Rudowłosa część II

1
Powrót do cywilizacji trwał niemal cztery dni. Odnalazła swojego wierzchowca w zagajniku na skraju puszczy, w którym go zostawiła. Był rączym karoszem o imieniu Sial i przybiegł do Siilvy z rżeniem, przywołany gwizdem dziewczyny. Koń, pochodzący z równin Wielkiej Wyspy Va’aich i ułożony w jednej z najlepszych w zachodnim świecie osad stajennych, poniósł swoją właścicielkę lekkim cwałem przez smutne, puste równiny Gidiach. Równie szybko pokonali niezamieszkałe Wzgórza Raiden, rozdzielające Północne Marchie od cywilizowanych terytoriów centralnych. Po krótkim popasie na Krzyżówce Środka kontynuowali podróż szerokim, wygodnym Szlakiem Wertykalnym, spajającym na osi południkowej dwa najważniejsze miasta regionu – Aalst i De Engel.

Po dniach wypełnionych wiatrem i kurzem Siilva z ulgą i radością przywitała znajomy widok Oberży Pod Łbem Byka, leżącej przy Szlaku trzy godziny drogi od rogatek De Engel. Ostatnie miejsce na południowym trakcie, w którym można dobrze zjeść, jeszcze lepiej wypić i porządnie pohulać – tak o swoim przybytku mawiał jego właściciel, Gruby Maco, łysy, brzydki Mulat o delikatnych dłoniach kucharza i potężnych barach zapaśnika.
Siilva i inni członkowie Gildii podzielali opinię Grubego Maco i regularnie, co do dnia, spotykali się w jego karczmie na kwartalnych zebraniach członkowskich Bractwa, na których wymieniali się towarzyskimi i zawodowymi nowinkami, pili do upadłego, rozbijali sobie nawzajem łby i generalnie uprawiali coś, co nazywa się dobrą zabawą.

Takie właśnie zebranie miało rozpocząć się czternastego dnia tego miesiąca, dlatego też Siilva poganiała swego konia. Nie chciała się spóźnić. Nie wypadało, a poza tym spóźnialscy stawiali karną kolejkę. Wszystkim obecnym członkom Bractwa.
***
Oberża Pod Łbem Byka pamiętała jeszcze stare, dobre czasy – bystry obserwator z miejsca dostrzegał szczegóły, wskazujące na znamienitą historię karczmy. Świadczył o tym poczerniały ze starości, wysoki ostrokół, otaczający cały teren zajazdu, i mocna, potężna brama wjazdowa, teraz zawsze otwarta, ale kiedyś na pewno nie raz i nie dwa broniąca wstępu niechcianym gościom. Głębokie, wraz z upływem lat coraz bardziej ciemniejące nacięcia, zdobiły powierzchnię dębowych skrzydeł furty niczym wojenne szramy i były tego wystarczającym dowodem.

Brama wiodła na dziedziniec – niewielki, okrągły plac, otoczony budynkami gospodarczymi. Największy z nich, zbudowany z masywnych drewnianych bali i pokryty starannie kładzioną strzechą, był właśnie oberżą. Z potężnego, murowanego komina biła cienka smużka dymu.
Drugim budynkiem była ciepła, porządnie osmołowana stajnia z niewielką przybudówką dla służby, zawsze chętnie opiekującej się końmi gości.
Niosący Siilvę karosz z gracją wkroczył przez otwartą bramę na dziedziniec i zatańczył w miejscu, gdy dziewczyna pociągnęła mocno za wodze. Bijące o ziemię kopyta wzbiły tumany kurzu, co wywołało głośny sprzeciw mężczyzn, siedzących na krużganku karczmy. Dziewczyna zerknęła na nich podejrzliwie, ale rozpoznawszy kilku spośród protestujących, skwitowała ich oburzone okrzyki dosadnym gestem. Zręcznie zeskoczyła z siodła, odwiązała i zdjęła torby podróżne i oddała konia stajennemu, który stawił się na placu niemal natychmiast po pojawieniu się kobiety w bramie.

Zmęczona długą jazdą poruszyła biodrami, wyginając się na boki – zesztywniałe mięśnie pleców i ud dawały jej się we znaki. Szarpnęła krzyżujące się na piersiach pasy i poprawiła ułożenie przewieszonych przez plecy bułatów. Zrugawszy siedzących na drewnianej ławie mężczyzn, którzy na widok jej gimnastyki zaczęli wesoło pogwizdywać i rzucać dwuznaczne komentarze, podniosła skórzane torby i weszła do zaciemnionego wnętrza gospody.
***
Sala główna karczmy miała imponującą wielkość, ale mimo swych rozmiarów pozostała przytulnym miejscem. Rzędy stołów wypełniały niemal całą powierzchnię, pozostawiając jedno tylko, w miarę szerokie przejście pośrodku. Prowadziło ono od głównych drzwi do centralnie ustawionej szerokiej ławy. Służący za szynkwas, wysoki mebel postawiono przy przejściu do kuchni, a używany był do wydawania posiłków i trunków mniej szacownym gościom; ci znaczniejsi obsługiwani byli przez młode, wiecznie zabiegane służki.

