Maki
WWW Jest letni słoneczny dzień. Piękny dzień. Czyste niebo - bezchmurne, szafirowe. Stoję na wąskiej, piaszczystej ścieżce, a wokół tylko łąka pełna maków… całe połacie łąki, aż po horyzont. Wspaniały widok. Jestem szczęśliwy będąc tu. Błoga cisza. Nagle sielankę przerywa uczucie lęku. Zaczynam się czegoś obawiać. Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś, lub raczej coś podąża za mną, ale boję się odwrócić i sprawdzić czym to „coś” jest. Wiem jedno – to na pewno nie jest człowiek. Po prostu to czuję. Jest jeszcze daleko za mną, ale kroczy niezmordowanie. Mam nieodparte wrażenie, że zbliża się coraz bardziej. Postanawiam uciekać. Biegnę wzdłuż ścieżki ile sił w nogach. Słońce oślepia mnie i okropnie grzeje. Jest mi duszno, ale nie wiem czy ze strachu, czy z gorąca. Czuję, jak krople potu spływają mi z czoła. Wciąż biegnę. Tak mi się przynajmniej zdaje. Przebieram nogami, jednak krajobraz wcale się nie zmienia i po chwili dopada mnie wrażenie, że biegnę w miejscu. Jak łódź na otwartym morzu, w której wiosłujący zatraca poczucie poruszania się. Nagle ścieżka się rozwidla. Przystaję i zastanawiam się, którą drogę wybrać. Wiem, że muszę decydować szybko. Ta z lewej wzbudza we mnie przerażenie. Czuję, że idzie nią „coś” złego i zmierza w moim kierunku. Paraliżujący strach nie pozwala mi w nią skręcić. Wiem, że gdybym tam poszedł, spotkałbym śmierć. Wybieram ścieżkę z prawej strony, a raczej jestem zmuszony ją wybrać. To jedyna dobra opcja, chyba że to, co chce mnie dopaść, z rozmysłem kieruje mnie w tę stronę. Może to podstęp? Pomimo złych przeczuć skręcam w prawo i biegnę. Czuję, że powoli opadam z sił, w przeciwieństwie do „tego”, co idzie za mną. Ono się nie męczy. Kroczy tym samym jednostajnym tempem i mimo, że ja przyśpieszam biegu, to wiem, że odległość między nami wcale się nie zmienia. Nagle ze ścieżki robi się droga usypana czarnym żwirem. Docieram nią do placu, na którym po środku niczego stoi dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły. Jest duży, przypominający kształtem odwróconą literę „U”. Stary, opuszczony, gdzieniegdzie wybite w oknach szyby. Przyglądam się mu, a w międzyczasie łapię oddech. Ze zmęczenia dyszę, jak zziajany pies. Budynek wyglądem przypomina tyły jakiejś fabryki, lub magazynu. Pod jego ścianami piętrzą się stosy połamanych desek i drewnianych palet. Na placu przed budynkiem porozrzucany jest złom i walają się jakieś papiery, przypominające stare, pożółkłe gazety utytłane w żwirze. Tak, to z pewnością są gazety. W pewnej chwili słyszę, dobiegające zza pleców szuranie. „To” jest blisko. Czuję, jak ze strachu oblewa mnie zimny pot. Gorączkowo obmyślam plan ucieczki. Dostrzegam, że budynek ma kilka wejść. Podbiegam do pierwszych drzwi, desperacko łapię za klamkę, szarpię – zamknięte. Podbiegam do drugich – to samo. Biegnę do następnych. Okazuje się, że te nie mają nawet klamki i w całości zabite są wielką dyktą. Walę w nie pięściami i kopię, jakby tym sposobem miały się otworzyć. Oczywiście to na nic. Myślę sobie, że nie ma dla mnie już ratunku, że za chwilę zginę. To „coś” za mną, szura coraz szybciej. Słyszę, jak sapie. Serce wali mi, jakby miało wyskoczyć z piersi. Puls rozsadza czaszkę, a włosy na całym ciele jeżą mi się tak bardzo, aż czuję przeszywający ból. Jestem w potrzasku i „to” dobrze o tym wie. Myślę sobie, że to koniec ze mną, że to „coś” już mnie ma. Nagle dostrzegam uchylone drzwi. Biegnę do nich ostatkiem sił. Czuję, że „to” już wyciąga po mnie swoje łapska, ale w ostatniej chwili wbiegam do środka i z hukiem zatrzaskuję za sobą drzwi. Barykaduję się. Podsuwam pod drzwi solidne, drewniane biurko, następnie szybkim ruchem rzucam na nie krzesło, potem kolejne, a potem jeszcze jedno. Z przerażenia cały drżę. To „coś” gwałtownie napiera na drzwi, próbując się tu dostać. Słyszę jak coraz mocniej uderza w nie. Ten dźwięk mnie dobija. Wolnym krokiem cofam się, aż docieram do ściany i wbijam się w nią plecami, jakbym chciał przeniknąć na drugą stronę. W pomieszczeniu jest dosyć ciemno. Przez brudne szyby wpada mało światła, zwłaszcza na końcu