Historia Alfonsa Czahora

1
Witam, wrzucam pełne opowiadanie, które napisałem parę dni temu, po długiej przerwie w pisaniu. Zapraszam do oceny. Wszelkie uwagi są istotne. Pozdrawiam.


HISTORIA ALFONSA CZAHORA


      Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, dość dobrze oświetlając wnętrze lasu. Był środek ciepłej, lipcowej nocy. Postać biegła w szaleńczym tempie, potykając się co chwila o konary i połamane gałęzie. Jej oczy, szeroko otwarte, patrzyły ciągle przed siebie. Ślina ściekała po policzkach, nie było czasu i sił na jej wycieranie. Alfons Czahor próbował uciec przed przeznaczeniem. Coraz wyraźniej słyszał za sobą głosy pościgu ale chyba nie docierał do niego fakt, że zbiec nie zdoła. W końcu się zatrzymał i wyjął kości do gry z kieszeni. Rozrzucił je w górę, spełniając diabelski rytuał. Padł na kolana i trzy razu uderzył głową w ziemię. Rozciął czoło o gałęzie spoczywające na ściółce. Wstał. Na zakrwawionej twarzy pojawił się uśmiech. Pościg był już przy nim. Tłum zatrzymał się kilka metrów przed Alfonsem i zaczął go powoli okrążać. Około trzydziestu osób. Na przód wysunął się pop z wójtem dźwigając potężny, naostrzony pal.

...
Rok 1981, Dołhobrody, województwo bialskopodlaskie


- Babciu, patrz co znaleźliśmy! – Rodzeństwo pędziło w podskokach w kierunku starszej kobiety odpoczywającej na taborecie pod wiekowym dębem. Drzemała. Słysząc głos wnucząt otworzyła jedno oko i z trudem wymusiła uśmiech.
- Co tam dzieci?
- Mamy jakiś amulet. – Młodemu Antosiowi świeciły się oczy.
      Babcia z ciekawością wzięła do rąk znalezisko. Serce zabiło jej mocniej. Patrzyła na okrągły medalion, niewiele mniejszy od jej dłoni. W jego centrum wyryty był znak o dziwnym geometrycznym kształcie, powyżej symbolu wygrawerowano dwie litery: AC, a na samym dole kilka słów po łacinie. Kobiecie zaparło dech w piersiach. Doskonale rozpoznawała znalezisko wnuków. Wróciły wspomnienia sprzed ponad półwiecza.

Rok 1920, Dołhobrody, województwo lubelskie, powiat bialski


      Ten majowy dzień był wyjątkowo słoneczny i upalny. Żar z nieba lał się od rana i tylko niewielkie chmurki co jakiś czas przenikały po błękitnym niebie. Przez ostatni tydzień mieszkańcy Dołhobrodów ozdabiali swoje chaty i cerkiew wspaniałymi kolorowymi bukietami z polnych kwiatów, prali ludowe stroje i w każdy możliwy sposób przygotowywali się do święta które miało nadejść. Wypadło w niedzielę. Wozniesienije Hospodnie. Jedno z najważniejszych wydarzeń dla mieszkańców Polski nadburzańskiej.
      Po wsi przesuwał się długi a wąski korowód. Kobiety poubierane w kolorowe ludowe stroje, śpiewały kościelne pieśni:

Nie gardź mną, Zbawco, ani od twego odrzucaj oblicza!
Zabierz ode mnie tę grzechu ciężką obrożę,
A okazując miłosierdzie
Udziel mi przestępstw odpuszczenia.
Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną.