Siilva zmrużyła oczy i rozejrzała się po ciemnej sali. Przy stole po lewej siedziało trzech ogorzałych mężczyzn, z których najwyższy, znany Siilvie zabijaka Gide Tilburg, z szacunkiem skinął głową w kierunku wchodzącej kobiety. Dwa stoły dalej dwoje młodych ludzi - ładna kobieta opierająca się o potężny, bogato rzeźbiony łuk i towarzyszący jej bladolicy młodzieniec o zmierzwionej blond fryzurze - w milczeniu zajadało gotowaną kaszę, pochylając się nad dużym półmiskiem. Samotny starszy mężczyzna o lekko siwiejących włosach siedział przy szynkwasie, popijając spienione piwo z glinianego kubka. Ubrany był w modny, pikowany kubrak, a na kolanach trzymał prosty miecz w eleganckiej pochwie kunsztownej roboty. Dziewczyna podeszła do ławy i rzuciła torby na drewnianą podłogę, po czym ciężko siadła obok szpakowatego mężczyzny. Ten zerknął na Siilvę sponad kubka, siorbiąc głośno.
– A ty, Giddion, jak zwykle: taki modniś, lecz za grosz kultury. Pomógłbyś damie z walizami – parsknęła dziewczyna, ściągając kaptur z głowy. Gęste, piękne włosy rozsypały się kasztanową falą na jej ramiona i plecy. Zerkający z zaciekawieniem towarzysze Tilburga zaczęli szturchać się łokciami, wskazując ją sobie nawzajem; niby dyskretnie, ale nie na tyle, by tego nie zauważyła. Szczeniaki, pomyślała.
– A ty, Siilva, niby taka dyskretna i w ogóle, lecz zawsze musisz zwracać na siebie uwagę wszystkich dookoła. Ścięłabyś te swoje urocze loki, bo się ludzie gapią – odparł zza kubka mężczyzna. Widziała tylko jego oczy, jak zwykle zimne i szare, choć teraz zmrużone w rozbawieniu.
– Tak, i co jeszcze – odparła z uśmiechem. – Gdybym słuchała rad innych ludzi, musiałabym chodzić z zasłoniętą twarzą, niczym te głupie kobiety z Assamu.
– Głupie, nie glupie. Nie mogą inaczej – Giddion odjął kubek od ust i wytarł je wyciągniętą z mankietu chusteczką. – Taka kultura.
– Ech – Siilva wzruszyła lekko ramionami. – Kultura jest po to, by wspierać rozwój społeczeństwa, a nie by go krępować. Jakby jakaś tamtejsza baba zadźgała dla przykładu którego wyjątkowo kulturalnego męża, pewnie szybko by się okazało, że zasłanianie twarzy kwefem i noszenie haiku w upale w sumie tak dużo do życia nie wnosi.
Giddion odstawił kubek na stół i pojednawczo uniósł dłonie.
– Siilva, kochanie, nie po to trząsłem się dwa dni przez pół cesarstwa, by sprzeczać się z tobą na temat tradycyjnych strojów assamskich kobiet. Zresztą, widzę, że też masz za sobą szmat drogi.
– No, fakt. Aż dupa boli – mruknęła dziewczyna. Skrzywiła się lekko. Pokręciła głową, póbując rozluźnić napięte mięśnie karku.
– Ha! – zaśmiał się cicho Giddion. – A ja, jak słusznie zauważyłaś, najwyraźniej zapomniałem, co to dobre maniery. Karczmarzu! – krzyknął głośniej. – Maco, ruszże ten swój wielki, tłusty tyłek i zobacz, kto przyjechał!
Ich uszu dobiegł głuchy, gniewny pomruk, jakby w kuchni nieznane, duże zwierzę obudziło się ze snu. W drzwiach stanął Maco, marszcząc czoło. Był tak olbrzymiego wzrostu, że musiał schylać głowę, by nie walnąć nią w dębową framugę. Siilva pomyślała, że gdyby walnął, to na pewno by ją połamał – jego gruby kark i potężna głowa godne były niedźwiedzia, nie człowieka. Łysa, dokładnie wygolona czaszka błyszczała efektownie, a gęsta czarna broda kończyła się gdzieś na wysokości potężnego brzucha, wystającego na co najmniej pół metra przed resztą olbrzymiego ciała.
Maco mamrotał coś gniewnie pod nosem, ale spostrzegłszy dziewczynę natychmiast się rozpogodził.
– Córuś moja! – ryknął na cały głos, a kobieta odniosła wrażenie, że od mocy tego okrzyku powała oberży podskoczyła, sypiąc kurz na ich głowy. Wstała i uśmiechnęła się do olbrzymiego brodacza, który niespodziewanie lekko i zwinnie podbiegł do szynkwasu. – Dzień od razu jest piękniejszy!
– Witaj, Maco! – Siilva uśmiechnęła się szeroko. Grubas był jej przyjacielem, a oprócz tego najlepszym i najbardziej zaufanym pośrednikiem w interesach, jakiego kiedykolwiek miała.
– Słoneczko, gdyby którykolwiek z moich niewydarzonych synów miał odrobinę więcej rozumu niż rozpłodowy byczek, zaraz bym cię wyswatał! – mówił, obejmując drobną ostać potężnymi ramionami. – Ale szkoda ciebie dla tych cymbałów!
Siilva wyzwoliła się z uścisku, śmiejąc się radośnie.
– Po pierwsze, Maco, twoi chłopcy nie są wcale głupcami – odrzekła. – Po drugie, jestem pewnie ze dwa razy starsza od każdego nich.
– Co fakt, to fakt – mruknął oberżysta. – Ale to przecież nie przekreśla szans na udany związek!
Popatrzył na pusty stół.
– Radej – krzyknął, wzywając jednego ze swych synów. – Dawaj coś ciepłego i kwartę piwa na przeczyszczenie gardła dla szanownej pani Siilvy! Dla pana też coś podać, mości Giddion?
Mężczyzna nieznacznie kiwnął głową, więc Maco ponownie wydał donośne instrukcje i ciężko usiadł na ławce obok nich. Dziewczyna zastanowiła się przez moment, czy siedzisko wytrzyma takie obciążenie.
– Radej, dla mnie tylko piwo, jeśli można - powiedziała do stojącego w kuchennych drzwiach młodzieńca, po czym zwróciła się do oberżysty. – Gotowy jesteś z jadłem na zebranie?
– Gotowym, albo nie. Zależy, jak na to spojrzeć – odrzekł. – Jeśli, co nierzadko się zdarza, pojawią się niezapowiedziani goście, a ci zapowiedziani przywiozą ze sobą armię giermków, uczniów i innych darmozjadów, wtedy mogę się nie wyrobić. Nie tak kompletnie – rzucił uspokajająco, widząc ich lekko zaskoczone miny. – Oczywiście mam zapasik na wszelki wypadek.
– Czyli wszystko pod kontrolą? – spytała Siilva i z wdzięcznością w oczach przyjęła kufel, napełniony zimnym piwem. Łyknęła potężnie i spojrzała na obserwujących ją z rozbawieniem mężczyzn, po czym wzruszyła ramionami: – No, co się tak gapicie? Trzy dni w siodle siedziałam, nie miałam czasu nawet ust przepłukać.
– Wobec tego – Maco potarł dłońmi o deski szynkwasu – nie czas na gadanie. Pokój dla ciebie mam gotowy już od wczoraj, boś strasznie zabradziażyła w tym twoim siodle, dziewczyno. Zaraz powiem służebnym, żeby zaniosły balię do pokoju i zagrzały wodę w kotle. Zjesz coś teraz, czy później?
Siilva dokończyła piwo i z trudem powstrzymała się od ziewnięcia.
– Potem Maco, potem. Kąpiel, hmmm… To doskonały pomysł – westchnęła, wstając od stołu. Pożegnała obu rozmówców, w formie salutu przykładając dłoń do zakurzonego czoła, i spojrzała na karczmarza. – Niech niosą balię, niech nalewają gorącej wody. Aha, każ obudzić mnie przed zachodem słońca. Muszę się trochę wyspać, zanim będę gotowa spojrzeć na niektóre… mordy. Wybacz mój język, Giddionie, ale wiesz, o co chodzi – dziewczyna zerknęła na szpakowatego mężczyznę. Ten kiwnął lekko głową.
– Idź, Siilva, idź. Ja się uodparniam już od rana, ale potrzebuję jeszcze trochę wsparcia – to mówiąc, zerknął na karczmarza, unosząc swój kubek. Kucharz ze śmiechem wezwał służki.
Dziewczyna nie czekała. Była tak zmęczona, że ledwie stała na nogach. Z wdzięcznością przyjęła pomoc jednego ze służących i, przekazawszy mu swoje torby, powlokła się w kierunku schodów.
***
Odświeżona gorącą kąpielą i wyspana, Siilva de Rocrey była gotowa na pierwsze w tym roku zebranie Bractwa. Nieco za dużo czasu zabrała jej toaleta, toteż spóźniona wyszła ze swojego pokoju, kierując się do głównej sali.
Oberża pod Łbem Byka miała na piętrze kilkanaście pomieszczeń dla gości, dlatego przy imprezie takiej, jaka miała miejsce dzisiejszego wieczora, tylko najznamienitsi mieli szansę na własną kwaterę. Jako, że dziewczyna była częstym gościem w karczmie Maca, a ponadto osobą wyjątkowo szanowaną przez oberżystę, najlepszy pokój czekał zawsze na nią.
Siilva z namysłem wybrała strój na nadchodzącą imprezę. Miał podkreślać status dziewczyny w ramach Gildii, a jednocześnie nie rzucać się za bardzo w oczy. Wiedziała od zawsze, że nie ubiór czy uroda miały określać jej miejsce wśród Braci i Sióstr z Bractwa. Jednak wielu wyrażało odmienny pogląd w tej kwestii twierdząc, że z okazji kwartalnego spotkania należy zaimponować pozostałym – z czystej próżności bądź innych równie ważnych pobudek. Jedni czynili to cudownie odmłodzoną twarzą lub drogim pierścieniem, inni nowym kochankiem lub kochanką. Siilva wiedziała, że jako najmłodsza w historii członkini Najwyższej Rady Bractwa, nie musiała nikomu imponować. Ale i tak należało dbać o wizerunek. Dlatego też, z większą niż zwykle starannością uczesała włosy, pozwalając większości rudych loków opaść w pozornym nieładzie na ramiona i plecy. Jedynie cienki kosmyk splotła w dodający uroku warkoczyk, spinający grzywkę ponad czołem i znikający gdzieś za lewym uchem. Umalowane karmazynową pomadą usta podkreślały nietypową, zieloną barwę jej oczu i pięknie komponowały się z jasną karnacją.
Dziewczyna na chwilę zatrzymała się u szczytu spiralnie wijących się schodów i, oparta o drewnianą barierkę, spojrzała na bawiących się ludzi.
***
Gości było około trzydziestu. Czyli niemal trzy czwarte członków Gildii zjechało się na zlot. Nieźle, pomyślała. Ostatnimi czasy Siostry i Bracia nie przybywali tak licznie na spotkania. Czasy były ciężkie, pracy nie za dużo i ludzie nie mieli pieniędzy na podróże. Biesiadujący rozsiedli się wygodnie przy stołach, zajmując całą salę, a pomiędzy gośćmi uwijały się służki, podszczypywane przez rozbawionych mężczyzn. Nie musiały się jednak martwić o zbytnią śmiałość klientów, ponieważ wtedy szybko i dość boleśnie interweniował gruby gospodarz. A poza tym, aby zapewnić rozrywkę swym klientom, Maco zaprosił na ten wieczór kilkanaście pań o pięknej aparycji i przyjacielskim usposobieniu. Niektóre z nich tańczyły już na stołach lub pomiędzy ławami w rytm muzyki, wzbudzając ogólny entuzjazm i podziw widzów. Autorami skocznych rytmów był trzyosobowy zespół artystyczny, w którym dwóch grajków uzupełniał swym występem całkiem zręczny żongler. Gruby Maco naprawdę się postarał, pomyślała dziewczyna.
Przypatrując się różnokolorowemu tłumowi, Siilva rozpoznała wielu spośród biesiadujących. Przy najdłuższym stole siedzieli członkowie Rady: przybył Varth, najstarszy członek Bractwa i jego niekwestionowany przywódca, była także Danea, mistrzyni w walce falcatą i machairą, piękna mimo swego zaawansowanego wieku. Obok Vartha rozparł się mistrz trucizny oraz rachmistrz Bractwa, Sooth. Spośród wszystkich członków Gildii Sooth był najbieglejszy w sztukach magicznych, mimo że nie posiadał profesjonalnego wykształcenia w tej dziedzinie. Poza tym wśród biesiadujących było jeszcze kilku znajomych, w tym Giddion, siedzący u podnóża schodów. On pierwszy zauważył dziewczynę i uniósł kielich w pozdrowieniu.
Dosiadłszy się do eleganckiego kompana, Siilva łyknęła z podstawionego przez służkę pucharka łyk wina i skinieniem głowy wskazała stół starszyzny.
– Porozmawiam chwilę z tobą, Giddionie, ale potem muszę tam iść. Obowiązki.
Zagadnięty uśmiechnął się nieznacznie, po czym odrzekł:
– Rozumiem, dziecko – z racji różnicy wieku i kilku wspólnych przygód Siilva pozwalała swemu rozmówcy na odrobinę protekcjonizmu. – Uważaj tylko, wyglądasz dziś wyjątkowo uroczo i znajdzie się wielu takich, którzy będą chcieli cię po drodze uprowadzić.
– Myślę, że sobie poradzę, bracie – odparła.
– O, w to nie wątpię – rzekł. – Martwię się raczej o tamtych, niż o ciebie.
Siilva dopiła resztę wina i odstawiła puchar.
– I słusznie, Giddionie. I słusznie.
Pożegnała się uprzejmie i wstała od stołu.
Wymijając rozbawionych ludzi, Siilva pozdrawiała oszczędnym kiwnięciem głowy tych spośród biesiadników, których znała osobiście. Wielu z szacunkiem pochylało przed nią czoła, inni zawistnie zerkali znad talerzy pełnych ociekającego tłuszczem mięsa. Była znana w swoim światku – Siilva Rudowłosa, odważna, szybka i bezszelestna zabójczyni. Dzięki skuteczności i protekcji nieżyjącego już mistrza Roxoe, który wprowadził ją do Bractwa, osiągnęła wysoką pozycję szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. A to wzbudzało zazdrość.
Dziewczyna wyminęła młodą służkę, sprawnie przemieszczającą się wśród tłumu z tacą pełną brudnych naczyń, i dotarła do głównego stołu. Z respektem pochyliła głowę przed trójką seniorów i zasiadła obok Danei, wysokiej, pięknej kobiety o delikatnej twarzy i błyszczących, jasnych włosach. Postronni ludzie nie wierzyli, że ma ona ponad pięćdziesiąt lat. I że jest bezwzględnym zabójcą. Siilva nieraz słyszała historię o tym, jak kiedyś, osaczona przez siedmiu najemników w niewielkiej mieścinie, gdzieś na południowych rubieżach Królestwa Vierre, Danea bez mrugnięcia okiem stawiła im czoła. Starcie było nierówne, ponieważ najemników nikt nie ostrzegł. Danea zabiła wszystkich, sama nie odniosła przy tym najmniejszej nawet rany. Doświadczony w bojach kapitan straży miejskiej jako pierwszy wbiegł w uliczkę, w której odbyła się walka i z miejsca wyrzygał dopiero co zjedzony obiad. Opowiadał potem, że takiej jatki nie widział nigdy wcześniej, a był jednym z ludzi, którzy przeżyli masakrę na Brodzie Wiesen.
Danea z radością powitała Siilvę, mówiąc:
– W końcu kobieta w tym towarzystwie, zacni koledzy od pół godziny zanudzają mnie rozmowami o polityce.
Siilva zaśmiała się serdecznie, patrząc na dwóch mężczyzn, siedzących dalej, po prawej ręce Danei. Siedzący bliżej obydwu kobiet Sooth wyglądał bardziej na statecznego bankiera, niż na Seniora Gildii Zabójców. Wysoki i szczupły, srebrzyste włosy upinał na mieszczańską modę, dzięki czemu wyglądał jak bogaty bankier. Całkowitym jego przeciwieństwem był Varth, przywódca Bractwa. Potężnie zbudowany i zawsze noszący na sobie lekką, żołnierską zbroję, wyglądał na niebezpiecznego rzezimieszka. Wiarygodności dodawała mu gruba, ciemna szrama, szpecąca lewą stronę twarzy, przecinając policzek łukiem od skroni aż do podbródka. Taka szrama mogła powstać jedynie od uderzenia bicza magicznego. Nikt nie wiedział, kiedy i w jakich okolicznościach Varth zdobył swoją pamiątkę.
Sooth skrzywił się w udawanym wzburzeniu, widząc rozbawioną minę Siilvy.
– Nikogo nie zamierzałem zanudzać, droga pani – rzekł powoli. Zawsze mówił tak, jakby akurat prowadził wykład przed grupą studentów. – Pragnąłem tylko wyjaśnić pewne, niewidoczne zrazu zmiany w otaczającej rzeczywistości. Zmiany, które na pewno będą miały wpływ na naszą profesję.
– Mój nudny kolega chciał przez to powiedzieć jedno – przemowę Sootha przerwał głęboki bas Vartha. Mężczyzna, jakby akcentując każde słowo, energicznie wymachiwał trzymaną w dłoni nogą kurczaka. – Że czasy się zmieniają, i jak zwykle na gorsze.
– Ależ, panowie – wtrąciła się Danea – czasy zawsze zmieniają się na gorsze, a my jeszcze tu jesteśmy.
– Cóż, gatunek ludzki od zarania dziejów miał wyjątkową umiejętność przetrwania mimo różnych przeciwności – rzekł Sooth. – Ale czy tym razem skutecznie się nie wytępimy?
– A co się takiego dzieje? – spytała Siilva.
– Och, masz – mruknęła do niej Danea. – Teraz to dopiero wpakowałaś kij w mrowisko.
Varth mrugnął okiem do pięknej koleżanki i odezwał się w odpowiedzi:
– Wiele się dzieje, moja droga panno. I muszę się zgodzić z kolegą, że raczej niedobrego. Dotarły do mnie w ciągu kilku ostatnich dni wieści, a płynące z nich wnioski nie są dobre. Miłościwie panujący w Eersel cesarz Rotseelar, po wyjaśnieniu wątpliwości dotyczących jego do prawa do tronu poprzez eksterminację wszelkich krewnych płci męskiej, przeniósł swoje zainteresowanie na pobliskie kraje.
– Póki co, działając przy użyciu dyplomacji – i naszych usług – nakłonił do sojuszu najbliższe mu królestwa: Wingen i nadmorski Cassel – wtrącił się Sooth. – Ściągnął olbrzymie daniny, przejął armie obu… hm… sojuszników oraz niedużą, ale bardzo szybką flotę królewską króla Adriana den Cassel. A teraz zamierza rozszerzyć swoje wpływy na nowe dziedziny.
– To chyba dobrze dla naszej profesji? – spytała Siilva. – Pojawiają się nowe, ciekawe propozycje?
– I tak, i nie – mruknął Varth, z apetytem obgryzając spieczone udko kurczaka. – Tak, bo faktycznie, chwilowo zwiększył się popyt na nasze umiejętności, czego dowodem są ostatnie, niewyjaśnione zgony: księcia Canvine, rządzącego wyspiarskim Księstwem Faare, czy też wciąż świeża sprawa zabicia młodego Stefana Rabbena z północnego Colerain, ale…
– Panie, myślisz, że te ostatnie sprawy łączy ambicja cesarza? – spytała Siilva. Nigdy nie interesowała się motywami wynajmujących jej usługi klientów, ale teraz poczuła z trudem skrywaną ciekawość.
– Najpewniej tak – odezwał się Sooth. – Zarówno Canvine, jak i przygłup Rabben należeli do najgłośniejszych krytyków cesarza. Zapewne dlatego, że popadli w niełaski dworu w ostatnich latach, niemniej byli jednymi z najnieznośniejszych krzykaczy.
– I zostali zlikwidowani dla przykładu – wtrąciła się Danea, sącząc wino ze swojego kryształowego kielicha.
– Taa. – Varth wgryzł się w mięso, z którego tłuszcz pociekł na jasny kołnierz koszuli, jaką mężczyzna miał na sobie. Zabójca wyglądał jednak na takiego, któremu nieapetyczne plamy na ubraniu raczej nie przeszkadzają. – Ale to może oznaczać jedno. Szykuje się wojna, a w czasach wojennych spada popyt na usługi specjalistów.
– A ja bynajmniej nie mam zamiaru zaciągać się na służbę żadnej armii – sapnął Sooth.
– Ani ja – dorzuciła Danea.
– Co gorsza – kontynuował Varth, pastwiąc się nad upieczonym zwierzęciem – słyszałem, że powstała konkurencja.
– Co? – warknęła Siilva. – Partacze spoza Bractwa?
Danea uśmiechnęła się lekko, uspokajając młodszą kobietę gestem.
– Jesteś zbyt młoda, by pamiętać, że kiedyś była nie jedna, a trzy gildie zabójców – powiedziała. – I każda z nich uważała się za tę właściwą, oczywiście.
Sooth kiwnął głową, parskając śmiechem.
– Oj, działo się wtedy – rzucił. – Nie dość, że musiałeś wypełnić zlecenie, to jeszcze pilnować własnego tyłka, żeby ci go konkurencja nie pochlastała.
Siilva znała historię Bractwa. Ale czasy Trzech Gildii wydawały jej się tak odległe, że niemożliwe do odtworzenia.
Varth kontynuował opowieść.
– Podobno cesarz Rotseelar, mimo że generalnie zadowolony z naszych usług, postanowił stworzyć własne komando zabójców. Szkoleniem mają się zajmować generał Geerden vein Reghe i osobisty mag cesarski, Verne den Kuntz.
Siilva zaklęła w duchu. Obydwa nazwiska znał doskonale każdy zabijaka po tej stronie świata. Obaj mogli zapewnić wysoki poziom wyszkolenia oddziału, o ile taki faktycznie powstał.
– Czy to sprawdzone informacje? – spytała.
Sooth wzruszył ramionami.
– Cóż w dzisiejszych czasach jest sprawdzone? – odparł retorycznie. – Nasz przyjaciel Redding pojechał do stolicy, wybadać sprawę. Miał pojawić się na zjeździe Bractwa, żeby przedstawić to, czego się dowiedział, ale… – mężczyzna rozłożył ręce.
Siilva spojrzała na niego badawczo, potem zerknęła na Varth’a i Daneę. Redding był jednym z Seniorów Bractwa. Dziewczyna nie zastanawiała się wcześniej nad powodami jego nieobecności, ale teraz spytała:
– Nie niepokoi was, że go tutaj nie ma?
Varth uśmiechnął się lekko.
– Kontaktowałem się z moim magiem, ale ani jego gusła, ani moi informatorzy na nic się nie przydali – mruknął.
Sooth wzruszył ramionami, co oznaczało, że on również nie miał wieści o Reddingu.
– Co to może oznaczać? – spytała Siilva.
– Zapewne nic – Sooth pokręcił głową. – Znacie Reddinga i jego zamiłowanie do rozrywek. Pewnie odwiedził jeden ze słynnych stołecznych zamtuzów i zapomniał o bożym świecie.
– Ale powinniśmy to sprawdzić – odparła Siilva. – Jutro skontaktuję się z moim czarnoksiężnikiem i zobaczę, co uda mi się ustalić.
Pozostali zerknęli na nią z zaciekawieniem, którego nawet nie starali się maskować. To, że Siilva jest wspierana przez jakiegoś potężnego czarodzieja, było powszechnie znaną tajemnicą. Zgodnie ze zwyczajem obowiązującym w Gildii, żaden z zabójców nie powinien zdradzać, z kim współpracuje. Większość jednak nie przestrzegała tego nakazu. Siilva była jednym z wyjątków. Wynikało to z faktu, że człowiek ów był osobą wyjątkowo utalentowaną i biegłą w sztuce czarnoksięskiej. Dziewczyna poznała go dzięki mistrzowi Roxoe. Jej mentor jako jeden z niewielu Braci dożył sędziwego wieku i przeszedł na emeryturę, przedtem jednak odstąpił dziewczynie miejsce w Radzie Seniorów. Jednocześnie poznał podopieczną ze swoim magiem, Hejnertem, który znalazł nić porozumienia z młodą zabójczynią i dzięki temu Siilva korzystała z jego eliksirów, talizmanów i zaklęć.
Czarodzieje rzadko życzyli sobie, aby ich imię wiązano z kimkolwiek z Bractwa. Psuło to ich reputację i powodowało ostracyzm towarzyski ze strony dworów królewskich i książęcych – ostracyzm o tyle zrozumiały, co zakłamany, jako że te same dwory bardzo często korzystały z usług tychże członków Gildii. Z drugiej strony, współpraca z zabójcami przynosiła magom wiele korzyści. Przede wszystkim, skrytobójcy sowicie płacili za preparaty i amulety. Ponadto, ewentualne usługi Bractwa typu były za darmo. Trzecią, być może najważniejszą korzyścią były znalezione u ofiar artefakty, relikwie czy rzadkie księgi, zdobyte podczas wykonania zadania. Dla samego egzekutora przedmioty te nie miały żadnej wartości, ale dla czarnoksiężnika było to cenne źródło magicznych przedmiotów. Pozyskiwanych za niewielkie, symboliczne sumy.
– Dobrze, Siilva, zrób to jutro – westchnęła Danea, wyraźnie znudzona tematyką rozmowy. – Ale od tej chwili proszę nie poruszać żadnego tematu, choćby pośrednio związanego z polityką. Życie mamy i bez tego wystarczająco skomplikowane, zgodzicie się chyba?
Jako, że nikt nie zaoponował, kobieta zaśmiała się perliście i kontynuowała:
– Poświęćmy dzisiejszy wieczór na picie i robienie głupot. To jeden z tych rzadkich dni w
roku, kiedy nie musimy się martwić o jutro; jesteśmy wśród swoich.
Siilva z uśmiechem przyjęła kielich, napełniony przez służącą winem i uniosła go nieznacznie w toaście, potwierdzając słowa starszej koleżanki. Upijając łyk trunku, spostrzegła zbliżającego się ku stołowi człowieka. Sprawnie przepychając się wśród tłumu tancerek, pań do towarzystwa i zabójców, ciemnowłosy, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna stanął przed stołem starszyzny i, ukłoniwszy się siedzącym przy nim osobom, zwrócił się do Danei:
– Mistrzyni, właśnie wracam z twojej kwatery, wszystko przygotowane tak, jak sobie życzyłaś.
– Dobrze, Nirgard. Sprawdziłeś pomieszczenie magicznie? – spytała kobieta, zdając się nie zauważać zaintrygowanych spojrzeń, rzucanych przez Siilvę znad trzymanego przy ustach kielicha. Młodzieniec potwierdził, a Danea kontynuowała:
– Świetnie. Resztę wieczoru masz wolną, zabaw się, drogi chłopcze.
Nirgard uśmiechnął się nieznacznie, po czym skinął w kierunku Siilvy, zerkając na dziewczynę z zaciekawieniem. – Życzę wszystkim miłego wieczoru – powiedział.
Odpowiedziała oszczędnym ruchem głowy. Przystojny z ciebie chłopiec, Nirgardzie, pomyślała. Mężczyzna odwrócił się i oddalił w kierunku przygrywającej z podwyższenia kapeli.

