
Kiedy się przebudziłem już świtało. Na szczęście mój dzielny wierzchowiec nadal kroczył traktem. Chwała mu za to. Zlustrowałem otoczenie. W zasięgu wzroku pojawiły się jakieś zabudowania. Największa chata, leżąca zarazem najbliżej drogi wyglądała na karczmę. Pozostałe chaty stały w zbyt dużym oddaleniu, aby sądzić, że coś je łączy z „karczmą”. Przytulone do siebie wyglądały jak kupka nieszczęść. Pewnie opuszczono je dość dawno i do tego w pośpiechu.
Z rozmyślań wyrwał mnie widok okazałego komitetu powitalnego. Na placu przed karczmą stało trzech typów z bronią. Wyglądali na takich co to specjalizują się w pożegnaniach. Zwłaszcza tych bolesnych i ostatecznych. Podjechałem bliżej. Nie podejrzewałem, że mogą chcieć czegoś ode mnie. Myliłem się.
- Obcym wstęp wzbroniony! - zapiszczał ogolony na łyso typek, gdy tylko zsiadłem z konia. Zignorowałem go i odprowadziłem konia do słupa przy wodopoju. Podeszli bliżej.
- Głuchy jesteś? - łysy dalej próbował zagadać. - Guza szukasz?
- Wolę karczmę.
- Karczma zamknięta. - burknął prawie dwumetrowy dryblas z kudłatym czymś zamiast brody.
- Drzwi są otwarte. I strawę czuję. Pozwól więc, że sam sprawdzę.
- Powiedziałem, że zamknięta. - wydobyło się spod kołtuna. - Więc jest zamknięta. Zwłaszcza dla ciebie, cesarski śmieciu!
Skoro tak się sprawy mają to oznacza, że te sympatyczne misie czekają jednak na mnie. Przygotowałem więc niezauważalnie Pocisk Zgnilizny i oceniłem sytuację. Łysy miał na sobie dziwną kapotkę z tysiącem kieszonek. W ręku trzymał nóż, więc należało podejrzewać, że pod kapotką jest ich jeszcze kilka. Dryblas vel Kołtun miał w łapach sporą maczugę nabijaną kilkoma zardzewiałymi gwoździami. Może sprawić kłopot jeśli okaże się wystarczająco szybki. Ostatni, dość gruby miał jakąś starą szablę. Wyglądała jak pozostałość po latach służby. Stawiałbym na wyposażenie wojsk cesarskich. Jeśli jest byłym żołnierzem to powinienem na niego uważać. Byli jakieś trzydzieści kroków ode mnie. Miałem trochę czasu. Sztylet niezauważalnie wysunął się z rękawa i wylądował w prawej dłoni. Nadal byłem w Cesarstwie i nie mogłem się afiszować z magią. Zresztą w karczmie mogły siedzieć szpicle lub inne typy gotowe ściągnąć tu zastępy Łowców. Zgniłka trzymałem więc na walkę w zwarciu. Dyskretnie rzucony powinien zwalić przeciwnika po minucie. Dla niewprawnego oka będzie wyglądać na zgon niemagiczny. Zacząłem iść do nich bokiem, chcąc odciągnąć ich od konia i uśpić czujność. Nie dali się sprowokować. Łysy odbiegł po większym łuku. Nie bardzo mogłem coś z tym zrobić poza liczeniem, że ma kiepskiego cela albo zdążę się uchylić. Grubas i Kołtun zaczęli iść w moim kierunku nieśpiesznie. Jednocześnie starali się ustawiać tak, aby móc zaatakować mnie z obu stron. Nie mogłem im na to pozwolić. Ruszyłem na nich dążąc do zwarcia. Łysy też pewnie nie będzie się kwapił do rzucania nożami, jeśli kumple będą zbyt blisko celu. Dzieliło mnie od nich już tylko dziesięć kroków. Pędząc na nich widziałem, że Kołtun robi zamach swoją zagwozdką. Głupi zamach. Łatwy do przewidzenia. Poza tym jeśli nie trafi we mnie to następny na krzywej nadziewania będzie Grubas. Tamten tylko ustawił się w pozycji szermierczej i czekał na mój ruch. Nie widział niespodzianki szykowanej przez towarzysza. Tym lepiej dla mnie. Zahamowałem gwałtownie trzy kroki od nich. Kołtun już zataczał krąg swoją pałą. Mnie oczywiście nawet nie musnął. Zaskoczony uświadomił sobie, że zaraz zrobi gulasz z wnętrzności kumpla. Próbował zatrzymać maczugę