.
Kot miauknął głośno jakby chciał zaprotestować przeciwko tak bezdusznej opinii na swój temat i podreptał w kierunku jasnej plamy słonecznego światła rozlanej na parkiecie.
Oliwia pocałowała staruszka w czoło, schowała książkę do torby i wyszła w gorące popołudnie. Bardzo nie chciało jej się wracać do domu Matta, ale czuła się jakoś tak raźniej, jakby rękopis, który dostała od dziadka nie był zbiorem starych kartek papieru, a żelazną zbroją.
Na Akacjową 15 dotarła dopiero dwie godziny później. Wcześniej kluczyła trochę po starych uliczkach Świętej Elżbiety, która o tej porze roku była pełna turystów. Podczas takich spacerów zawsze miała wrażenie, że to miasto to jakiś wielki, powolny żółw, a ludzie krążący po brukowanych traktach to krwinki pędzące w jego aortach.
Na szczęście ojca nie było w domu. Nie zdążył jeszcze wrócić z pracy lub wyszedł już do baru. Szczerze powiedziawszy, nie miało to dla niej znaczenia. Nigdy nie zostawiał informacji, gdzie się włóczy, a Oliwia nie pytała. Jeszcze by sobie pomyślał, że jej zależy…
Zupełnie nie miała ochoty uczyć do semestralnego testu z matmy, który zbliżał się wielkimi krokami. Nie zamierzała też wyjść na imprezę, na którą zaprosiła ją Weronika, więc postanowiła położyć się wcześniej.
Niestety sen nie chciał przyjść. Myślała o dzisiejszej rozmowie z Waldem. Jej osiemnaste urodziny zbliżały się wielkimi krokami, tylko że zupełnie nie miała pojęcia, co będzie, gdy wyprowadzi się od Matta. Emerytura dziadka ledwo starczała mu na jedzenie, rachunki i karmę dla Alberta. Oliwia wielokrotnie wspomagała go po kryjomu z pieniędzy, które ojciec łaskawie zostawiał na utrzymanie domu. Rozpoczęcie pracy było by równoznaczne z porzuceniem szkoły, na co z kolei nie zgodziłby się Wald. O ile mama Oliwi nie ujawni miejsca swojego obecnego zamieszkania, w całej Elżbietce nie było nikogo, kto zaoferowałby jej pomoc.
Noc wlewała się przez okno, wypełniając wszystkie kąty i zakamarki. Było cicho. Tak cicho, że mogła usłyszeć skrzypnięcia i stuki, jakie wydawał dom stygnący po całodniowym upale.
Dopiero po godzinie poczuła, że zbliża się ten długo wyczekiwany stan: kilka chwil, gdy granica między tym, co rzeczywiste, a światem chowającym się gdzieś w głowie jest tak wąska, jak widok spod przymrużonych oczu.
I nagle to się stało. Było prawie niezauważalne, ale wiedziała, że coś w otaczającej ją przestrzeni uległo wyraźnej zmianie. Powietrze zawirowało nieznacznie, a przez pomieszczenie przebiegł szmer przypominający westchnienie.
Skrzypnęły otwierane drzwi. Wzdrygnęła się minimalnie, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Przez chwilę myślała, że to może Matt wrócił, ale on przestrzegał niepisanej zasady i nigdy nie wchodził do jej prywatnej strefy.
Obróciła się na plecy dokładnie w chwili, gdy przez sufit przemknął jakiś rozmazany kształt. Otworzyła szeroko oczy i poczuła ciarki na plecach. Na wszelki wypadek uszczypnęła się w ramię, aby sprawdzić czy przypadkiem nie śni właśnie jakiegoś koszmaru. Ból był jak najbardziej realny. Chciała wstać i wybiec z pokoju. Nie zdążyła, bo głośny łomot, z jakim coś uderzyło o podłogę zamienił ją w słup soli.
Po chwili usłyszała głośne przekleństwa wypowiadane niskim, chropowatym głosem:
– Na ogon Czarnego!!! A żeby szlag trafił ten cholerny złom!
– Kto tu jest?! – krzyknęła i skuliła się w najdalszym kącie łóżka. – Zostań tam, gdzie jesteś. Mam w rękach paralizator!
Oczywiście kłamała, ale ciemności panujące w pomieszczeniu dawały jej chwilową przewagę. Nie usłyszała odpowiedzi, więc powolutku, nie przestając wpatrywać się w plamę mroku na środku dywanu wyciągnęła rękę w kierunku lampki. Wydawało jej się, że sekundy zamieniają się w godziny. Kiedy w końcu namacała obły włącznik była już cała spocona. Jaskrawe światło natychmiast otoczyło ją szerokim kręgiem. Przyzwyczajone do ciemności oczy zapiekły, zmuszając dziewczynę do zamknięcia powiek. Gdy je otworzyła, totalnie oniemiała.