– Cóż to za ładny młodzieniec, droga Daneo? – spytała Siilva po chwili, zerkając na siedzącą obok kobietę. Ta uśmiechnęła się nieznacznie i odpowiedziała równie dyskretnie:
– Mój uczeń, oczywiście. Ale, moja droga, nie w takim sensie… Jestem zajęta, i to raczej na stałe, więc nie w głowie mi wygłupy.
Rudowłosa dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Czysta ciekawość, tylko tyle – mruknęła, podnosząc kieliszek do ust.
– Siilva, kochanie, jeśli masz jakieś niecne zamiary, to proszę cię tylko o jedno… - Danea zamilkła, upiła łyk wina i podjęła: – Jutro przed południem wyruszam w drogę i chciałabym, żeby Nirgard zachował trochę sił na podróż, dobrze? Ktoś musi nosić moje torby…
***
Po kilku minutach Siilva wstała od stołu, uprzejmie wymawiając się od kolejnego toastu. Miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Przecisnęła się przez tłum rozbawionych, mocno już podpitych biesiadników i podeszła do szynkwasu. Zagadnęła stojącego tam chłopaka, jednego z młodszych synów karczmarza, prosząc o przywołanie ojca.
Łysa głowa wychyliła się z prowadzących do kuchni drzwi, po czym potężna dłoń machnięciem zaprosiła dziewczynę na zaplecze. Siilva obeszła pokaźnych rozmiarów kontuar i po chwili kroczyła za Maco, który zwinnym krokiem przeciął kuchnię, wypełnioną ludźmi i hałasem w stopniu porównywalnym z salą gościnną. Dziewczyna po raz kolejny nie mogła się nadziwić gracji i zręczności ruchów oberżysty. Olbrzym sprawnie omijał kucharzy kroczących z wielkimi kotłami pełnymi parującej strawy, unikał zderzenia z młodymi kuchcikami, biegającymi naokoło bez opamiętania i żadnego widocznego powodu oraz równie zwinnie wymijał służki, niczym fala przyboju wdzierające się do kuchni z nowymi zamówieniami i wracające na salę po otrzymaniu tego, po co przyszły. Mimo niedźwiedziej postury Maco nie potrącał nikogo, nie wpadał na piętrzące się sterty czystych i brudnych naczyń, jednym słowem nie powodował totalnego zniszczenia – czego można by się spodziewać po człowieku o jego gabarytach. Zwinny slalom karczmarza zawiódł ich do małego, ustronnego pomieszczenia, które po szczelnym zamknięciu drzwi okazało się oazą ciszy i spokoju. Była to korzystna odmiana po zalewającej uszy kakofonii dźwięków, wypełniającej karczmę dzisiejszego wieczoru.
Maco swoim zwyczajem zasiadł za biurkiem, na którego blacie stała rozświetlająca pokój gruba świeca, i wskazał Siilvie krzesło naprzeciwko siebie. Dziewczyna usiadła i tak, jak robiła to mnóstwo razy przy poprzednich wizytach, po czym rozejrzała się dookoła. Całą dostępną powierzchnię ścian zajmowały stojące na drewnianych regałach książki. Wszystkie miały jednakowe, obszyte czerwoną skórą grzbiety, oznaczone zaszyfrowanymi runami, zapewne porządkującymi zmagazynowany księgozbiór.
Wszystkie księgi, o czym Siilva wiedziała, zawierały notatki, sporządzone w jednakowy, usystematyzowany sposób i opisujące wszelkie zlecenia, jakie przy pomocy Maco zostały zawarte z członkami Bractwa. Karczmarz był jednym z najważniejszych agentów Gildii, zbierających zamówienia na usługi cechu i realizujących wszelkie finansowo–organizacyjne szczegóły.
Mężczyzna powolnym ruchem wyciągnął jeden ze stojących na półkach tomów i położył na blacie stołu, tuż obok dużego kałamarza. Śliniąc palec wskazujący, oberżysta niespiesznie przewracał kartki książki. Zawsze tak robił i Siilva nie wiedziała, czy był to swoisty rytuał, czy też po prostu Maco chciał wyprowadzić siedzącą naprzeciwko osobę z równowagi, czerpiąc złośliwie radość z prowokacji. Dziewczyna nigdy nawet nie mrugnęła okiem podczas całego widowiska i zawsze zastawiała się, czy jej zachowanie irytuje karczmarza, a może raczej cieszy. Po chwili, wypełnionej szelestem przewracanych kartek i mlaskaniem Maco, olbrzym najwyraźniej odnalazł właściwą stronę, bo przytrzymał karty książki jedną dłonią, drugą sięgając po tkwiące w kałamarzu pióro.
– Mam już to, czego szukałem – mruknął karczmarz. – Stefan Rabben. Trzysta cesarskich oboli, tych oryginalnych, nierżniętych. Od tego potrącamy – kontynuował, naskrobawszy coś w księdze – standardowe dziesięć procent prowizji pośrednika, zostaje nam dwieście siedemdziesiąt monet.
Siilva potwierdziła wyliczenia skinieniem głowy. Grubas sapnął, sięgnął pod stół i z brzękiem położył na blacie spory, skórzany woreczek z drogocenną zawartością. Dziewczyna wzięła sakwę do ręki i uśmiechnęła się. Maco błysnął w odpowiedzi pozłacanym zębem.
– Masz coś dla mnie? – spytała.
– Mam, ale o tym jutro. Sprawa jest rozwojowa, znacząca i profitowa, toteż omówimy ją z rana, jak się wyśpisz – odrzekł oberżysta. Siilva żachnęła się, ale nie zaprotestowała.
– Mam do ciebie pytanie… – mruknęła po chwili milczenia.
– Tak?
– Nie boisz się trzymać buchalterki w jednym miejscu? Jest wielu – królowie, ba, sam cesarz – którzy z przyjemnością przejrzeliby zawartość twych książek.
Mężczyzna przez chwilę siedział bez ruchu, milcząc. W końcu powiedział:
– Jest prawdopodobieństwo, że ktoś spoza Gildii może wiedzieć o istnieniu tego pokoju. Niewielkie, ale jednak. W formie zabezpieczenia obłożyłem – oczywiście nie sam – ten pokój silnym zaklęciem maskującym i antywłamaniowym. Z tego, co wiem, nie ma teraz na świecie czarownika, który w pojedynkę dałby radę złamać takie zaklęcia. Nawet Hejnert.
Dziewczyna niczym nie zdradziła zaskoczenia, jakie poczuła słysząc imię swojego maga. Grubas ma informatorów lepszych niż niejeden wywiad, pomyślała chłodno.
– Do tego magiczny zamek w drzwiach oraz zaklęcie przeciwpożarowe. Póki nie zechcę, nikt tego pokoju nie znajdzie. Nie będzie mógł ani tutaj wejść, ani zniszczyć księgozbioru.
Dziewczyna pokiwała głową.
– Imponujące – mruknęła, choć nie sprecyzowała, co konkretnie ma na myśli. – Dziękuję za wyjaśnienie…
– Słoneczko, nie ma za co. – Maco uśmiechnął się szeroko, od razu zmieniając nastrój panujący w pokoiku. Wstał, otworzył drzwi na korytarz i dodał, puszczając Siilvę przodem: – Idź, zanieś sakiewkę do pokoju, a potem zatańcz na stole, zjedz coś, upij się do nieprzytomności – jednym słowem zrób coś, czego się będziesz jutro wstydziła.
–Takie mam plany – odpowiedziała dziewczyna. – Dokładnie takie.
Następne kilka godzin Siilva spędziła na kosztowaniu przygotowanych w kuchni Maca przysmaków i sprawdzaniu jakości trunków, jakie oberżysta zmagazynował w swojej piwniczce. Nie musiała się martwić o nieprzyjemne efekty takiego postępowania, bo zawczasu zażyła Vaxio, jeden z magicznych eliksirów, w jakie wyposażył ją Hejnert. Nieprzyjemny w smaku wywar chronił przed większością znanych Siilvie trucizn, a poza tym bardzo ograniczał wpływ alkoholu na umysł i ciało.
W ciągu wieczoru kilka razy mijała przystojnego ucznia Danei, Nirgarda, ale nie było okazji, żeby spokojnie porozmawiać. W końcu, gdy straciła już nadzieję na spotkanie, szansa pojawiła się sama, bez konieczności podejmowania żadnych wysiłków z jej strony.
Zmęczona panującym wewnątrz karczmy gwarem, dziewczyna wyszła na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza i przysiadła na sękatej, drewnianej ławie. Po niedługiej chwili drzwi wejściowe uchyliły się i pojawił się w nich ciemnowłosy Nirgard. Uśmiechnął się lekko i przysiadł obok Siilvy.
– Witaj, piękny chłopcze – odezwała się, spoglądając na wypełnione gwiazdami, granatowe niebo. – Cóż to, zmęczyła cię nasza kompania?
Zagadnięty uśmiechnął się nieznacznie.
– Ależ skąd – odrzekł. Miał miły, lekko chropawy głos. I niewątpliwie był atrakcyjny, pomyślała dziewczyna. – Po prostu postanowiłem na chwilę uciec od hałasu.
– Tak zupełnie przypadkiem trafiając na mnie?
– No, nie do końca – wyjawił po chwili milczenia. – Widziałem, żeś wyszła na ganek i postanowiłem się przyłączyć.
– Aha. A to czemu? – spytała ponownie, bawiąc się końcem jednego z rudych kosmyków.
– Jesteś piękną kobietą, jeśli mogę pozwolić sobie na tak śmiałe słowa. A poza tym znaną w świecie, intrygującą osobą. A ja lubię poznawać znane, interesujące i do tego piękne kobiety.
– Naprawdę? – zaśmiała się Siilva. – No, nie wiedziałam, że uczeń Danei oprócz miłego dla oka wyglądu ma jeszcze w zanadrzu umiejętność prawienia komplementów…
– To, i jeszcze więcej – teraz to on się roześmiał.
Dziewczyna w milczeniu zerknęła na przystojnego mężczyznę. Wytrzymał spojrzenie zielonych oczu, nie odwrócił wzroku, tylko siedział i lekko się uśmiechał.
– Nie jesteś dla mnie troszkę za młody, gładki chłopcze? – spytała. Ładny, wygadany i pewny siebie, pomyślała. Skąd Danea go wytrzasnęła?
– Och, tutaj mógłbym cię zaskoczyć, Siilvo.
– Tak? No, to zaskocz mnie, proszę. Dawno nikomu się ta sztuka nie udała – mruknęła. – Mam tyle samo lat, co ty. Młodzieńczy wygląd zawdzięczam trzyletniemu pobytowi w ogrodach Gaardes – powiedział, przeczesując dłonią ciemne włosy.
Siilva znów rzuciła mu spojrzenie, tym razem z dużo większym zaciekawieniem.
– A cóż taki przystojniak mógł porabiać w Gaardes? Podrywać młode kapłanki? – mruknęła. Otoczony legendarnymi, wiecznie zielonymi ogrodami klasztor Gaardes słynął z przepięknych mniszek. Położony był wysoko w Górach Załomu, znajdujących się daleko na wschodnich granicach Cesarstwa. Z jednej strony był miejscem, którego magia podobno zapewniała niespotykanie długie życie i niemal wieczną młodość mieszkającym tam kapłankom. Z drugiej, mieściła się tam jedna z najlepszych na świecie szkół czarodziejstwa, prowadzona przez Siostry zarządzające klasztorem.
Nirgard żachnął się, słysząc drwinę w głosie rudowłosej dziewczyny. Ale zrobił to bez złości.
– Cóż, muszę cię rozczarować, szlachetna pani. Zajmowałem się wieloma sprawami, ale na podrywanie kapłanek – mimo że są naprawdę tak piękne, jak głoszą plotki – nie miałem niestety czasu.
– A więc oprócz pięknej buzi masz jeszcze inne zalety… – Siilva pochyliła się ku mężczyźnie, patrząc mu prosto w oczy. Nie speszył się, znów wytrzymał jej spojrzenie. – Interesujące.
Czuła, że ma ochotę na niego. Spontaniczną, niezobowiązującą ochotę. Zobaczymy, jak to rozegra, pomyślała dziewczyna. Jeśli zachowa się właściwie, może będzie miał dziś szczęście.
– Rad jestem, pani, że udało mi się zainteresować ciebie czymś więcej niż piękną buzią – odrzekł z przekąsem. – Bo ja widzę przed sobą bardzo intrygującą osobę, i to nie tylko ze względu na urodę, której masz pani aż nadto. Jeśli mogę być tak śmiały w słowach.
– Możesz, Nirgardzie. Nie gryzę. Chyba, że mam akurat ochotę.
– A jak mogę sprawdzić, na co masz akurat ochotę? – spytał, przysuwając się ku pochylonej ku niemu dziewczynie. Ze śmiechem uderzyła go otwartą dłonią w pierś.
– Spokojnie, piękny chłopcze. Gładkimi słówkami nie osiągnie się wszystkiego – mruknęła, odsuwając się nieznacznie. Przygryzła lekko wargę, bo słowa przeczyły kotłującym się w głowie myślom. Pociągała ją granicząca z bezczelnością pewność siebie Nirgarda. Do odważnych, pięknych i młodych świat podobno należy, pomyślała.
– Och, jestem gotów udowodnić ci, że potrafię dużo więcej, nie tylko prawić gładkie słówka – odparł z szelmowskim uśmiechem. – Dla udowodnienia, mam dla ciebie propozycję. Niemal nie do odrzucenia.
– Aha. No, to udało ci się mnie zaciekawić – mruknęła. Mężczyzna wyciągnął zza poły skórzanego kubraka niewielką, czarną fajkę, a intensywny słodkawy zapach rozniósł się w powietrzu.
– Scone? – spytała. – Zaskakujesz mnie coraz bardziej.
Potwornie drogi narkotyk o mdławym aromacie był najmodniejszą używką na cesarskim dworze. Dobrze oczyszczony specyfik był bezpiecznym, słabo uzależniającym halucynogenem o wielkiej mocy. I potężnym afrodyzjakiem.
– Czy zechcesz mi pani towarzyszyć w tej interesującej ekskursji? – spytał mężczyzna, nabijając fajkę ciemnoniebieskim suszem. – Gwarantuję, że o wiele lepiej podróżuje się we dwójkę.
***
Narkotyk był pierwszorzędny. Siilva poczuła to od razu, przy pierwszym wdechu. Dzięki temu, że używka była bardzo czysta, Vaxio nie wyłączyło działania receptorów w ciele dziewczyny. Noc rozjarzyła się delikatnymi barwami, co od razu nasunęło dziewczynie skojarzenia z zorzą polarną, którą widziała kiedyś daleko na północy. Wstała z ławy i wybiegła na środek placu, szeroko otwartymi oczyma chłonąc tańczące na ścianach budynków różnokolorowe refleksy. Po chwili rozbłyski nasyciły się żywymi barwami i Siilva zaśmiała się perliście, zauroczona intensywnością i realnością wizji. Spojrzała na Nirgarda i uśmiechnęła się do niego, podziwiając piękną, żywą pomarańczową poświatę bijącą od jego postaci. Jednocześnie poczuła, jak w jej wnętrzu rośnie pragnienie, gorąca chęć poznania smaku pełnych, kształtnych warg stojącego na ganku mężczyzny. Podeszła powoli, jak zahipnotyzowana. Gdy kobieta zbliżyła się na odległość pół kroku, szybkim ruchem złapał ją za talię i z mocą przyciągnął do siebie. Intuicja nie oszukała Siilvy – jego kształtne usta smakowały wyśmienicie, niczym najdelikatniejszy smakołyk. Niecierpliwymi palcami zaczęła rozplątywać kokardę, wiążącą poły koszuli, i po chwili chłodna dłoń dziewczyny wślizgnęła się pod cienki materiał, gładząc muskularną, męską pierś. Z wysiłkiem przerwała pocałunek i, dysząc ciężko, zerknęła w jego niebieskie, jasne niczym kryształki lodu oczy.
– Nie tu – szepnęła. – Chodźmy do mnie, tam będziemy mieli więcej… swobody.
Nirgard uśmiechnął się lekko.
– Dobrze – mruknął. – Co tylko chcesz.
Poprowadziła go na tyły oberży. Znała tu każdy kąt, przecież bywała u Maca wiele razy. Wślizgnęli się kuchennymi drzwiami i, chichocząc jak para nastolatków, wbiegli na pierwsze piętro.
Przejściem dla służby przedostali się na korytarz i po chwili Siilva zamknęła drzwi od swojej komnaty, namiętnie całując Nirgarda. Pchnęła mężczyznę silnie, aż zatoczył się w tył, padając na łóżko. Dziewczyna błysnęła bielą zębów, rozsupłując krwistoczerwony gorset gorset. Po chwili odrzuciła go pod ścianę, drugą ręką zasłaniając nagi biust. Potrząsnęła głową, a rude długie loki opadły swobodnie, zasłaniając jej drobną twarz. Mrużąc oczy uśmiechnęła się ponownie i zachęcająco kiwnęła na siedzącego na łóżku mężczyznę. Nie chciała dłużej czekać na spełnienie. Pragnęła jego pieszczot, tu i teraz. Nirgard wstał z siennika, podszedł bardzo blisko i pocałował Siilvę mocno, obejmując ją mocnymi ramionami.