w czasie zataczania kręgu. Grubas też się zorientował co się święci i również starał się uniknąć nadziania. Rzucił się w bok cudem unikając przeorania gwoździami. W efekcie obaj stracili równowagę. Kołtun oparł się na maczudze i nim zdążył ją ponownie poderwać, dostał Zgniłkiem w klatkę piersiową. Nie wiem jak to wyglądało z boku, ale starałem się aby ruch ręką był praktycznie niewidoczny. Taki strzał bez patrzenia. Dostaje albo w serce albo w płuca. Tak czy inaczej padnie. Rzucając zaklęcie pędziłem już do Grubasa. Miał pierwszeństwo. Właśnie się podnosił gdy wbiłem mu sztylet w gardło. Zaskoczony nawet nie próbował kontrować. Upuścił miecz i starał się zatamować krew trzymając sztylet. Wyrwałem go zdecydowanym ruchem. Kilka zakrwawionych palców spadło na ziemię. Spojrzałem mu w oczy. Pełne strachu i zdziwienia. Dźgnąłem go mocno sztyletem w skroń. Zgasły. W sumie niepotrzebnie okazałem litość. Straciłem cenne sekundy. Szybko cofnąłem się dwa kroki a jego martwe cielsko zwaliło się u moich stóp. Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Nim opadł pył wzniecony przez upadającego trupa miałem już na karku Kołtuna.
- Zabiłeś Gorgo skurwielu! - zaryczał niczym rozjuszony bawół i ruszył na mnie z tą swoją pałą. Furia chyba go rozsadzała, bo machał nią teraz jak kawałkiem patyka. Nie miałem szans podejść go bliżej i przyśpieszyć zgon. Jedyną opcją było trzymanie go na dystans i unikanie ciosów morderczej zagwozdki. Przegonił mnie przez pół placu i miałem dość. Jak na te gabaryty bydlę było nader szybkie. Właśnie odwróciłem głowę, żeby sprawdzić czy mnie nie dogania, gdy nóż przeleciał mi przed twarzą. Miałem fart. Gdybym nie oglądał się na Kołtuna pewnie urwałby mi nos. Tak skończyło się tylko na draśnięciu ucha. Pieprzony nożownik. Poczułem ciepło cieknącej krwi. Nie zwalniając zatoczyłem szeroki łuk wokół Kołtuna. Kolejny nóż przeleciał obok mnie. Tym razem w większej odległości.
- Hadi, debilu! Złaź z linii rzutu. - wrzasnął Łysy.
Oto mi chodziło. Obejrzałem się. Kołtun nadal mnie gonił, ale już nie był w stanie biec tak szybko. Zaczynał sapać. To oznaczało, że zgniłek trafił w płuca. Łysy został w tyle. Chyba zamiast mnie ścigać wolał poczekać, aż sam przyjdę. Spojrzałem przed siebie. biegłem w kierunku koryta. Moja głupia szkapa nie raczyła uciec z pola bitwy, mimo iż przywiązałem ją do słupa nader lekko. Trzeba było znów zmienić kierunek i liczyć, że tamci nie zechcą jej ruszać. Postanowiłem pobiec za róg gospody i tam zaczaić się na pościg. Sztuczka stara jak świat, ale w biegu jakoś nie miałem pomysłu na nic bardziej wyrafinowanego. Nim dobiegłem do budynku usłyszałem łoskot. Zerknąłem przez ramię. Hadi runął wprost na koryto. Rozleciało się pod jego ciężarem. On sam trzepotał kończynami niczym ryba wyjęta z wody. Z ust toczyła mu się ohydna, sino-żółta piana. Kolejny z głowy. Teraz wystarczyło poczekać na Łysego. Wpadłem za róg budynku. Karczma miała lekko spadzisty dach. Dzięki temu mogłem się na niego wdrapać nie będąc widziany z drugiej strony. Chata nie była zbyt wysoka, więc poszło stosunkowo łatwo. Ukucnąłem tak, aby dobrze widzieć przestrzeń na dole i zarazem pozostać niezauważonym przez nożownika. Po chwili pojawił się Łysy. Szedł powoli i rozglądał się czujnie. W prawej dłoni miał nóż. Dobrze. Atakując z prawej strony uniemożliwię mu kontrę. Wyczekałem odpowiedni moment i spadłem na niego. Zaskoczony i ogłuszony paroma ciosami w głowę nie robił problemów. Mocne cięcie w skroń i ucichł na zawsze.