      Mężczyźni szli z tyłu. Wszyscy odziani na czarno, rozmawiali między sobą albo ganili dzieci, które rozbiegane wydzierały się wniebogłosy. Orszak kroczył wzdłuż głównej drogi, ułożonej w kierunku północ-południe. Pozostali mieszkańcy zajmowali miejsca na poboczu i ochoczo akompaniowali religijne pieśni. Procesja mieniła się od złotych ozdób i niezliczonej ilości ikon niesionych przez wiernych a w powietrzu unosił się zapach kadzidła. Na samym końcu orszaku podążał pop. Spoglądał na wiernych, rozsyłał błogosławieństwa a za pokaźną brodą malował się delikatny uśmiech. Był to uśmiech triumfu prawosławia. Jak od niepamiętnych czasów, liczba katolików we wsi była znaczniejsza mniejsza niż prawosławnych, tak od kilku lat nie było ich w ogóle. Wyjechali... rzekomo z własnej woli. Jednak każda miejscowość ma swoje tajemnice i niedopowiedziane historie.
      Alfons Czahor siedział w cieniu swojego domu z zamkniętymi oczami. Chata mieściła się prawie na końcu Dołhobrodów, w ich południowej części. Słyszał odgłosy procesji dochodzące z centrum wsi. Odróżniał poszczególne słowa każdej pieśni, gdyż znał je doskonale, całe swoje życie spędziwszy jako pobożny prawosławny. Żonę swoją, Zofię i ich córeczkę Mariannę, wyprawił na obchody, żeby nie dać mieszkańcom powodów do rozsiewania plotek o rodzinie Czahorów. Alfons miał dosyć wszystkiego. Od kilkunastu dni znajdował się w stanie dziwnego marazmu. Stracił chęć do robienia czegokolwiek, do bawienia córki, do pracy, do życia. Nagle i nieoczekiwanie nachodziły go rozmyślania, podczas których wpadał wtedy w letarg. Siedział po parę godzin patrząc się w dal i rozważając na przeróżne tematy. Zofia szybko nauczyła się przechodzić nad takimi chwilami do codzienności. Bezcelowe były próby zwrócenia uwagi Alfonsa. Nikt nie był w stanie wyrwać go z letargu, dopóki sam nie powrócił do świata rzeczywistego. Coraz częściej odbywał długie spacery. Wychodził wieczorem i wracał późną nocą. Wcześniej mu się to nie zdarzało, był oddany pracy na polu i przebywaniu z rodziną.
      Nie poszedł na procesję, gdyż nie miał takiej ochoty. Zofia namawiała go, twierdząc że nieobecność na obchodach ważnego święta religijnego nie przystoi mieszkańcowi Dołhobrodów. Alfons odpowiadał, że procesja, ikony i tłusty pop przyprawiają go o mdłości. Gdy żona z córką w końcu udały się do wsi, Czahor siedział pod domem jeszcze jakąś godzinę. Nie miał nic w planach. Chciał być sam, w spokoju pogrążyć się we własnym świecie wyobraźni. W końcu opuścił swoje gospodarstwo i skierował się na wschód, w stronę Bugu. W miarę oddalania się od Dołhobrodów śpiewy cichły, natura stawała się dziksza, głośniej ćwierkały ptaki. W tych rejonach Bug rozlewa się bardzo szeroko. Podania głoszą, że nazwa miejscowości pochodzi właśnie od licznych brodów, które utworzyły się w pobliżu koryta. Alfons w końcu dotarł nad wodę. Zauważył że dziwnie bolała go głowa, trochę z tyłu, trochę w skroni. Czuł też pewnego rodzaju niepokój. Sam nie mógł stwierdzić czego dokładnie się obawia. Stracił przytomność. Jego ciało bezwiednie osunęło się i spoczęło w wysokiej trawie zaledwie kilka metrów od Bugu. Z upływem czasu słońce chowało się a na firmamencie zaczynał królować magiczny księżyc. Alfons odzyskał przytomność około północy. Przed sobą zobaczył kruka. Był nieco bardziej wyrośnięty niż pozostałe ptaki z jego gatunku. Czarna sierść błyszczała wspaniale w świetle nocy. Ptaszysko znajdowało się w odległości kilkunastu metrów. Czahor powoli wstał, lecz zwierzę nie zebrało się do odlotu, uniosło tylko łeb i nadal bez obaw patrzyło na człowieka. Gdzieś w głowie Alfons słyszał stłumione śpiewy staroludowe. Z każdą sekundą ich głośność narastała. Nie mógł rozpoznać ani słowa i z przerażeniem dalej patrzył na kruka. Nagle, do śpiewów dołączył się niski, męski głos, dużo bliższy i wyraźniejszy niż muzyka, który zwrócił się do Alfonsa ze słowami:

Zażarte myśli poczęły kiełkować w okolicy Suwałk 1920 roku. Tumany mitów i legend, ludu, z praszczurów, zasiedlającego brzegi Czarnej Hańczy, bezustannie węszyły wokół chat uśpionych, pijanych, czerwcowym zmierzchem.

      Muzyka i narrator ucichli., kruk odleciał. Alfons poczuł się spokojnie. Opuścił go strach, niepewność i zapomniał, że przez kilka godzin leżał nieprzytomny. Skierował się w stronę wsi.

...

      Z kolejnymi dniami, zdawać by się mogło, że Alfons powrócił do normalności. Uśmiechał się do Zofii, bawił się z Marianną a w ciągu dnia pracował w polu. Nie odbywał nocnych wypraw i nie wpadał w letargi. Żonę niepokoiła tylko jedna rzecz. Uśmiech Czahora stał się bardzo ironiczny, szyderczy, wręcz przerażający.
      Dwudziestego pierwszego czerwca, wieczorem, Alfons bez słowa opuścił teren swojego domostwa. Szedł wzdłuż wiejskiej drogi pół kilometra, po czym skręcił w lewo, w kierunku wschodnim, na łąki. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że kiedyś już przemierzał tę trasę. Zaczął biec, aż w końcu dotarł nad Bug. Siadł pod drzewem i zapadł w letarg. Oczekiwał. Kilka godzin później do jego uszu zaczęły docierać ludowe śpiewy, po czym odezwał się znajomy, męski głos:

I oto, w najkrótszą noc roku rozpoczyna się historia Alfonsa Czahora. Ulepionego z nieznanego ojca i matki konającej w bólach porodu. Niemowlę osierocone pomiędzy swoim pierwszym oddechem a ostatnim tchnieniem tej, która go urodziła, z wysokości prastarego kurhanu przygląda się rozpostartym na firmamencie, konstelacjom swego życia.