Kochali się długo i namiętnie, kilka razy znajdując spełnienie, nim zmęczeni i nasyceni rozkoszą zapadli w spokojny i głęboki sen.
***
Obudziła się z potwornym bólem głowy. Z trudem otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła. Leżała w łóżku, we wzburzonej pościeli, mężczyzny nie było w pokoju. Siilva uniosła się na łokciach i, walcząc z mdłościami, powoli usiadła. Skąd taki kac, pomyślała z wysiłkiem. Vaxio miało zabezpieczyć ją nie tylko przez alkoholem, ale i przed efektami ubocznymi zażytego scone. A właśnie, a gdzie w ogóle jest Nirgard?
Kobieta sięgnęła pod łóżko i wyciągnęła stamtąd niewielką szklaną butelkę, wypełnioną zielonkawym płynem. Wyjęła korek z szyjki i łyknęła potężnie. Wytarła usta wierzchem dłoni, czekając na efekt działania napitku. Był to rozcieńczony ekstrakt z Vaxio, powinien wypędzić z niej resztki demonów dnia wczorajszego.
Nagłe torsje wstrząsnęły ciałem dziewczyny. Zgięła się wpół, wymiotując wypity przed chwilą płyn na deski podłogi, gdzie efektownie, choć bardzo nieapetycznie wymieszał się z napojem wyciekającym z upuszczonej buteleczki.
Wypluła z ust resztki obrzydliwej, gęstej śliny i zerwała się na nogi, z jękiem łapiąc się za bolącą głowę. Niedobrze, bardzo niedobrze, pomyślała. Odtrutka reaguje w ten sposób jedynie na bardzo silne trucizny.
- Ale skąd...? – mruknęła niewyraźnie. – Kto i kiedy próbował mnie otruć?
Nie miała jednak czasu na zastanawianie się nad tą kwestią. Musiała zażyć antidotum i to bardzo szybko – Vaxio będzie działało jeszcze tylko przez chwilę, wstrzymując działanie toksyn. Z trudem doczłapała do dużej torby, leżącej przy drzwiach. Przepraszam Maco, posprzątam później, pomyślała z wysiłkiem, czując gryzący zapach wymiocin. Teraz muszę się ratować. Uklękła nad torbą i, układając palce w specyficzny sposób, zwolniła magiczny zamek. Zaczęła tracić wzrok, wszystko wokół pociemniało. Miała wrażenie jakby za oknem zapadł zmierzch. Niecierpliwie rozgarnęła ubrania i księgi, wypełniające wnętrze torby. W bocznej kieszeni, po prawej, pomyślała. Jest! Jej dłoń natrafiła na chłodną w dotyku powierzchnię kryształowego flakonika. Wyciągnęła z torby buteleczkę i wyszeptała zaklęcie, aktywujące znajdujący się w środku lek. Płyn natychmiast zabarwił się na purpurowo. Był gotowy i bezpieczny. Zerwała lak zabezpieczający korek i wypiła ciecz jednym haustem. Teraz będzie ciężko, zdążyła pomyśleć, wkładając między zęby podjęty z fotela pas. Po sekundzie padła na ziemię, dygocząc w konwulsjach.