Na podłodze siedział karzeł ubrany w dziwną, członowaną i pordzewiałą zbroję. Wielki, pobrużdżony nos nadawał mu wgląd starego orła. Siwe, rzadkie włosy spływały na wąskie barki, a małe czarne oczka patrzyły na Oliwię bez cienia jakichkolwiek emocji. Zupełnie jakby dywan był naturalnym środowiskiem występowania bajkowych pokurczów. Istota zamiast prawej nogi i prawej ręki miała skomplikowane żelazne urządzenia przypominające protezy. Wyglądało jednak na to, że coś jest z nimi nie tak, bo w tej chwili spoczywały bezwładnie. Chyba były popsute.
– Jak się już napatrzysz, bądź tak uprzejma i przynieś mi śrubokręt – powiedział spokojnie karzeł.
– Eee… Że co proszę? – wydukała zaskoczona.
– Ś-r-u-b-o-k-r-ę-t. Takie urządzenie do wkręcania różnych rzeczy. Bez niego nie usunę awarii i spędzę na twoim dywanie resztę nocy.
– No nie – jęknęła dziewczyna. – To chyba najbardziej walnięty sen jaki miałam.
– Niestety to nie sen, Oliwio. Przysłał mnie Jared Kruk.
– Co powiedziałeś?!
– Przysłał mnie Jared – powtórzył stworek. – Twój brat ma kłopoty i prosi cię o pomoc.
Cisza szczelnie wypełniła pokój. Dziewczyna długo analizowała każde usłyszane przed momentem słowo.
– Jared umarł dwa lata temu – otrząsnęła się w końcu – a ty spieprzaj do koszmaru, z którego się urwałeś.
– Umarł? To zależy, co przez to rozumiesz, Oliwio. Niestety nie mam teraz czasu, aby tłumaczyć ci wszystkie szczegóły. Moi przyjaciele czekają na mnie w bardzo niebezpiecznym miejscu i chciałbym jak najszybciej wrócić na drugą stronę.
– Tak. Wracaj sobie, gdzie chcesz. A mnie zostaw w spokoju.
Karzeł westchnął głośno.
– Proszę cię, Oliwio. Wiem, że możesz czuć się lekko zmieszana, ale musisz mi zaufać.
Oliwia zatkała sobie uszy dwoma poduszkami, zamknęła oczy i odczekała kilka minut. Niestety, gdy otworzyła powieki karzeł siedział dokładnie w tym samym miejscu. Zaczynam świrować – pomyślała i schowała twarz w dłoniach.
– Będę tu siedział i ględził dopóki nie przyniesiesz mi tego cholernego narzędzia, dziewczyno! – darł się karzeł. – Musisz wiedzieć, że mogę tak baaaardzo długo. A może chcesz posłuchać pieśni wojennych mojego ludu? Tak, to zdecydowanie lepszy pomysł. Hej, gdy szliśmy w bój, szliśmy w bój, wszystkie panny…
– Zamknij się ty paskudny wytworze wyobraźni – wrzasnęła i już miała cisnąć poduszką w pokurcza, gdy nagle na jego szyi zalśniła drobna, srebrna iskierka.
Poczuła mrowienie gdzieś w okolicach serca. Nie wiedzieć czemu wstała i ostrożnie podeszła do niespodziewanego gościa. Kucnęła obok niego i delikatnie dotknęła medalik. Był to miniaturowy mieczyk. Jared nosił kiedyś identyczny amulet...
– Skąd to masz? – zapytała drżącym głosem, patrząc w prosto w oczy karła, które z tej odległości wyglądały jak dwa czarne diamenty.
– Dał mi go twój brat. Nazywam się Strzała Białywylk. Jestem strażnikiem Żelaznego Miasta i w imieniu Jareda proszę cię o pomoc.
Dziewczyna zadrżała lekko i usiadła na dywanie obok karła.
– Ale jak? Skąd? Przecież to niemożliwe…
– Wszystkie odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki. Musisz tylko ze mną pójść – powiedział Strzała i zdrową ręką pogłaskał ją po głowie.
Nagle coś w niej pękło. Wstała, podeszła do komody stojącej w kącie pokoju, wyciągnęła z niej śrubokręt i podała go karłowi. Ten natychmiast przystąpił do pracy.
Mechaniczne protezy przytwierdzone do jego ciała, składały się z niezliczonej ilości elementów: śrub, przekładni, kół zębatych i żelaznych ścięgien. Kilka wąskich kabli, które wychodziły ze sztucznej ręki i nogi, wnikało gdzieś w półpancerz na torsie Strzały. Niektóre były porozrywane, ciekł z nich olej i jakaś zielonkawa maź.