      Czahor podniósł się. Jego myśli krążyły wokół tego co usłyszał. Krajobraz wirował przed oczami. Łączył informacje, które właśnie poznał z historią swojego życia. Wychowywali go dziadkowie, tutaj w Dołhobrodach. Nie wie co było wcześniej, nie znał przecież matki i ojca. Zadawał pytania, chciał się czegoś dowiedzieć ale babka zawsze go zbywała a z dziadkiem bał się rozmawiać, gdyż ten często, z byle powodów, łapał napady złości. Kończyło się to godzinnym biciem zarówno małego Alfonsa, babki jak i psa, który mieszkał z nimi pod jednym dachem. Starowinka umarła dość szybko, toteż Czahor był zmuszony żyć z dziadkiem psychopatą. Każdy dzień był walką o przetrwanie, próbą uniknięcia napadów szału opiekuna. W końcu, pewnej czerwcowej nocy zadusił dziadka poduszką we śnie. Znachor stwierdził, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, i tak, w roku 1916, młody Alfons stał się posiadaczem znacznych terenów rolnych. Niestety, wraz ze śmiercią dziadka umarło ostatnie źródło, mogące przedstawić historię rodu Czahorów. Ludzie we wsi nie mogli pomóc, gdyż dziadek i babka mało z kim rozmawiali, a przybyli do Dołhobrodów już z Alfonsem jako niemowlakiem na samym początku tego stulecia. Pochodzili z zupełnie innych stron, lecz nikt nie wiedział dokładnie skąd.
      I nagle w tę wiosenną równonoc Alfons zaczyna w strzępach poznawać własną historię. W mrocznym lesie nadburzańskich brodów, gdzie jest tylko on sam i po raz kolejny towarzyszący mu przerośnięty kruk. Przez całe życie Czahor zarzekał się, że oddałby wiele, by tylko wiedzieć kim jest naprawdę, skąd pochodzi i kim byli jego rodzice. Oddałby nawet duszę...

...

      Z każdym dniem Alfons coraz bardziej się niecierpliwił. Czekał na wewnętrzny głos, który nakaże mu rzucić wszystko i udać się na rozlewiska Bugu. Był spragniony dalszego ciągu opowieści. Czas mijał bardzo powoli, praca na roli nużyła go niezmiernie a widok żony i córki nie cieszył jak kiedyś. Znowu wpadał w stany depresji, podczas który odłączał się od rzeczywistości. Regularnie nawiedzały go senne koszmary, niedające wytchnienia i odpoczynku. Budził się prawie każdej nocy zlany potem, przerażony. W snach widział straszydła, ciała niemowląt i zwłoki swojego dziadka. Biegał po abstrakcyjnych drogach, które wisiały w przestrzeni. Nie znał kierunku, nie potrafił zidentyfikować stron świata. Z czasem, koszmary zaczęły się pojawiać nawet za dnia. Alfons szarpał się wtedy jak w jakiejś malignie, krzyczał i rzucał swe ciało na ziemię. Zofia nie wiedziała jak reagować. Bała się zwrócić z pomocą do popa, gdyż ten potępiał by ją z uwagi na bezbożnego męża. Nie chciała by ktokolwiek ze wsi wiedział co się dzieje u Czahorów. W istocie, Alfons, przestał chodzić do cerkwii co niedziela. Przestał nawet modlić się razem z żoną i córką. Pewnej nocy zdewastował ikonę zawieszoną w izbie. Rzucał nią o podłogę aż rozpadła się na dwie części. Potem rozpalił ognisko, w którym ogień strawił święte malowidło. W Dołhobrodach pojawiały się pierwsze plotki. Ludzie gadali dlaczego Alfons nie chodzi do cerkwii. Zauważali, że jest oschły, nie chce rozmawiać z sąsiadami, zachowuje się jak jego dziadek nieboszczyk. Żona wójta Czeleja zarzekała się przed innymi mieszkańcami jak widziała Czahora przy lesie. Chyba się modlił a potem wykrzykiwał słowa w innym języku. Ale to nie mogła być przecież modlitwa do Boga. Do Boga modli się w cerkwii. Po polsku.
- Mówię wam, to diabeł wcielony! Widziałam. Skakał, krzyczał, biegał i padał na kolana!
- Trzeba go do popa...
- A gdzie do popa, na cmentarz od razu!
- Jaki tam cmentarz, jak on z szatanem trzyma! Kołek w serce!
      Pewnej burzliwej nocy Alfons wybudził Zofię z ciężkiego snu. Wyglądał jak szaleniec. Po policzkach ciekła mu ślina, uśmiechał się szyderczo a w ręku trzymał jakiś medalion. Położył go na piersiach żony i poprosił by obejrzała. Przerażona Zofia, usiadła i wzięła do rąk tajemniczy naszyjnik. W jego centrum wyryty był znak o dziwnym geometrycznym kształcie. Powyżej symbolu wygrawerowano litery AC, a na samym dole łacińskie wyrazy:

Pestis eram vivus – moriens tua mors ero

      Ledwo umiała czytać po polsku. Łaciny nigdy się nie uczyła. Przerażona, spojrzała na swojego męża - siedział w kącie izby. Na ustach dalej widniał szyderczy uśmiech. Zofia z obrzydzeniem cisnęła medalionem o ścianę. Krzyczała coś o szatanie, o piekle, o Bogu. Alfons nie słuchał. Czekał aż żona się uspokoi. W końcu bardzo cichym głosem poprosił, żeby wysłuchała jego historii. Opowiadał prawie godzinę. Burza już nieco przycichła. Słowami „śpij kochana”, Alfons po raz ostatni zwrócił się tej nocy do Zofii.
      Pół godziny później Czahor dotarł do brodów nadburzańskich. Jak zwykle oczekiwał go wyrośnięty kruk. Alfons w spokoju klęknął pod drzewem i wyjął kości do gry. Rozrzucił je i wypowiedział łacińską sentencję. Znajdował się w miejscu, w którym od miesiąca odprawiał diabelski rytuał. Przywoływał Belzebuba. Czahor oszalał na punkcie dażęnia do poznania prawdy o wszechświecie. Ofiarował królowi ciemności swoją duszę, by mieć możliwość nieskończonej percepcji. Taka była cena. Nagle zobaczył przed sobą postać ubraną w ciemne szaty. Włosy jasne, starannie ułożone, przypominał mieszczanina z dawnych lat.
- Kim ty? - Wyszeptał Alfons.
- Twoją wiedzą. Jam jest doktor Faustus.
      Znowu w uszach Czahora zabrzmiały pieśni ludowe. Postać cały czas nieruchomo stała kilka metrów dalej. Zaczęła mówić:

Krąg dyszących ludzi znalazł ukojenie w ciszy. Oto na szczycie kurhanu stał człowiek. Stał mocno. Niczym integralna część tego miejsca, dąb, stworzeń kuli ziemskiej. Ogarnięci spokojem Czahora ludzie, usłyszeli w oddali olśniewający orszak czasu. Odnaleźli w nim dźwięki swojej przeszłości, dźwięki życia dziadów i prababek... I nadszedł dzień, w którym zrozumiano, że Alfons Czahor już nie przyjdzie. Widziało bowiem dziewięciu ludzi jak odlatywał na ciemnym ptaszysku co lotem swym rozpruł brzemienną w miliardy gwiazd noc. Nigdy więcej się nie pojawił i tak historia Czahora urwała się pomiędzy kopcem ziemi a wiatrem południa.

...

      Parę chwil po wyjściu Alfonsa, Zofia wstała z łóżka. Miała w głowie tysiące myśli. Analizowała historię, którą niedawno usłyszała. Jak to możliwe? Dlaczego aż tak odwrócił się od Boga? Ale skoro on jest bezbożny to i ona będzie wyklęta. Czeka ją wygnanie albo śmierć. Razem z opętanym mężem i dwuletnią córką, będą włóczyć się gdzieś po terenach Ukrainy w poszukiwaniu domu. Włóczyć? Z szaleńcem? Sypiać w jednym łożu z wcieleniem Belzebuba? Zofia uklękła przed ikoną świętego Mikołaja. Strach blokował ją przed jakimkolwiek działaniem. Powoli uświadamiała sobie w jak fatalnym położeniu się znalazła. Dla rodziny Czahorów nie ma ratunku. Są wyklęci przez Boga i będą wyklęci przez wieś. Przez popa. Czeka ich ostracyzm, tak jak katolików. Jest tylko jedno wyjście... Zerwała się w kierunku obory. Przy samej bramie stała siekiera.
      Popa zbudził głośny stukot do drzwi. Niezadowolony podniósł się z łóżka i podszedł do okna, wychodzącego na stronę bramy wjazdowej. Był środek nocy i lekko padał deszcz. Wychylił się. Przy chałupie stała jakaś kobieta ale nie dało się jej rozpoznać w ciemnościach. Skierował się w stronę drzwi. Nie da się opisać przerażenia, które go naszło, gdy zobaczył gościa. Zofia Czahorowa stała na ganku, zapłakana, z córką w rękach. Na całym ubraniu było pełno krwi, która ściekała na drewnianą podłogę. Kaznodzieja przyjrzał się dziecku. Nie miało głowy.
- Zabił ją! Urżnął jej głowę... siekierą. – Zaczęła krzyczeć Zofia.
      Pop przeżegnał się i padł na kolana. Wziął martwe dziecko na ręce.
- To jest szatan. Diabeł wcielony. Czas z tym skończyć.

...

      Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, dość dobrze oświetlając wnętrze lasu. Był środek ciepłej, lipcowej nocy. Postać biegła w szaleńczym tempie, potykając się co chwila o konary i połamane gałęzie. Jej oczy, szeroko otwarte, patrzyły ciągle przed siebie. Ślina ściekała po policzkach, nie było czasu i sił na jej wycieranie. Alfons Czahor próbował uciec przed przeznaczeniem. Coraz wyraźniej słyszał za sobą głosy pościgu ale chyba nie docierał do niego fakt, że zbiec nie zdoła. W końcu się zatrzymał i wyjął kości do gry z kieszeni. Rozrzucił je w górę, spełniając diabelski rytuał. Padł na kolana i trzy razu uderzył głową w ziemię. Rozciął czoło o gałęzie spoczywające na ściółce. Wstał. Na zakrwawionej twarzy pojawił się uśmiech. Pościg był już przy nim. Tłum zatrzymał się kilka metrów przed Alfonsem i zaczął go powoli okrążać. Około trzydziestu osób. Na przód wysunął się pop z wójtem dźwigając potężny, naostrzony pal...