Gdy spowodowany działaniem leku atak minął, Siilva oprzytomniała. Powoli podniosła się z podłogi. Antidotum o nazwie Wersen, bardzo mocny preparat działający na niemal wszystkie trucizny, było jednym z najlepiej strzeżonych sekretów Hejnerta. Na szczęście dla dziewczyny, tym razem specyfik okazał się skuteczny.
Zerknęła w wiszące na ścianie lustro. Wyglądała jak topielec. Szybkim ruchem ułożyła rude loki i przejechała dłońmi po zmaltretowanej twarzy. Ktokolwiek to zrobił, zapłaci za to. A Nirgard, którego zniknięcie na dobre ją zaniepokoiło, będzie musiał się mocno tłumaczyć. Dziewczyna nałożyła spodnie i wsunęła stopy w skórzane buty. Narzuciła na ramiona wyciągniętą z torby koszulę. Niedbale zawiązała sznurki zakrywając nagość i sięgnęła do przewieszonego przez krzesło pasa z bułatami. Zaklęła na głos. Broni nie było.
– Myślę, że na tłumaczeniu się nie skończy. Nirgard, ty pieprzony złodzieju – warknęła.
Resztki słabości opuszczały jej ciało. Myśli miała już klarowne, zawroty głowy minęły. Schyliła się i wyciągnęła spod łóżka drugą torbę. Zdjęła magiczną blokadę i wyciągnęła ze środka długą na prawie metr, zakrzywioną szablę, zwaną talwarem. Zabraliście mi moje bułaty, to posmakujecie tego, pomyślała z wściekłością Siilva.
Zawinęła szablą szybki młynek; ostrze cichutko świsnęło, tnąc powietrze. Zacisnęła dłoń na rękojeści, dopasowując chwyt do nietypowego kształtu okrągłej głowicy. Podeszła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Zamknięte. Włożyła do zamka klucz i przekręciła go, ale nic się nie stało. Była uwięziona. Magia, pomyślała. Odstąpiła dwa kroki w tył i gestem wywołała zaklęcie otwierające pilnując, by nie wdepnąć we własne wymiociny. Amulet w kieszeni spodni zawibrował i zamek ustąpił. Siilva syknęła wściekle i wybiegła na korytarz.
***
Zamarła, starając się nie wydać najmniejszego dźwięku. Czujnie rozejrzała się dookoła. Jej pokój znajdował się na końcu krótkiego korytarza. Drzwi do sąsiednich pomieszczeń były zamknięte. Panowała cisza i pozorny spokój, który raził w zestawieniu z krwistoczerwonymi plamami, pokrywającymi podłogę. Kałuże krwi i ciemne smugi ciągnęły się wzdłuż korytarza i prowadziły do niektórych drzwi.
Siilva poczuła gęsią skórkę, unoszącą włosy na karku. Powoli, uważając na skrzypiące deski, cofnęła się do swojej kwatery. Zamknęła drzwi i przyklękła, opierając się o chropowate drewno plecami. Niedobrze, pomyślała. Znów sięgnęła do torby. Tym razem flakon był większy i zawierał gęsty, jasnozielony płyn. Dziewczyna uspokoiła oddech i usiadła, zakładając nogi jedna na drugą. Zamknęła oczy i, postawiwszy otwartą butlę przed sobą, przesunęła nad nią dłoń układając palce w znak, aktywujący eliksir. Szybko wprowadziła się w płytki trans i upiła niewielki łyk. Oddychając równomiernie, rozluźniła ciało. Odczuwała lekki strach, ale nie mogła pozwolić temu uczuciu wpłynąć na działanie preparatu. Nie bała się krwi na korytarzu, przyczyna jej lęku była inna. Nigdy wcześniej nie zażyła dającego niewidzialność Doore tak szybko po łyknięciu Wersenu i nie była pewna, czy taka mieszanka jest bezpieczna.
Po chwili, wypełnionej kontrolowanym oddychaniem i medytacją, Siilva wstała. Uniosła ręce, oglądając je uważnie. Ramiona wraz z ubraniem i trzymaną w dłoni szablą poddawały się czarowi, rozpływając się w powietrzu niczym rzadka mgła. Dziewczyna nigdy nie pojęła skomplikowanych wywodów Hejnerta, próbującego wytłumaczyć jej, w jaki sposób działa Doore i dlaczego jego efekt obejmuje również ubranie i wszelkie przedmioty, z którymi osoba zażywająca eliksir ma kontakt fizyczny w trakcie aktywacji specyfiku. Wierzyła magowi na słowo i do tej pory dobrze na tym wychodziła.

Po chwili znikła zupełnie. Ostrożnie otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Omijając plamy czerwieni przemknęła przez pusty hol i dotarła do drewnianych schodów, prowadzących do głównego pomieszczenia oberży. Stanęła jak wryta.
Sala pełna była ludzi. Niektórzy siedzieli, inni leżeli na stołach i na podłodze. Wszyscy wyglądali, jakby spali. Jedynie ich przesiąknięte krwią ubrania świadczyły o tym, że nie odpoczywali po długiej nocy. Oszołomiona Siilva przeskakiwała wzrokiem od jednej postaci do kolejnej. Nie dostrzegła ani jednego ciała, które mogłoby należeć do napastników. Stała nieruchomo, zastanawiając się, jak dokonano takiej rzezi – a ona nic nie usłyszała.
Rozglądała się po sali wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Widziała w życiu wiele, ale obraz tak krwawej masakry głęboko nią wstrząsnął. Gdzieś tam w środku poczuła zimny strach, nakazujący brać nogi za pas i uciekać z tego koszmarnego miejsca tak szybko, jak się tylko da. Ale dziewczyna nie uległa panice.
Po chwili otrząsnęła się z szoku. Powiodła po gospodzie wzrokiem raz jeszcze. Nie rozpoznała wśród trupów ani olbrzymiej sylwetki Maca, ani ciał Sootha, Danei czy Vartha. Nie mogła uciec, jeszcze nie. Musiała sprawdzić, co się stało. Dowiedzieć się, kto jest za to odpowiedzialny. Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści talwara i cofnęła się do korytarza. Najpierw trzeba sprawdzić pokoje na piętrze, pomyślała.
We wszystkich pomieszczeniach było podobnie. Jej przyjaciele z Bractwa albo leżeli w łóżkach, najpewniej zamordowani we śnie, albo zostali zaciągnięci do pokoi i tam zabici. W trzecim pokoju znalazła Daneę, leżącą na szerokim łożu. Wyglądała pięknie, nawet z gardłem rozoranym od ucha do ucha. W pomieszczeniu naprzeciwko odkryła poparzone i pokłute ciało Vartha. Połamane meble wskazywały na zaciętą walkę i Siilva miała nadzieję, że przywódca Gildii nie oddał życia tanio. Ale nigdzie nie odnalazła ani jednego zabitego napastnika.
Dziewczyna wróciła na korytarz i przebiegła przezeń cicho, kierując się do przejścia dla służby, z którego skorzystała poprzedniego wieczoru. Drzwi były otwarte, toteż szybko znalazła się w kuchni. Tutaj znalazła Maca.
Olbrzym leżał pośrodku swojego kuchennego królestwa, a wokół jego potężnego ciała walały się naczynia kuchenne i potłuczona porcelana. Siilva podeszła do zwłok przyjaciela i spojrzała w puste, nieruchome oczy łysego kucharza. Potwornie pocięte ramiona i brzuch, niemal odrąbana prawa noga – Maco został przez napastników prawie poćwiartowany podczas walki. Tuż obok karczmarza leżeli jego dwaj synowie, równie martwi jak ojciec.
Furia powoli opanowywała serce Siilvy. Wiedziała, że nie powinna dać się ponieść emocjom, że należało uciekać i dowiedzieć się, kto, jak i dlaczego urządził tę krwawą jatkę. I wtedy poszukać zemsty. Ale nie potrafiła opanować gniewu jaki odczuwała, więc zdecydowała mu się poddać. Nadszedł czas śmierci, postanowiła. Zabić jak najwięcej ludzi, a potem umrzeć w miarę godnie. Odwróciła się i tylnymi drzwiami wybiegła z gospody.

Na zewnątrz było już całkiem widno, rześki i bezchmurny poranek pozwalał mieć nadzieję na ciepły dzień. Siilva wyjrzała za róg budynku. Na dziedzińcu, przed wejściem do oberży, stało czterech ludzi. Mężczyźni, ubrani w znoszone skórzane zbroje, rozmawiali głośno, paląc tytoń z krótkich fajek. Dziewczyna ze złością dostrzegła, że jeden z nich przytroczył sobie do pleców jej dwa bułaty. Cóż, słodziutki, zaraz będziesz musiał oddać to, co nie twoje, pomyślała. Wybiegła zza rogu, nabierając rozpędu. Kilku chłystków na dobry początek. Może być.