pomieszczenia, gdzie stoję. Niewiele widzę. Poraża mnie paniczny strach. Nie mogę się ruszyć. Nagle drzwi otwierają się z łoskotem. W progu stoi to „coś”. Nie widzę dokładnie jak wygląda. Widzę tylko zarys jego sylwetki, która wyglądem przypomina sylwetkę człowieka, jednak jest w niej coś odrażającego. I jeszcze do tego ten smród… smród zgniłego mięsa. W tym momencie zaczynam tracić oddech. Robi mi się niedobrze i słabo. Osuwam się na podłogę i zaczynam płakać, jak dziecko. To „coś” wchodzi do środka i powłóczystym krokiem idzie w moją stronę. Zamykam oczy i czekam na najgorsze. Znów słyszę jego sapanie. Jest coraz głośniejsze, aż w końcu mam wrażenie, że „to” nachyla się nade mną i… wtedy nagle budzę się cały zlany potem. Czasem budzę się z krzykiem, a na prześcieradle zostaje plama moczu. Aż wstyd mi mówić o tym wszystkim, ale po prostu już nie daję sobie rady. Ten sen powtarza się bardzo często, prawie każdej nocy. Mam go od ponad dwóch lat. Zawsze śni mi się tak samo. Da pani wiarę? Dorosły mężczyzna, a boi się niczym mały chłopiec. Chcę normalnie zasypiać i budzić się. Pragnę, aby to już się wreszcie skończyło. Boję się chodzić spać. Opijam się kawą, ale mimo to robię się senny, więc wsiadam w samochód i jadę przed siebie. To mi nie bardzo pomaga i przeważnie oczy same mi się zamykają, więc zatrzymuję auto na poboczu i zasypiam, po czym znów budzę się cały spocony przez ten cholerny koszmar. I właśnie dlatego do pani przyszedłem. Potrzebuję pomocy, bo to mnie wreszcie wykończy. Nie zliczę wizyt u psychologów, psychoterapeutów, czy psychiatrów. Chodziłem nawet na terapie, ale wszyscy ci psychokretyni zrzucają to na karb mojego przepracowania, przemęczenia, albo jakichś strasznych przeżyć z przeszłości. Nie miałem żadnych strasznych przeżyć! Pieprzą coś o nieudanym dzieciństwie, a ja przecież byłem zwyczajnym dzieciakiem. Bawiłem się z rówieśnikami, chodziłem do szkoły. Czasem wagarowałem, co oczywiście zawsze wychodziło na jaw i skutkowało szlabanem – nic nadzwyczajnego. W domu też było normalnie. Rodzice pracowali, jak większość i kiedy tylko mogli poświęcali mi swój czas. Ojciec pomagał w lekcjach, nauczył mnie grać w piłkę, razem chodziliśmy na ryby. Matka zawsze, kiedy chciałem, piekła mi moje ulubione ciasto czekoladowe. W zamian za to przynosiłem jej bukiety polnych kwiatów, które uwielbiała. Jedyne co mogę im zarzucić to, że byli może trochę nadopiekuńczy. Czasami uprzykrzało mi to życie, zwłaszcza w wieku nastoletnim, kiedy zacząłem interesować się dziewczynami, ale w końcu jestem ich jedynym dzieckiem i mieli prawo się o mnie martwić. Rodzicom nigdy nie podobały się moje wybranki, uważali, że one na mnie nie zasługują, że chcą tylko jednego. Teraz z perspektywy czasu myślę nawet, że mieli w tym sporo racji, ponieważ ciągle trafiam na niewłaściwe kobiety, które myślą tylko o sobie. Robią dobrą minę do złej gry, przymilają się, by osiągnąć swój cel, a gdy już to zrobią – odchodzą , a ja później przez nie cierpię. Ale to nieistotne. Wróćmy do mojego snu… Niech pani mi powie, co o nim myśli. Proszę, niech pani mi coś poradzi. Co mam robić? Byłem już u wielu specjalistów i nic. Niech pani będzie tym ostatnim. – Mężczyzna nie czekając na odpowiedź pochylił się nad trupem kobiety i położył na jej zakrwawionej piersi kwiat maku, po czym zrezygnowanym głosem dodał – Chyba jednak nie będzie pani potrafiła mi pomóc. Nikt nie potrafi. Jest pani taka sama, jak reszta. No cóż, trudno. Będę musiał poszukać kogoś lepszego. – Wytarł zakrwawiony nóż myśliwski w brudną szmatę i wsunął go w skórzaną pochwę. Odwrócił się i wolnym krokiem wyszedł z budynku, zamykając za sobą drzwi na klucz. Wsiadł do samochodu i zostawiwszy za sobą tuman kurzu odjechał drogą usypaną czarnym żwirem.Maki
1Witam. To mój pierwszy twór, jaki napisałam w całości. Mam nadzieję, że da się go strawić, ale jak nie, to trudno. Jestem początkująca i nie za bardzo wiem do jakiego gatunku go zaliczyć. Tekst może mieć nadmiar, albo niedobór przecinków, które są moją zmorą.
Ostatnio zmieniony śr 06 lut 2013, 18:23 przez GosiaL, łącznie zmieniany 3 razy.