...

      Od jakiegoś czasu, nad konającym krążył czarny kruk. Świtało. Między ostatnim tchnieniem a momentem przeniesienia się w otchłań, Alfons zrozumiał istotę paktu, który zawarł. Uśmiechnął się do siebie. Oto on. Zwykły człowiek chciał pertraktować z diabłem. Nabity na pal jak dzikie zwierzę. Nie było żadnego kurhanu, nie było dziewięciorga ludzi, kruk wcale nie odlatywał. Nigdzie nie było Fausta. Drzwi percepcji jak stały zamknięte, tak stoją nadal. O, królu obłudy...
Ostatnio zmieniony pt 07 wrz 2012, 23:37 przez El Sadistico, łącznie zmieniany 3 razy.
Metzengerstein

2
Przeczytałam.
Podoba mi się zamysł, opowieść .
Nie podoba mi się wykonanie - zwłaszcza narracja jest odstręczająca (mnie odstręczała, zmuszałam się). Jest szorstka, pozbawiana rytmu, frazowania, dynamiki, a przecież to legenda filozoficzna.

Nie rozumiem nawiązania do Blake'a. Kompletnie mi tam nie grało, choć w jednym z akapitów jest próba przywołania poetyki jego wyobraźni (myślę że bardziej za pośrednictwem Morrisona, niż oryginału). Faustus też trochę "szkolny" wyszedł, nieprzekonujący.

Według mnie - to dopiero początek pracy nad tym tekstem. Na razie został zapisany w surowym kształcie.

cerkwi - jedno "i"
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

3
Dzięki za opinię. Rozumiem o co Ci chodzi. Świadomie pisałem ten tekst w sposób krótki, bez pokaźnych opisów etc. Teraz rzeczywiście dostrzegam, że tego brakuje. Zwłaszcza opisów, które stworzą wyraźny klimat. Rzeczywiście, zamiast ładnie opowiedzianej legendy, chciałem napisac opowiadanie sensacyjne.

Jeszcze jakieś opinie? Zwłaszcza zależy mi na ocenach dotyczących konstruowania zdań, bo wydaje mi się że z tym mam największy prolbem.
Metzengerstein

4
Pomysł całkiem interesujący, gorzej z wykonaniem.

Postaram się pogrupować moje zastrzeżenia. Najpierw te, które dotyczą sposobu prezentowania wydarzeń.
El Sadistico pisze:Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, [dość dobrze oświetlając wnętrze lasu.
Podkreślone - zbędne.
El Sadistico pisze: 1. Postać biegła w szaleńczym tempie, potykając się co chwila o konary i połamane gałęzie. 2. Jej oczy, szeroko otwarte, patrzyły ciągle przed siebie. 3. Ślina ściekała po policzkach, nie było czasu i sił na jej wycieranie. Alfons Czahor próbował uciec przed przeznaczeniem.
1. Postać to może być mężczyzna, kobieta, dziecko, jakiś stwór wymyślony... Napisz od razu, że Alfons Czahor, od prezentacji bohatera i tak nie uciekniesz.
2. W czasie szaleńczego biegu to dosyć normalne. Nie pisz o oczywistościach.
3. ślina raczej nie ścieka po policzkach, lecz z kącików ust spływa na podbródek. Poza tym, mam wrażenie, że w czasie biegu biegaczowi może zaschnąć w ustach, a nie, że będzie się obficie ślinił.
El Sadistico pisze:wyjął kości do gry z kieszeni. Rozrzucił je w górę, spełniając diabelski rytuał
Rzucanie kości w górę samo w sobie nie jest diabelskim rytuałem, żeby takim się stało, musi być połaczone z czymś jeszcze. Tu powinieneś dodać, że zaczął się modlić do... albo zaczął wzywać pana ciemności czy podobnie.
El Sadistico pisze:1. Rodzeństwo pędziło w podskokach w kierunku starszej kobiety odpoczywającej na taborecie pod wiekowym dębem. Drzemała. Słysząc głos wnucząt 2. otworzyła jedno oko i z trudem wymusiła uśmiech.
- Co tam dzieci?
- Mamy jakiś amulet. – 3. Młodemu Antosiowi świeciły się oczy.
1. Rodzeństwo to minimum dwójka, górną granicę trudno określić. W całym akapicie wymieniasxz tylko jednego Antosia.
2. To brzmi dosyć groteskowo. Rozumiem jeszcze, że uśmiecha się wymuszenie, ale otworzyć jedno tylko oko to dopiero trudność.
3. Skoro wnuk i dziecko, to raczej wiadomo, że nie jest stary.
El Sadistico pisze:chmurki co jakiś czas przenikały po błękitnym niebie.
Przemykały.
El Sadistico pisze:Przez ostatni tydzień mieszkańcy Dołhobrodów ozdabiali swoje chaty i cerkiew wspaniałymi kolorowymi bukietami z polnych kwiatów, 1. prali ludowe stroje i w każdy możliwy sposób 2. przygotowywali się do święta które miało nadejść.
1. Prali odzież. "Ludowe stroje" to jest określenie używane przez etnografów.
2. Trudno, żeby przygotowywali się do święta, które minęło. Nie rozpychaj zdań oczywistościami.
El Sadistico pisze:Kobiety poubierane w kolorowe ludowe stroje, śpiewały kościelne pieśni:

Nie gardź mną, Zbawco, ani od twego odrzucaj oblicza!
Zabierz ode mnie tę grzechu ciężką obrożę,
A okazując miłosierdzie
Udziel mi przestępstw odpuszczenia.
Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną.
Wyrzuć to podkreślone. Z samego tekstu wynika, że pieśń jest kościelna.
El Sadistico pisze:Pozostali mieszkańcy zajmowali miejsca na poboczu i ochoczo akompaniowali religijne pieśni.
No nie wiem, nie wiem. Do takiej procesji w wielkie święto raczej przyłącza się, kto żyw. Rozwrzeszczane dzieci parę zdań wcześniej też mi nie pasują. Procesja to liturgia, a około roku 1920 nawet dzieci wiedziały, co w czasie takich uroczystości uchodzi, a co nie.
El Sadistico pisze:Chata mieściła się prawie na końcu Dołhobrodów, w ich południowej części. Słyszał odgłosy procesji dochodzące z centrum wsi.
Po co Ci takie staranne określanie kierunków, osi (wcześniej pisałeś tak o drodze), układów centrum-peryferie, skoro dla całej historii nie ma to znaczenia? Rozumiem, kiedy mieszkańcy ubezpieczają się przed napadem, wystawiają posterunki czy coś w tym stylu - wtedy ma to sens. Na potrzeby Twojej historii wystarczyłoby stwierdzenie, że chata stała na skraju wsi, a śpiewy dobiegały z daleka.

Trochę rozmaitych potknięć językowych, chociaż nie wypisuję wszystkich.
El Sadistico pisze:Alfons Czahor siedział w cieniu swojego domu z zamkniętymi oczami.
Dom miał zamknięte oczy?
El Sadistico pisze:gdyż znał je doskonale, całe swoje życie spędziwszy jako pobożny prawosławny.
To nie brzmi dobrze. Zycie można spędzić na hulankach, swawolach i zajęciach poważnych, ale tu bardziej pasowałoby: Znał je doskonale, gdyż dotychczas żył jak pobożny prawosławny.
El Sadistico pisze:Żonę swoją, Zofię i ich córeczkę Mariannę, wyprawił na obchody,
Ich - zbędne.
Na procesję je wyprawił, na procesję. Pisząc o pobożnym prawosławnym sprzed dziewięćdziesięciu lat używasz słownictwa nie przystającego do sytuacji. Obchody to były Święta Niepodległości albo urodzin Marszałka.
El Sadistico pisze:podczas których wpadał wtedy w letarg.
Zbędne.
El Sadistico pisze:rozważając na przeróżne tematy.
rozważając przeróżne tematy.
El Sadistico pisze:Zofia szybko nauczyła się przechodzić nad takimi chwilami do codzienności.
Przechodzić nad chwilami? I do codzienności? Przejść nad czymś do porządku to frazeologizm, którego nie da się przekształcić dowolnie.
El Sadistico pisze:był oddany pracy na polu i przebywaniu z rodziną.
był oddany rodzinie albo, po prostu, lubił spędzać czas z rodziną.
El Sadistico pisze:opuścił swoje gospodarstwo i skierował się na wschód,
To brzmi tak, jakby co najmniej wybierał się na saksy, za chlebem (tyle, że wtedy szło się na zachód), a on po prostu wyszedł z zagrody i poszedł nad rzekę.
El Sadistico pisze:W miarę oddalania się od Dołhobrodów śpiewy cichły, natura stawała się dziksza,
To nie śpiewy oddalały się od Dołhobrodów, tylko Alfons Czahor, a więc: W miarę, jak oddalał się...

I jeszcze ortograf, kilkakrotnie powtórzony:
El Sadistico pisze:dotarł do brodów nadburzańskich.
Nadbużańskich. Przecież to od Bugu, a nie od Burzy.

Przykro mi, ale nie mam cierpliwości do wypisywania kolejnych potknięć. Może ktoś podejmie ten wątek. Językowo tekst jest do gruntownego wyczyszczenia.