– Mięliśmy drobną potyczkę – powiedział stworek i zaczął grzebać śrubokrętem w metalowej puszcze przytwierdzonej do naramiennika zbroi.
– Dlaczego ty jesteś taki trochę… sztuczny? – zapytała niepewnie Oliwia.
– Długa historia. Rękę straciłem zaraz na początku wojny, a nogę… po bójce w gospodzie u Harrida. Dzięki Bogom nasi Konstruktorzy potrafią czynić cuda.
Wyrwał dziurawe przewody, wyciągnął z puszki członowany kabel i wsunął go w otwór pod pancerzem. Następnie dokręcił żelazne zaciski, pogmerał jeszcze przy jakiś przełącznikach i pociągnął za metalową linkę wyglądającą jak zapłon piły spalinowej. Zębate kółka i tłoki natychmiast zaczęły się ruszać i wydawać ciche jęki i stuki.
– No to wracamy do gry, dziecinko – Strzała uśmiechnął się chytrze. Z wnętrza działających już protez zaczął przebijać się czerwony blask. Karzeł wstał z dywanu, poskakał chwile w miejscu i pokręcił sztuczną dłonią, sprawdzając efekt swojej pracy. Gdy skończył zwrócił się do Oliwi:
– No dobra, możemy ruszać.
– Ale gdzie? – zapytała.
– Na Szare Równiny, moja droga. Tam gdzie stoi Żelazne Miasto.
– Co? Chcesz powiedzieć, że wylazłeś z książki?
– Nieee… Takie rzeczy dzieją się tylko w bajkach. Ja jestem prawdziwy. Zresztą, sama się zaraz przekonasz skąd pochodzę.
Przeszedł na środek pokoju, przymrużył oczy i rozłożył szeroko ręce. Oliwia widziała jak minimalnie porusza ustami, ale nie słyszała żadnych słów. Przez kilka minut nie działo się nic szczególnego. Ot, dziwny, mały stworek w śmiesznej zbroi wyglądający jakby szykował się do lotu. Nic specjalnego o ile jest się wieloletnim pacjentem domu wariatów.
I nagle siwe kłaki na jego głowie uniosły się niczym naelektryzowane. Karzeł kucnął i szybko poderwał się do góry, wykonując zgrabne salto. Krótkie nóżki mignęły w powietrzu i nim dziewczyna zdążyła się zdziwić, strażnik stał ze stopami spoczywającymi na suficie.
– O matko! – krzyknęła zaskoczona Oliwia – Jak ty to zrobiłeś? Złaź stamtąd, ale to już!!
– Cicho, cichutko… Szukaj przejścia, Oliwio. – Strzała wyminął lampę, podszedł do framugi, która w tym momencie była dla niego wysokim progiem, popchnął lekko drzwi i wskoczył w ciemność.
– No pięknie – mruknęła do siebie. – Jutro zapiszę się do psychiatry…
Chciała wrócić do łóżka, ale nie zdążyła, bo zakręciło jej się w głowie. Światło przygasło i kształty rozmazały się jakby ktoś pociągnął wszystko pastelami. Poczuła, że spada tylko jakoś tak dziwnie – do góry. W jednej chwili grawitacja przestała działać i nim się obejrzała leciała na głowę w kierunku sufitu. W ostatnim momencie zdążyła się wykręcić i gruchnęła z łomotem na plecy. Leżała jakiś czas bez ruchu, patrząc z niedowierzaniem na meble, które spokojnie stały w dole.
Zdecydowała się podnieść dopiero po dziesięciu minutach. Nie było to łatwe, bo z każdą sekundą rosło w niej wrażenie, że zaraz z hukiem zleci na podłogę.
– No chodźże, dziewczyno! – Głowa karła pojawiła się w drzwiach. – Szybko, musimy się zwijać!
– Ale ja… – Oliwia była totalnie oszołomiona jakby nie tylko ona, ale cały jej świat wywrócił się na druga stronę.
– No dalej! To tylko dwa kroki. Jared na ciebie czeka – odparł Strzała i znowu zniknął w ciemności.
Te słowa podziałały na nią jak kubeł zimnej wody.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. – Pokręciła z niesmakiem głową. Jednak na przekór zdrowemu rozsądkowi wzięła spory rozbieg i skoczyła w czerń czekającą po drugiej stronie drzwi.
Wyszeptany Świat cz.1
1
Ostatnio zmieniony pt 07 wrz 2012, 23:29 przez Daywayfarer, łącznie zmieniany 3 razy.