Dopadła ich na pełnej szybkości. Nie usłyszeli niczego, nie zaskrzypiał piasek pod jej stopami. Przemknęła obok czwórki mężczyzn, uderzając płasko, z biodra. Raniony żołdak wrzasnął z bólu, zakręcił się w miejscu i chlapiąc krwią padł na ziemię. Pozostali knechci, zaskoczeni, otworzyli szeroko oczy, ale zareagowali błyskawicznie; nie byli amatorami. Sprawnie stanęli plecami do siebie, tworząc trójkąt - podstawową, ale bardzo skuteczną formację obronną. Ale nie przeciwko komuś takiemu, jak Siilva. Dziewczyna szybko nawróciła ku trójce mężczyzn, nerwowo oczekujących na atak z wystawionymi w górę mieczami. Nadbiegła od wschodniej strony, mając za plecami jasne, poranne słońce; blask słoneczny wspomagał działanie czaru. Zaskoczyła ich raz jeszcze. Gdy była bardzo blisko, pochyliła się tak mocno, że podparła się ręką o ziemię. Cięła nisko, mierząc w łydki. Bryznęła krew i kolejny z mężczyzn z wrzaskiem padł na ziemię. Upuścił trzymane w dłoniach bułaty i złapał za kikut odrąbanej nogi, a tryskająca z rany posoka szybko zabarwiła piach na czerwono. Krwawił tak mocno, że bez szybkiej pomocy cyrulika miał małe szanse na przeżycie. Leżał na zapylonej ziemi i darł się wniebogłosy, ale jego kamraci nie zamierzali spieszyć mu z pomocą
– Niewidzialność! – krzyknął starszy. – Doore!
– Szybko, pył krzemowy! – warknął drugi, sięgając do przywiązanego do pasa woreczka.
Utarty na drobniusieńki miał, krzem był doskonałym środkiem na wykrycie niewidzialnej osoby. W zetknięciu z zaczarowanym ciałem jonizował delikatnie i błyszczał niczym proszek z diamentów.
Dwaj żołnierze zaczęli nerwowo rozrzucać garście białawej substancji wokół siebie. Wrzaski rannego nagle ucichły, na co jego kompani natychmiast odwrócili się ku niemu. Leżał bez ruchu, ale żaden z jego towarzyszy nawet nie udawał, że interesuje go los kolegi. Obaj wybałuszyli oczy ze zdziwienia widząc sterczące z truposza pulady. Jeden z nich, najwyraźniej zachowawszy więcej zdrowego rozsądku, sypnął garścią pyłu w kierunku martwego żołdaka. Powietrze zaiskrzyło i Siilva poczuła mrowienie na skórze – kryształki krzemu zabłysły na moment, ukazując przyczajoną do skoku sylwetkę dziewczyny. Mężczyźni krzyknęli tryumfująco i rzucili się w kierunku migoczącej zjawy. Kobieta zaatakowała, płynnie ruszając na zbliżających się napastników. Wyszkolenie i wprawa przejęły kontrolę nad jej ciałem i wszystko odbyło się błyskawicznie, niemal bez udziału świadomości. Uderzała mocno, zadając szybkie ciosy raz z jednej strony, raz z drugiej. Nie mieli szans. Pierwszy padł ten starszy, cięty w pierś, ledwie chwilę dłużej bronił się jego kompan.
Siilva przystanęła na moment i odetchnęła głęboko. Uspokoiwszy rozszalałe serce, spojrzała w kierunku bramy głównej. Dobiegły ją stamtąd nerwowe nawoływania i tam też pojawili się następni żołdacy, wkraczając na plac.
Wraz z nimi przez bramę wjechał Nirgard. Siedział na wielkim, karym koniu. Spojrzał na stojącą Siilvę, jak gdyby czar niewidzialności na niego nie działał, i uśmiechnął się od ucha do ucha. Głośnym okrzykiem zatrzymał wbiegających na plac ludzi i przepchnął swego karosza pomiędzy nimi, stając na wprost dziewczyny. Czy jest w stanie mnie zobaczyć? – pomyślała Siilva ze zdziwieniem. Ale po chwili zreflektowała się, bo coraz mniej rzeczy zaskakiwało ją w odniesieniu do tego człowieka.
– Proszę, proszę – rzekł siedzący na koniu mężczyzna, potwierdzając jej obawy. – Kogo to moje oczy widzą?
Wśród żołnierzy przebiegł szmer zdziwienia.
– Ach, Siilva, chyba nie chcemy niepotrzebnie niepokoić moich ludzi, prawda? – spytał Nirgard.
Przytrzymał lewą ręką uzdę, osadzając w miejscu przestępującego z nogi na nogę konia, a prawą dłonią wykonał dziwaczny, zamaszysty ruch. Dziewczyna zaklęła pod nosem, wiedziała bowiem, jaki będzie efekt rzuconego przez czarodzieja zaklęcia. Wprawdzie Doore nie został całkowicie zneutralizowany, ale raptownie stała się widoczna – niczym niewyraźna postać, stojąca za zalanym deszczem oknem. Kobieta wyrwała wbite w ciało zabitego bułaty i szybko, wściekle zakręciła młynka szablami.
– Muszę przyznać, że twój mistrz, kimkolwiek jest, nauczył cię wiele – powiedziała głośno. Żołnierze cofnęli się, szepcząc między sobą. – Ale nie wiem, czy nauczył cię rzeczy najważniejszej.
– A co to jest, ta najważniejsza z rzeczy? – spytał z drwiną w głosie.
– Nie wkurwiać Siilvy de Rocrey! – warknęła. Jeździec okrzykiem poderwał konia do biegu, mierząc masywną piersią zwierzęcia w kobietę. Chciał ją staranować, ale nie docenił przeciwniczki.
Dziewczyna machnęła ręką, wyrzucając w kierunku nacierającego jeden z bułatów. Ostrze zafurkotało w powietrzu, słońce rozbłysło na jego płazie i pulad z impetem wbił się w tors karosza. Koń zakwiczał rozdzierająco i zarył pyskiem w ziemię, wyrzucając mężczyznę w powietrze. Dopadła go zanim walnął o piach, pewna swego, żądna mordu. Ale popełniła podstawowy błąd. Zamiast atakować, powinna była skorzystać z okazji i uciec, bo mimo całego swojego kunsztu nie miała najmniejszych szans w starciu z Nirgardem.
Zamachnęła się szablą, mierząc w podnoszącego się z kolan przeciwnika. Ten uniknął błyskawicznego ciosu jeszcze szybszym ruchem ciała i wyciągnął ramiona, bijąc w zabójczynię czarem kinetycznym. Dziewczyna zawirowała od uderzenia i ciężko prasnęła w ścianę gospody. Zjechała po deskach na ziemię, ból zamroczył ją na moment. To wystarczyło. Czarodziej podniósł się z kolan i otrzepał kurz ze skórzanych spodni. Zamarł, kumulując moc, i znów wyprostował ręce. Tym razem zaklęcie było trudniejsze. Siilvę ogarnął podmuch zimnego powietrza, owiewający jej obolałe ciało. I nie mogła się już poruszyć.
Mężczyzna zaśmiał się gardłowo.
– Piękna pani – rzekł głośno. – Mimo, że jesteś dobra w zabijaniu, to nie możesz równać się z najlepszymi. Unieruchomiłem cię na dobre. Jesteś skazana na moją łaskę. A raczej – na jej brak…
Nadbiegli jego ludzie. Podparta plecami o ścianę budynku dziewczyna patrzyła na tłoczących się żołnierzy. Wtem dostrzegła kątem oka coś, co zwróciło jej uwagę. Na ziemi, tuż obok, leżał szarawy, obły kamień. Nikt ze stojących nie zwrócił na niepozorny przedmiot uwagi, ale Siilva poczuła odrobinę nadziei. Ten nijaki z wyglądu otoczak był ostatnią szansą na ocalenie. Amulet od Hejnerta, jedyny przedmiot, który mógł znieść działanie czaru paraliżującego. Musiał przy uderzeniu wypaść mi z kieszeni, pomyślała. Należało go jedynie dotknąć i w ten sposób aktywować.

Zaczęła się modlić. Nigdy w życiu nie odwiedziła żadnej świątyni. Ani razu nie prosiła boga o to, o co zwykle proszą jego wyznawcy. Ale teraz błagała o pomoc. O najmniejszy gest łaskawości. O to, żeby Nirgard nie poczuł biernej magicznej aury, bijącej od zagrzebanego w piasku kamienia.
I chyba bóg się nad nią ulitował. Bo mężczyzna, być może zmęczony rzuconymi przed momentem czarami, być może odczuwający zadowolenie z dobrze wypełnionego zadania, nie zwrócił uwagi na chropowaty, szarawy przedmiot, leżący niemal u jego stóp. Ani na dziewczynę, zezującą w kierunku amuletu.
Stał nad nią z drwiącym uśmiechem na ustach i kontynuował swój monolog:
– Jak słusznie zauważyłaś kochanie, mistrz dobrze mnie wyszkolił. Ale muszę przyznać, że Hejnert też jest niezły. Myślałem, że trucizna załatwi cię na amen, a tu proszę – wciąż oddychasz i żyjesz. Choć już nie pociągniesz za długo, ślicznotko...
Pochylił się nad siedzącą dziewczyną i zajrzał jej w oczy, wypełnione wściekłością.
– Hejnertem zajmiemy się w odpowiednim czasie – mruknął. – I, dla wyjaśnienia całego tego drobnego... nieporozumienia. Nie było naszym celem zabijać twoich kamratów. – Mężczyzna machnął ręką w kierunku gospody i kontynuował szeptem: – Chodziło nam, czego zapewne już się domyśliłaś, o księgi Maco. Dużo, oj dużo się z nich dowiemy.
Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na swoich ludzi.
– A gdy okazało się, że przy okazji możemy pozbyć się Bractwa, tego anachronicznego przeżytku... dwie pieczenie przy jednym ogniu, jak to mówią - dokończył myśl.
Potarł dłonie, grymas przebiegł przez jego przystojną twarz.
– A, właśnie... prawie zapomniałem – rzekł i kiwnął na jednego z żołdaków. Gdy zawołany podbiegł, Nirgard zdjął rękawicę i ściągnął z palca pierścień. Wręczył klejnot podwładnemu, mówiąc:
– Wiesz, który pokój, prawda?
Mężczyzna skinął głową i bez słowa wbiegł do gospody. Po chwili powrócił i podszedł do stojącego nad kobietą czarodzieja.
– Już, panie – powiedział cicho. Zagadnięty zerknął na żołnierza i zamyślił się na chwilę, pocierając nieogolony policzek. Po chwili znów spojrzał na Siilvę.
– Widzisz, kochanie – odezwał się – musiałem spędzić noc w twoim pokoju, by móc przen
Ostatnio zmieniony ndz 12 sie 2012, 20:04 przez Toms007, łącznie zmieniany 3 razy.
"Prawda rzadko bywa czysta, a nigdy nie jest prosta."

2
Zabrałam się za czytanie. I:
Toms007 pisze:Odnalazła swojego wierzchowca w zagajniku na skraju puszczy, w którym go zostawiła.
Jeżeli go tam zostawiła, to nie musiała go szukać.
Toms007 pisze:Koń, pochodzący z równin Wielkiej Wyspy Va’aich i ułożony w jednej z najlepszych w zachodnim świecie osad stajennych, poniósł swoją właścicielkę lekkim cwałem przez smutne, puste równiny Gidiach
To zdanie jest za długie, poza tym co to wtrącenie - gdzie był koń układany - do tego gdzie pojechali?
Ponadto : osada stajennych - czyli miejsce gdzie mieszkali stajenni? Bo konie hodowane są w stadninach.
cwał - najszybszy bieg konia. Nie może być "lekki". Cwałować też nie da się długo.
W ogóle ta informacja dla mnie brzmi jakby była tylko po to by podkreślić: "patrzcie jaki mam wypaśny sprzęt/konia"
Po dniach wypełnionych wiatrem i kurzem Siilva z ulgą i radością przywitała znajomy widok Oberży Pod Łbem Byka, leżącej przy Szlaku trzy godziny drogi od rogatek De Engel
A jakieś przecinki?? Zwracaj uwagę na interpunkcję w zdaniach złożonych.
Dodatkowo masz manierę do formułowania tasiemcowych zdań. Proponuję je trochę poskracać.
Toms007 pisze:Brama wiodła na dziedziniec – niewielki, okrągły plac, otoczony budynkami gospodarczymi.
Trochę ten dziedziniec kojarzy mi się bardziej z okazałą budowlą, tutaj raczej podwórze.
Niosący Siilvę karosz z gracją wkroczył przez otwartą bramę na dziedziniec i zatańczył w miejscu, gdy dziewczyna pociągnęła mocno za wodze. Bijące o ziemię kopyta wzbiły tumany kurzu, co wywołało głośny sprzeciw mężczyzn, siedzących na krużganku karczmy.
Te tumany kurzu to chyba przesada. Zwłaszcza, że koń wkroczył, a potem dreptał w miejscu.
krużganek «korytarz obiegający budynek, oddzielony od niego rzędem kolumn» - Coś tu nie gra w tym opisie.
Toms007 pisze:1 Zręcznie zeskoczyła z siodła, odwiązała i zdjęła torby podróżne i oddała konia stajennemu, który stawił się na placu niemal natychmiast po pojawieniu się kobiety w bramie.
I kolejne długie zdanie, w którym przynajmniej połowa informacji jest nieistotna.
Nie jest konieczne wypisywanie każdej najprostszej czynności - odwiązała i zdjęła torby - wystarczy, że napiszesz o tym, że je zabrała, czytelnik się domyśli...
1 No tak, ponieważ musimy wiedzieć, że bohaterka jest superaśnie wygimnastykowana i po 4 dniach jazdy konnej non stop uwielbia z siodła żwawo zeskakiwać, zamiast normalnie zsiąść. Bohaterowie nie mają przecież zakwasów...:P A obolałe mięśnie wcale im nie przeszkadzają w takich akrobacjach.
Kolejny kawałek mnie zadziwia, bo nie wiem dlaczego rusza biodrami, skoro bolą ją krzyże i uda, a do tego robi to przed grupą facetów...
Toms007 pisze:Sala główna karczmy miała imponującą wielkość, ale mimo swych rozmiarów pozostała przytulnym miejscem. Rzędy stołów wypełniały niemal całą powierzchnię, pozostawiając jedno tylko, w miarę szerokie przejście pośrodku.
Tu jest coś nie tak, bo jak stoły były ustawione w rzędach, to musiało być między nimi przejście. Plus, jeżeliby go nie było, to jak do nich dojść?
Toms007 pisze:Przy stole po lewej siedziało trzech ogorzałych mężczyzn, z których najwyższy, znany Siilvie zabijaka Gide Tilburg, z szacunkiem skinął głową w kierunku wchodzącej kobiety.
Korzystaj z podmiotu domyślnego, bo inaczej jest wrażenie, że weszła kolejna kobieta, której skinął.
Toms007 pisze:Dwa stoły dalej dwoje młodych ludzi - ładna kobieta opierająca się o potężny, bogato rzeźbiony łuk i towarzyszący jej bladolicy młodzieniec o zmierzwionej blond fryzurze - w milczeniu zajadało gotowaną kaszę, pochylając się nad dużym półmiskiem.
Zaraz, zaraz, jak ona to robiła, opierała się na tym łuku (po co???) i jadła, pochylona nad półmiskiem?
Toms007 pisze:Samotny starszy mężczyzna o lekko siwiejących włosach siedział przy szynkwasie, popijając spienione piwo z glinianego kubka. Ubrany był w modny, pikowany kubrak, a na kolanach trzymał prosty miecz w eleganckiej pochwie kunsztownej roboty. Dziewczyna podeszła do ławy i rzuciła torby na drewnianą podłogę, po czym ciężko siadła obok szpakowatego mężczyzny. Ten zerknął na Siilvę sponad kubka, siorbiąc głośno.
I tu się pogubiłam. Bo najpierw jest opisany "jakiś mężczyzna" a potem okazuje się, że bohaterka go zna. Do tego siedzi przy szynkwasie, który zaraz potem jest ławą. Do tego znów opis rodem z rpg, tzn całkowicie za dokładny. Dla mnie to ona w tym progu to już kawął czasu stoi, żeby te rzeźbienia na łukach, fryzury i stroje dokładnie pooglądać. A miała się tylko rozejrzeć...
Do tego: prosty miecz - masło jest maślane, bo miecz oznacza prosta klingę. A prosty w rozumieniu bez ozdób nie był bo a/ był w pochwie b/ która była kunsztowna i elegancka (swoją drogą, znów nadmiar przymiotników).
Toms007 pisze:– odparł zza kubka mężczyzna. Widziała tylko jego oczy, jak zwykle zimne i szare, choć teraz zmrużone w rozbawieniu.
To ten kubek był nadzwyczaj wielki, że zza niego mówił. Chyba znad kubka. I jak to widziała tylko jego oczy - a pikowany kubrak, kunsztowny miecz itd?
Poza tym oczy były zimne? Z lodówki czy jak? Zimne może być spojrzenie lub wyraz oczu.
Toms007 pisze:– Ech – Siilva wzruszyła lekko ramionami. – Kultura jest po to, by wspierać rozwój społeczeństwa, a nie by go krępować. Jakby jakaś tamtejsza baba zadźgała dla przykładu którego wyjątkowo kulturalnego męża, pewnie szybko by się okazało, że zasłanianie twarzy kwefem i noszenie haiku w upale w sumie tak dużo do życia nie wnosi.
Giddion odstawił kubek na stół i pojednawczo uniósł dłonie.
– Siilva, kochanie, nie po to trząsłem się dwa dni przez pół cesarstwa, by sprzeczać się z tobą na temat tradycyjnych strojów assamskich kobiet. Zresztą, widzę, że też masz za sobą szmat drogi.
– No, fakt. Aż dupa boli – mruknęła dziewczyna.
Dialog drewniany i totalnie niekonsekwentny. Tu rozmawiają o kulturze, rozwoju społeczeństwa niczym szlachta, a zdanie dalej język rodem z dołów społecznych.
Toms007 pisze:Siilva wiedziała, że jako najmłodsza w historii członkini Najwyższej Rady Bractwa, nie musiała nikomu imponować.
Hmm, a ten wniosek wynika z tego, że ...? Bo dla mnie to chyba na odwrót, jak ktoś bardzo młodo zajmie ważne stanowisko, to ciągle musi innym coś udowadniać... Jeżeli u ciebie jest inaczej, to warto wyjaśnić, dlaczego.
Toms007 pisze: Dzięki skuteczności i protekcji nieżyjącego już mistrza Roxoe, który wprowadził ją do Bractwa, osiągnęła wysoką pozycję szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. A to wzbudzało zazdrość.
A z tego wynika, że swoje stanowisko zawdzięcza układom... Mistrz był tak skuteczny, że nawet po jego śmierci je utrzymała...
Taki fajny bezsens wychodzi jak się pisze o zbyt wielu rzeczach na raz.
Toms007 pisze:I że jest bezwzględnym zabójcą. Siilva nieraz słyszała historię o tym, jak kiedyś, osaczona przez siedmiu najemników w niewielkiej mieścinie, gdzieś na południowych rubieżach Królestwa Vierre, Danea bez mrugnięcia okiem stawiła im czoła. Starcie było nierówne, ponieważ najemników nikt nie ostrzegł. Danea zabiła wszystkich, sama nie odniosła przy tym najmniejszej nawet rany. Doświadczony w bojach kapitan straży miejskiej jako pierwszy wbiegł w uliczkę, w której odbyła się walka i z miejsca wyrzygał dopiero co zjedzony obiad. Opowiadał potem, że takiej jatki nie widział nigdy wcześniej, a był jednym z ludzi, którzy przeżyli masakrę na Brodzie Wiesen.
Ponieważ dobrze wiemy z takich gier jak Diablo, że zabójca musi zrobić ze swoich ofiar jatkę, w bezpośrednim starciu, najlepiej nożami ( albo mieczami, ale koniecznie dwoma, inaczej się nie liczy). Inaczej nie jest dobry.
Bo trucizny, garoty, sztylet w plecy w zaułku jest dla słabeuszy. Oklepane to trochę i mało mnie przekonuje.
Toms007 pisze:Potężnie zbudowany i zawsze noszący na sobie lekką, żołnierską zbroję, wyglądał na niebezpiecznego rzezimieszka.
Tzn, co to była za lekka, żołnierska zbroja? Bo nie mam zielonego pojęcia co się za tym kryje.
I dlaczego upodabniała kogoś do złodzieja.
Toms007 pisze: – Ale to może oznaczać jedno. Szykuje się wojna, a w czasach wojennych spada popyt na usługi specjalistów.
Ponieważ wtedy oczywiście, wcale nie ma potrzeby na to by sprawnie zamordować jakiegoś przywódcę, taktyka, czy bogatego szlachcica, który sponsoruje część armii, albo zamieszać wśród sojuszników poprzez przyspieszoną sukcesję... Chyba myślimy o innych rzeczach odnośnie zabójców.
Toms007 pisze:To, że Siilva jest wspierana przez jakiegoś potężnego czarodzieja, było powszechnie znaną tajemnicą.
Jeżeli było powszechnie znane, to nie była to tajemnica. Tajemnicą mogła być ewentualna tożsamość tego czarodzieja.
Toms007 pisze:Mimo niedźwiedziej postury Maco nie potrącał nikogo, nie wpadał na piętrzące się sterty czystych i brudnych naczyń, jednym słowem nie powodował totalnego zniszczenia – czego można by się spodziewać po człowieku o jego gabarytach.
Chyba jak są pijani jak bela... Skąd takie przekonanie?
Toms007 pisze:Dziewczyna usiadła i tak, jak robiła to mnóstwo razy przy poprzednich wizytach, po czym rozejrzała się dookoła.
To zdanie jest bez sensu, bo co zrobiła tak jak przy poprzednich wizytach?
Toms007 pisze: Sprawa jest rozwojowa, znacząca i profitowa, toteż omówimy ją z rana, jak się wyśpisz
profitowa - takie słowo nie istnieje.
Toms007 pisze: Z drugiej, mieściła się tam jedna z najlepszych na świecie szkół czarodziejstwa, prowadzona przez Siostry zarządzające klasztorem.
Ale nauczały chyba kiepsko, skoro klasztor słynął z urody mniszek... Może przyjmowali tylko ładne,a nie mądre...
Toms007 pisze:. Dobrze oczyszczony specyfik był bezpiecznym, słabo uzależniającym halucynogenem o wielkiej mocy.
Jak silny, halucynogennie działający narkotyk może być bezpieczny?
Toms007 pisze:Zdjęła magiczną blokadę i wyciągnęła ze środka długą na prawie metr, zakrzywioną szablę, zwaną talwarem.
I tu się znów przyczepię, to jak z tym prostym mieczem. Są jakieś proste szable?
Do tego, używanie tych wszystkich nazw broni jest bez sensu, jeżeli ich nie opisujesz. Ja wiem jak wygląda talwar i co to jest, ale większość czytelników pewnie nie, więc zamiast pisać, że szabla była krzywa, warto byłoby pisać, jak wyglądał taki talwar.
Toms007 pisze:Tym razem flakon był większy i zawierał gęsty, jasnozielony płyn. Dziewczyna uspokoiła oddech i usiadła, zakładając nogi jedna na drugą. Zamknęła oczy i, postawiwszy otwartą butlę przed sobą, przesunęła nad nią dłoń układając palce w znak, aktywujący eliksir. Szybko wprowadziła się w płytki trans i upiła niewielki łyk. Oddychając równomiernie, rozluźniła ciało.
To mi wiedźminem straaasznie pachnie. Te palce ułożone w znak i picie eliksirów w transie...
Toms007 pisze: Stała nieruchomo, zastanawiając się, jak dokonano takiej rzezi – a ona nic nie usłyszała.
A ja zastanawiam się jak to się stało, że nikt z tych super zabójców nie zareagował...
Wszyscy dali się podejść.
Toms007 pisze:W trzecim pokoju znalazła Daneę, leżącą na szerokim łożu. Wyglądała pięknie, nawet z gardłem rozoranym od ucha do ucha.
Nasze poczucie estetyki znajdują się na przeciwnych biegunach.
Toms007 pisze:Tuż obok karczmarza leżeli jego dwaj synowie, równie martwi jak ojciec.
A mogliby być mniej martwi? Drugie zdanie do wywalenia.
Toms007 pisze:Przemknęła obok czwórki mężczyzn, uderzając płasko, z biodra.
Tzn, uderzyła ich biodrem?? Z biodra to można strzelać z rewolweru...Na pewno nie ciąć szablą. W cięciu szablą bierze udział nadgarstek, a biodro nie ma z tym nic wspólnego.
Toms007 pisze:Pozostali knechci, zaskoczeni, otworzyli szeroko oczy, ale zareagowali błyskawicznie; nie byli amatorami.
Byli Niemcami? Poza tym nie wiemy skąd bohaterka wiedziała, że są żołnierzami piechoty. Mieli mundury? Broń charakterystyczną w jakiś sposób? Oznaczenia?
Toms007 pisze:Sprawnie stanęli plecami do siebie, tworząc trójkąt - podstawową, ale bardzo skuteczną formację obronną.
...którą stosuje się, gdy atakuje cię przeważająca liczba wrogów. Gdy atakuje mnie jeden wróg - do tego go nie widzę - to dobrze nie stać w jednym miejscu...
Toms007 pisze: Dziewczyna szybko nawróciła ku trójce mężczyzn, nerwowo oczekujących na atak z wystawionymi w górę mieczami.
Skąd nawróciła? I co oni z tymi mieczami zrobili? Wystawili w górę? Znaczy jak?
Toms007 pisze:Nadbiegła od wschodniej strony,
Ale dlaczego ona wokół nich biega? Przecież stoją w kupie, nie może ich po prostu pochlastać tak? Ogólnie, jak się kogoś atakuje bronią białą, to się od niego nie odbiega i nie przybiega z powrotem, tylko tnie i już.
Toms007 pisze:Gdy była bardzo blisko, pochyliła się tak mocno, że podparła się ręką o ziemię. Cięła nisko, mierząc w łydki.
Niby można, tylko po co, skoro żaden z nich jej nie atakuje? Taki unik (passato sota) robi się gdy przeciwnik naciera. A ciąć w łydki można bez tego.
Toms007 pisze:Upuścił trzymane w dłoniach bułaty i złapał za kikut odrąbanej nogi, a tryskająca z rany posoka szybko zabarwiła piach na czerwono.
Posoka - krew zwierzęca. Niezwykle popularny błąd...
Toms007 pisze: Powietrze zaiskrzyło i Siilva poczuła mrowienie na skórze – kryształki krzemu zabłysły na moment, ukazując przyczajoną do skoku sylwetkę dziewczyny.
Tylko gdzie ona chciała skakać, skoro oni wszyscy stali blisko siebie i ci pozostali dwaj powinni bez problemu być w zasięgu jej szabli? A, i wcześniej biegała, a jak zaczęli sypać pyłem niwelującym niewidzialność to nagle zapomniała to zrobić?
Gość bez nogi był wyłączony z walki, po co go dobijać? Brak logiki w tej walce.
A w ogóle bardzo mi przypomina walkę Ciri na łyżwach. Tak, ot mi się skojarzyło.
Toms007 pisze:Wyszkolenie i wprawa przejęły kontrolę nad jej ciałem i wszystko odbyło się błyskawicznie, niemal bez udziału świadomości.
Niestety, w prawdziwej walce nic się nie dzieje bez udziału świadomości,a odruch może cię zabić. Ale może tutaj wyszkolenie było świadomym bytem... Nie wiem.
Toms007 pisze:Spojrzał na stojącą Siilvę, jak gdyby czar niewidzialności na niego nie działał, i uśmiechnął się od ucha do ucha.
No i nie działał, przecież dostała tym proszkiem, prawda? Pisałeś o tym kilka zdań wcześniej.
Toms007 pisze:Czy jest w stanie mnie zobaczyć? – pomyślała Siilva ze zdziwieniem.
Najwyraźniej bohaterka też o tym zapomniała...
Toms007 pisze:Przytrzymał lewą ręką uzdę, osadzając w miejscu przestępującego z nogi na nogę konia,
Osadza się w miejscu konia, który jest w ruchu. Najczęściej z galopu. A on stał.
Toms007 pisze:Kobieta wyrwała wbite w ciało zabitego bułaty i szybko, wściekle zakręciła młynka szablami.
I dla kogoś, kto się nie zna na broni, to zdanie nie ma sensu. Pomijam, że nazwałeś ją już trzykrotnie różnymi nazwami ( z innych języków: pala, bułat, palad. Nie można jednak ich używać jako synonimów, bo nimi nie są).
Toms007 pisze:Ostrze zafurkotało w powietrzu, słońce rozbłysło na jego płazie i pulad z impetem wbił się w tors karosza.
O ile nie miało magicznego zaklęcia naprowadzającego, to się nie da. Rzucona szabla (pomijam, że po prostu nie nadaje się do rzucania) trafi rękojeścią (ze względu na wyważenie).
Poza tym, no proszę, naprawdę lepiej zejść z drogi i ciąć. Przecież gość nie ma broni.
Toms007 pisze:Ale popełniła podstawowy błąd. Zamiast atakować, powinna była skorzystać z okazji i uciec, bo mimo całego swojego kunsztu nie miała najmniejszych szans w starciu z Nirgardem.
A to znów kojarzy mi się z walką Geralta z magiem. Tak jakoś...
Toms007 pisze:Zamachnęła się szablą, mierząc w podnoszącego się z kolan przeciwnika. Ten uniknął błyskawicznego ciosu jeszcze szybszym ruchem ciała i wyciągnął ramiona, bijąc w zabójczynię czarem kinetycznym.
Będąc na kolanach. Uniknął. Dobry jest. Albo ona za bardzo macha a za mało tnie.
uderzając czarem
Toms007 pisze: Ten nijaki z wyglądu otoczak był ostatnią szansą na ocalenie. Amulet od Hejnerta, jedyny przedmiot, który mógł znieść działanie czaru paraliżującego.
Nie wiem jak popularne było rzucanie czaru paraliżującego, ale wydaje się, że dziewczyna ma przy sobie zawsze dokładnie to czego potrzebuje. Szkoda, że w życiu tak nie ma...
Toms007 pisze:– Jak słusznie zauważyłaś kochanie, mistrz dobrze mnie wyszkolił. Ale muszę przyznać, że Hejnert też jest niezły. Myślałem, że trucizna załatwi cię na amen, a tu proszę – wciąż oddychasz i żyjesz. Choć już nie pociągniesz za długo, ślicznotko...
Pochylił się nad siedzącą dziewczyną i zajrzał jej w oczy, wypełnione wściekłością.
– Hejnertem zajmiemy się w odpowiednim czasie – mruknął. – I, dla wyjaśnienia całego tego drobnego... nieporozumienia. Nie było naszym celem zabijać twoich kamratów. – Mężczyzna machnął ręką w kierunku gospody i kontynuował szeptem: – Chodziło nam, czego zapewne już się domyśliłaś, o księgi Maco. Dużo, oj dużo się z nich dowiemy.
I oczywiście zachowanie typowe dla każdego WIELKIEGO ZŁEGO, który zaraz marnie zginie. dlaczego? Bo teraz będzie wyjaśniał swój plan i wszystkie szczegóły, po to by bohaterka mogła się pozbierać i go zamordować.
No i zakończenie w postaci w połowie urwanego zdania, rewelacyjne. Ale nie szkodzi - łatwo sobie domyślić resztę.