Sam pomysł na fabułę ma, moim zdaniem, jeden słaby punkt: żeby wpaść w szpony diabła, trzeba być tym żywo zainteresowanym. Diabeł nie przychodzi do obojętnych. Czyli: najpierw gorące pragnienie (wiedzy, władzy, mądrości, siły, nieśmiertelności czy co tam się komu zamarzy), a potem - pertraktacje z siłami zła. Twój bohater powinien mieć życiorys nie tyle tajemniczy, ile raczej naznaczony zainteresowaniami, które go prowadzą prosto w stronę kontaktów z Belzebubem, jeszcze zanim zobaczył i usłyszał czarnego kruka. Pertraktacje z szatanem, rytuały czarnomagiczne, doktor Faustus - to nie pasuje do postaci prostego wieśniaka. Gdzie on się tego nauczył?
A co do konstrukcji całości: kim jest ta babcia od otwartego jednego oka? Wprowadzasz akapit współczesny, jakby część klamry czasowej, spinającej przeszłość i teraźniejszość, lecz tej klamry nie zamykasz. Staruszce wróciły wspomnienia - ale kim ona właściwie jest? Córką sąsiadów? Bo chyba nie żoną Czahora? Albo to powinieneś wyjaśnić na końcu, albo usunąć cały ten fragment, jako nic nie wnoszący do Twojej opowieści.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
Dzięki wielkie.

Co do fabuły, to OK, potrzebne jest gorące pragnienie ale w tekście jest powiedziane o tym, że pragnienie u Alfonsa występuje. Mogło też występować wcześniej, jego historię stawiam pod pewnym znakiem zapytania, w końcu zamordował dziadka... Nic nie mówię o tym co przeżywał wtedy. Ale rozumiem, że widocznie nie wynika to z samego tekstu i stąd Rubia Twoja uwaga na ten temat.

Jak widzę, jest sporo błędów językowych. Jeszcze mam takie pytanie, gdyż jako piszącemu ciężko mi się zdystansować: jak to się czyta? Po prostu. Strasznie słabo i mało płynnie?
Metzengerstein

6
Owszem, piszesz o tym, że Czahor był zainteresowany poznaniem własnej przeszłości i oddałby za to duszę, ale tak mimochodem i wówczas, gdy historia spotkań z diabłem już się rozwija. Do tego gubisz gdzieś ten wątek. Zabójstwo dziadka tłumaczyłoby kiepski stan psychiczny Twojego bohatera, te wszystkie letargi i koszmary senne. Gdyby mu ciążyła ta tajemnica, gdyby się czuł przeklęty, potępiony - a i owszem, to byłby motyw i bodziec do dalszych działań, takiego całkowitego przejścia na ciemną stronę mocy. Ale Ty tego nie wykorzystujesz. Fabularnie ta sytuacja jest do rozwinięcia.

A jak się to czyta? Rozmaicie. Mam wrażenie, że często niepotrzebnie komplikujesz wypowiedzi. Jak tu;
El Sadistico pisze: Strach blokował ją przed jakimkolwiek działaniem. Powoli uświadamiała sobie w jak fatalnym położeniu się znalazła.
Gdybyś napisał coś w stylu: Bała się. Nie miała pojęcia, co robić. Powoli docierała do niej groza położenia to też przekazałbyś emocje kobiety, a narracja zyskałaby na dynamice.
Prostota stylu ma swoją wartość.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

