
Promienie słońca wynurzającego się zza chmur zostały w oddali, za linią horyzontu. Tu nie docierały. Kraina wiecznego zmierzchu ich nie potrzebowała, bo jarzyła się dziwnym, eterycznym blaskiem. Aura światła pochodziła z odłamków lodu, których wielofasetkowe krawędzie znaczyły piasek dookoła świetlistymi plamkami. Pustynia była nimi usiana; odznaczały się wyraźnie na tle morsko niebieskich ziarenek piasku. Niczym pochodnie wśród nocy. Pod głębokim oceanem granatowego nieba, pustynia gwiaździsta. A może ta widmowa kraina wydm była niebem; lód był gwiazdami?
Odległy, a jednocześnie tak bliski, Kosmos chłonął materię, czyniąc krainę jeszcze mniej rzeczywistą, o ile kiedykolwiek taką była. Zostawał eter, strzępami duszy poznaczony jak ziarnami pisaku na nieskalanej niczym rajskiej, a jednocześnie przerażającej pustyni. Nie miała temperatury. Nie znała pojęcia ilości, odległości. Jedynymi liczbami mogącymi ją określić były zero i nieskończoności, niepoliczalności. Bo liczby, dane i miary – to przyziemność. Sprawdzają się w określonych, ściśle przestrzeganych warunkach, trzymają się zasad.
Pustynia nie ma zasad. Nie ma miejsca i nie ma czasu. Jest eter i światło z lodu. Jest piasek, o głębokim, intensywnym kolorze. I jest ziejący Kosmos. Nie ma wody, a jest lód. Jest przestrzeń, a nie ma jej miary. Jest bezmiar bez powietrza.
Gładką powierzchnię pustyni znaczą niespodziewanie ślady. Idą niezmordowanie w nieznanym kierunku, podążając gdzieś, jednocześnie pozostając w miejscu. Im bliżej jednego z odłamków lodu, tym postać staje się wyraźniejsza. Widmo smukłej, łuskowatej jaszczurki, mieniącej się nieistniejącymi kolorami. Długie łapy, wyposażone w dziwne pazury, jakby z wody, sprawnie poruszają się po zbitym podłożu. Segmentowany, tępo zakończony ogon płonie. Na grzbiecie gada połyskują złociste wzory. Stworzenie zmierza do świetlistego kryształu, przegląda się w jego gładkich, delikatnie fasetowanych ściankach. Dotyka powierzchni…
Luka w jednolitym eterze znikła, gdy widmo jaszczurki zafalowało i znikło.
Pustynia tworzyła. Chaotyczny pozornie taniec ziarenek piasku układał, wygięte niczym sierpy niewidocznego księżyca, wysokie wydmy w niesamowite obrazy, jak wizje szaleńca.
Twory pojawiały się, znacząc piasek, bardziej lub mniej rzeczywiste. Ogarniała je cisza, Kosmos chłonął, pożerał, nic po sobie nie zostawiały. W jakiś sposób jednak wpływały na tę krainę, na migoczące fatamorgany. Następując po sobie, wydawały się powiązane, powiązane nicią sensu, sensu mi umykającego.
A potem się obudziłam, czując, że dotknęłam Duszy.