Dobrnęłam do końca. A było to trudne i wymagające niestety, bo czyta się źle. Językowo - średnio, zrażają przede wszystkim przydługawe opisy i nadmiernie rozbudowane zdania. Zwłaszcza, że opisy nie są plastyczne, operujesz tylko zmysłem wzroku i rozbudowujesz je poprzez napchanie przymiotników. Nie buduje to atmosfery, nie wciąga.
Akcja za wolna. Najpierw w szczegółach opisujesz całą masę ludzi, która totalnie nie zapada w pamięć, bo nikt z nich w sumie nie robi nic szczególnego. I trudno wyłowić tych ważnych i tych mniej ważnych.
Dialogi drętwe. Nienaturalnie brzmią.
Bohaterka... cóż, ma rude włosy i jest niezbyt bystra. Tyle mogę o niej powiedzieć. A, i ma arsenał eliksirów i medalionów, dobrze, ze jej czarodziej myśli, bo nie przetrwałaby długo. Nie budzi mojej sympatii. Ani antypatii w sumie tez nie. Czyli niedobrze, bo jest mi całkowicie obojętna.
Sama fabuła... Potężną Gildię Zabójców w czasie balangi wyżyna ekipa skrytobójców i bandziorów. Fuksem przeżywa bohaterka i się mści. Ech. Nie porywa, bo opakowanie, w jakim sprzedajesz niezbyt oryginalny pomysł, nie najlepsze.
W sumie największa słabością tego tekstu dla mnie osobiście jest fakt, że był nudny. Bo pomysł jak pomysł, da się z niego coś wyłuskać. Ale ani żadnych emocji, ani specjalnego zaskoczenia, warsztatowo niby przeciętnie, ale...
No właśnie. Nijak nie wciąga. Może urealnij trochę bohaterkę, spraw bym jako czytelniczka była przejęta jej historią. Niech ma jakąś historię, a nie tylko wypaśny sprzęt i konia. I jakiś monolog wewnętrzny. Emocje. Dylematy. Trochę bardziej skomplikowane.
Oczywiście, to moje subiektywne odczucia. Niemniej powodzenia w dalszym ćwiczeniu.

3
Caroll napracowała się za trzech, więc dorzucę coś z całkiem innej beczki.
Toms007 pisze:1.Była tak zmęczona, że ledwie stała na nogach. Z wdzięcznością przyjęła pomoc jednego ze służących i, przekazawszy mu swoje torby, powlokła się w kierunku schodów.
***
2. Odświeżona gorącą kąpielą i wyspana, Siilva de Rocrey była gotowa na pierwsze w tym roku zebranie Bractwa. 3.Nieco za dużo czasu zabrała jej toaleta, toteż spóźniona wyszła ze swojego pokoju, kierując się do głównej sali.
1a. Oberża pod Łbem Byka miała na piętrze kilkanaście pomieszczeń dla gości, dlatego przy imprezie takiej, jaka miała miejsce dzisiejszego wieczora, tylko najznamienitsi mieli szansę na własną kwaterę. Jako, że dziewczyna była częstym gościem w karczmie Maca, a ponadto osobą wyjątkowo szanowaną przez oberżystę, najlepszy pokój czekał zawsze na nią.
2a. Siilva z namysłem wybrała strój na nadchodzącą imprezę. Miał podkreślać status dziewczyny w ramach Gildii, a jednocześnie nie rzucać się za bardzo w oczy. Wiedziała od zawsze, że nie ubiór czy uroda miały określać jej miejsce wśród Braci i Sióstr z Bractwa. [Jednak wielu wyrażało odmienny pogląd w tej kwestii twierdząc, że z okazji kwartalnego spotkania należy zaimponować pozostałym – z czystej próżności bądź innych równie ważnych pobudek. Jedni czynili to cudownie odmłodzoną twarzą lub drogim pierścieniem, inni nowym kochankiem lub kochanką. Siilva wiedziała, że jako najmłodsza w historii członkini Najwyższej Rady Bractwa, nie musiała nikomu imponować. Ale i tak należało dbać o wizerunek. Dlatego też, z większą niż zwykle starannością uczesała włosy, pozwalając większości rudych loków opaść w pozornym nieładzie na ramiona i plecy.Jedynie cienki kosmyk splotła w dodający uroku warkoczyk, spinający grzywkę ponad czołem i znikający gdzieś za lewym uchem. Umalowane karmazynową pomadą usta podkreślały nietypową, zieloną barwę jej oczu i pięknie komponowały się z jasną karnacją.
3a. Dziewczyna na chwilę zatrzymała się u szczytu spiralnie wijących się schodów i, oparta o drewnianą barierkę, spojrzała na bawiących się ludzi.
Zajmę się, jeśli pozwolisz powyższym fragmentem. Spójrzmy na kolejność podawania informacji. Wymieszałeś je, ale chyba całkiem niepotrzebnie. Czytając odniosłam wrażenie, że piszesz, co się przypomni.
Jeśli jednak był to zabieg celowy - cóż, nie pojęłam zamysłu.

Złączyłam te treści poniżej. Nie zmieniałam nic, więc na pewno czasami są powtórzenia, ale chodziło tylko o połączenie treści.

1 i 1a
Była tak zmęczona, że ledwie stała na nogach. Z wdzięcznością przyjęła pomoc jednego ze służących i, przekazawszy mu swoje torby, powlokła się w kierunku schodów. Oberża pod Łbem Byka miała na piętrze kilkanaście pomieszczeń dla gości, dlatego przy imprezie takiej, jaka miała miejsce dzisiejszego wieczora, tylko najznamienitsi mieli szansę na własną kwaterę. Jako, że dziewczyna była częstym gościem w karczmie Maca, a ponadto osobą wyjątkowo szanowaną przez oberżystę, najlepszy pokój czekał zawsze na nią.

2 i 2a
Odświeżona gorącą kąpielą i wyspana, Siilva de Rocrey była gotowa na pierwsze w tym roku zebranie Bractwa. Siilva z namysłem wybrała strój na nadchodzącą imprezę. Miał podkreślać status dziewczyny w ramach Gildii, a jednocześnie nie rzucać się za bardzo w oczy. Wiedziała od zawsze, że nie ubiór czy uroda miały określać jej miejsce wśród Braci i Sióstr z Bractwa. [Jednak wielu wyrażało odmienny pogląd w tej kwestii twierdząc, że z okazji kwartalnego spotkania należy zaimponować pozostałym – z czystej próżności bądź innych równie ważnych pobudek. Jedni czynili to cudownie odmłodzoną twarzą lub drogim pierścieniem, inni nowym kochankiem lub kochanką. Siilva wiedziała, że jako najmłodsza w historii członkini Najwyższej Rady Bractwa, nie musiała nikomu imponować. Ale i tak należało dbać o wizerunek. Dlatego też, z większą niż zwykle starannością uczesała włosy, pozwalając większości rudych loków opaść w pozornym nieładzie na ramiona i plecy.Jedynie cienki kosmyk splotła w dodający uroku warkoczyk, spinający grzywkę ponad czołem i znikający gdzieś za lewym uchem. Umalowane karmazynową pomadą usta podkreślały nietypową, zieloną barwę jej oczu i pięknie komponowały się z jasną karnacją.

3 i 3a
Nieco za dużo czasu zabrała jej toaleta, toteż spóźniona wyszła ze swojego pokoju, kierując się do głównej sali. Dziewczyna na chwilę zatrzymała się u szczytu spiralnie wijących się schodów i, oparta o drewnianą barierkę, spojrzała na bawiących się ludzi.

Widzisz o co mi chodzi? Czy te porozrzucane kawałki nie brzmią teraz lepiej? Dają czytelnikowi pełniejszą informację. Nie musi budować świata z pojedynczych zdań.

A teraz kilka zdań o tekście zaznaczonym kursywą. Odniesienie do Yennefer (włosy, oczy) i balu czarodziejów ("Czas pogardy"), na którym Marti zdeklarowała się, że z Geraltem to choćby na jeżu, a czarodziejki prześcigają w imponowaniu suknią, nowym kochankiem, biustem...

Pozdrawiam.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”