8
El Sadistico pisze: brodów, które utworzyły się w pobliżu koryta.
Bród jest fragmentem koryta rzeki, więc nie może "utworzyć się w pobliżu"
El Sadistico pisze:Jego ciało bezwiednie osunęło się
Lepiej by tutaj pasowało bezwładnie
El Sadistico pisze:Z upływem czasu słońce chowało się a na firmamencie zaczynał królować magiczny księżyc.
Zdecydowanie aspekt niedokonany tutaj nie pasuje. Nie opowiadasz o niczym dziejącym się w międzyczasie. Ot, było, minęło, słonce zaszło, mamy północ, pobuuuudka!
El Sadistico pisze:Alfons odzyskał przytomność około północy. Przed sobą zobaczył kruka.
Przed sobą, to znaczy gdzie? Alfons leży, więc może mieć cokolwiek dziwną perspektywę... "Przed sobą" traci trochę znaczenie.
El Sadistico pisze:Czarna sierść błyszczała wspaniale w świetle nocy.
Sierść? U ptaka? Nie, nie, nie.
Światło nocy (w którym błyszczą czarne pióra)? Również nie.
El Sadistico pisze:Zażarte myśli poczęły kiełkować w okolicy Suwałk 1920 roku. Tumany mitów i legend, ludu, z praszczurów, zasiedlającego brzegi Czarnej Hańczy, bezustannie węszyły wokół chat uśpionych, pijanych, czerwcowym zmierzchem.
Wiem, że to wypowiedź wystylizowana, ale dwie rzeczy tutaj mi nie grają.
Po pierwsze "zażarte myśli" - jak dla mnie określenie-wydmuszka.
Po drugie przecinki - w szczególności ich nadmiar w drugim zdaniu. Sprawiają, że nie wiem, co dokładnie chciałeś tam powiedzieć.
El Sadistico pisze:Z kolejnymi dniami, zdawać by się mogło, że Alfons powrócił do normalności.
Ten początek zgrzyta mi. Alfons powrócił do normalności z kolejnymi dniami... Nie gra mi to zupełnie.
El Sadistico pisze: Dwudziestego pierwszego czerwca, wieczorem, Alfons bez słowa opuścił teren swojego domostwa.
Rany, po co tak przegadywać. Brzmi jak z jakiegoś raportu policyjnego. Opuścił dom/gospodarstwo czy cokolwiek innego.
El Sadistico pisze:Szedł wzdłuż wiejskiej drogi pół kilometra, po czym skręcił w lewo, w kierunku wschodnim, na łąki.
Przesadzasz z detalami. Domyślam się, że to drogą, którą dałoby się odtworzyć w rzeczywistości i to fajnie, ale nie rób z tego przewodnika turystycznego.
El Sadistico pisze:Łączył informacje, które właśnie poznał z historią swojego życia.
Po "poznał" konieczny przecinek. Po pierwsze zdanie wtrącone, po drugie jego brak wypacza sens wypowiedzi.
El Sadistico pisze:dziadkiem psychopatą.
Słówko trochę z innej bajki - odstaje klimatem.
El Sadistico pisze:nadburzańskich
nadbużańskich
El Sadistico pisze:Biegał po abstrakcyjnych drogach, które wisiały w przestrzeni.
Brakuje mi tutaj opisów. Dodania temu wszystkiemu charakteru. Przymiotnik "abstrakcyjny" jest... no, abstrakcyjny. Nie pozwoli mi zobaczyć snów Alfonsa.
El Sadistico pisze:Alfons szarpał się wtedy jak w jakiejś malignie, krzyczał i rzucał swe ciało na ziemię.
Że co? Chwytał się sam w łapy i trzaskał o ziemię? ;] Raczej chodziło Ci, że rzucał się na ziemię. Po prostu. Wiadomo, że chodzi o ciało.
El Sadistico pisze:potępiał by
potępiałby
El Sadistico pisze: Ludzie gadali dlaczego Alfons nie chodzi do cerkwii.
Jedną informację powtarzasz. A poza nią to zdanie niczego nowego nie niesie.
El Sadistico pisze:Po policzkach ciekła mu ślina,
Ale jak? Ślina wyciekająca z ust może spływać na brodę, podbródek... Ale policzki?
El Sadistico pisze:Czahor oszalał na punkcie dażęnia do poznania prawdy o wszechświecie.
What? Ale co, kiedy, jak? Jak dotąd to tylko zastanawiał się, kim byli jego rodzice... A teraz nagle wyskakujesz mi z wszechświatem. Sorry, jako czytelniczka nie kupuję tego, bo nigdzie wcześniej tego nie pokazałeś. Fakt, że facet ma koszmary i ataki epilepsji jeszcze o niczym nie świadczy.
El Sadistico pisze:- Kim ty? - Wyszeptał Alfons.
Odsyłam do zasad zapisu dialogów.
El Sadistico pisze:ciemnym ptaszysku co lotem swym rozpruł brzemienną w miliardy gwiazd noc.
ptaszysko - rozpruło
El Sadistico pisze:Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, dość dobrze oświetlając wnętrze lasu.
Las, wystarczy las.

Nie podoba mi się zabieg z powtórzeniem sceny. Znaczy sam powrót do wydarzenia, domkniecie klamry byłby bardzo dobry, ale nie w ten sposób wykonany. Znaleźć inną perspektywę, odsłonić coś nowego, napisać w innym tonie, cokolwiek... A nie tylko kopiuj, wklej. To trochę za krótki tekst, żeby czytelnik nie miał wrażenia, że to już czytał i to dokładnie takimi samymi słowami. Ja w każdym razie mam w takich momentach wrażenie, że sprawa została "odwalona".

Ogólnie czytało się dość ciężko. Dużo pokręconych zdań. Kombinujesz, używasz wielu słów, żeby opisać rzeczy drobne, oczywiste, szukasz ciekawych określeń na proste rzeczy, a uciekasz od rzeczy głębszych, ważniejszych. Językowo jest dużo potknięć - na pewno nie wypisałam wszystkiego. Musisz popracować i nad warsztatem i nad stylem.

Pomysł jest, ale, według mnie, fabuła go nie wyczerpuje. Mamy gwałtowny przeskok od faceta, który chce wiedzieć, kto go urodził, do jakiegoś nowego geniusza ogarniętego rządzą wiedzy. Nie mamy kiedy tego dostrzec w jego psychice. Jedyne, co widzimy, to ironiczny uśmiech i miotanie się po wsi. Zagadką też pozostaje, czemu właściwie diabeł go sobie upatrzył. Jakby każdego, kto chce się czegoś dowiedzieć tak osobiście wplątywał w jakaś intrygę, to by się od tych robótek zamęczył. Krótko mówiąc brakuje mi tutaj umotywowania całej opowieści - i od strony bohaterów ludzkich i od strony sił nieczystych.

Podobało mi się osadzenie w klimatach Ukrainy, małej wsi, cerkwi itd. Na pewno stylistyka godna wykorzystania i momentami dało się u Ciebie ten klimacik wyczuć.

Ogólnie opowiadanie nie przypadło mi za bardzo do gustu. Sporo w nim do dopracowania i rozwinięcia. Wydaje mi się, że mogłoby być taką pierwszą bazą dla nieco głębszego tekstu.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron