BELGIJSKIE CZEKOLADKI [obyczaj]

1
BELGIJSKIE CZEKOLADKI
Rozdział 1

   W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach. Zacząłem się zastanawiać, czy powiedzieć „Good Morning”, „Bonjour” czy może w ogóle niczego nie mówić. I co odpowiedzieć na pytanie, na jak długo przyjechałem? Nerwowo zacząłem szukać w torbie kontraktu z firmą; oczywiście był pod ręką, niepotrzebnie tylko szarpałem się z papierami i od razu pomyślałem, że to moje zachowanie może wyglądać podejrzanie i jeszcze bardziej zdenerwowałem się. Każdy, kto przekraczał granice Polski w latach osiemdziesiątych lub wcześniej, bezbłędnie rozpozna to uczucie.
   Zdarzyło mi się to raz w 1987 roku. Miałem czternaście lat, a moi rodzice postanowili odwiedzić daleką rodzinę we Lwowie. Pojechaliśmy niebieskim trabantem, naszym pierwszym samochodem w rodzinie, kupionym za pieniądze zarobione przez ojca na montażu żaluzji, które nagle zrobiły się modne i każda rodzina zapragnęła wyposażyć stare, wypaczone okna w blokach w błyszczące aluminiowe blaszki. Pracował oczywiście na czarno, wieczorami lub w soboty i w dobrym miesiącu wyciągał z tego tyle, co dwie pensje w fabryce. Po pół roku pracy wszystkie ciężko zarobione pieniądze wydał na sześcioletni samochód, kupiony na giełdzie.
   Przekraczaliśmy granicę Związku Radzieckiego w Medyce, czekając trzy godziny w kolejce, co było niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Celnicy przeglądali bagaże już godzinę i niczego nie mogli tam znaleźć. Zdenerwowani tym, że ominie ich łapówka, mieli już nas puścić, kiedy jeden z nich znalazł w schowku w drzwiach moje kasety magnetofonowe z muzyką przegrywaną pieczołowicie wieczorami z radia. Wrzuciłem je w ostatniej chwili do samochodu, jednak prawie ich nie słuchałem, większość drogi siedziałem z tyłu, a głośniki w trabancie były tylko z przodu i niewiele mógłbym usłyszeć. Zupełnie o nich zapomniałem, a ten celnik przypomniał mi i to mnie ucieszyło. Nie zauważyłem jego uśmiechniętej triumfalnie twarzy i dopiero po minucie, kiedy celnicy schowani w budce z moimi kasetami nadal nie zjawiali się, razem z rodzicami zaniepokoiliśmy się. Ciągle nie czułem zbliżającego się zagrożenia.
   Po pięciu minutach ten sam celnik, który znalazł kasety, wrócił do nas z niezwykle poważną miną. Matka spojrzała na ojca pytająco. Ja sprawdzałem, czy urzędnik na pewno ma w dłoniach wszystkie moje kasety, prawdopodobnie najcenniejsze wówczas moje przedmioty. Celnik skierował się do mnie. Szedł szybko, zdecydowanie, zatrzymał się bardzo blisko, jakby chciał, żeby rodzice nie usłyszeli tego, co miał mi powiedzieć. Odezwał się cicho w taki sposób, że poczułem od razu ciarki na plecach. Oblał mnie pot, a strach ścisnął mi klatkę piersiową. Nie mogłem się odezwać, już widziałem się w radzieckim więzieniu. A wszystko to przez okładkę jednej z kaset.

   Otóż kupowane w sklepach elektrycznych czyste kasety magnetofonowe zapakowane były w plastikowe pudełka, od spodu czarne, na górze przezroczyste. Między kasetą a przezroczystą pokrywą opakowania włożony był kawałek niebieskiego lub brązowego papieru z napisem ‘stomil’, który miał symbolizować okładkę. Moja muzyka, nagrywana w czasie audycji, gdzie prezenterzy pozwalali sobie na puszczanie całych płyt, niemożliwych do kupienia nigdzie w Polsce, nie mogła być opakowana jak zwykłe, masowo produkowane urządzenia techniczne. Dlatego postanowiłem pewnego dnia poświęcić jeden numer czasopisma młodzieżowego „Razem” i wyciąłem z niego kolorowe zdjęcia, jako okładki moich kaset. Większość zdjęć przedstawiała młodzieżowe zespoły rockowe, ale na jednym z nich była dziewczyna w odsłoniętym biustem. Widoczna była tylko od pasa w górę i miała lekki uśmiech. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się wyciąć również ją. Być może w tym numerze czasopisma nie było już innych ciekawych zdjęć? A może dziewczyna podobała mi się i chciałem przy niej onanizować się, a plastikowa okładka dobrze chroniła zdjęcie przed zniszczeniem? W każdym razie celnik posądził mnie o przemyt pornografii. Chciałem to zdjęcie wyrzucić, pokazywałem, że to tylko jedno, inne są zupełnie zwyczajne, takie jak większość nastolatków wycina na całym świecie. Jednak on uczepił się tego zdjęcia, bo wiedział, że to jego jedyna nadzieja na udane zakończenie zmiany. Ojciec wziął go na bok, rozmawiali kilka chwil i celnik, uśmiechnięty, oddał mi kasetę bez okładki, a nas puścił i mogliśmy wjechać na teren Związku Radzieckiego. Ojciec nawet nie pytał mnie o nic, wzruszył tylko ramionami, pokiwał głową z ubolewaniem nad moją głupotą i do dziś nie wiem, ile zapłacił wtedy celnikowi za przymknięcie oka na moją pornograficzną okładkę kasety.

   Nie spodziewałem się, że to uczucie, które czułem na granicy polsko-radzieckiej, tak wyraźnie wróci do mnie po niemal dwudziestu latach. Przez ostatnie kilka lat wyjeżdżałem z Polski dwa, trzy razy do roku, głównie służbowo i zawsze czułem lekkie ściskanie w brzuchu przy pokazywaniu paszportu. Tym razem to uczucie było silniejsze niż kiedykolwiek.
   Kontroler w mundurze nie zapytał mnie jednak o nic, przekartkował tylko paszport, przyjrzał się mojemu zdjęciu, potem zerknął na mnie i chwilę wpatrywał się w moją twarz tym przenikliwym, ale nie natarczywym wzrokiem. Gdyby zadał jedno pytanie, opowiedziałbym mu całą historię, dlaczego tu przyjechałem, jak przebiegały rozmowy kwalifikacyjne i w jakim dziale będę pracował. On, chyba w obawie przed wysłuchaniem tych bzdur, oddał mi paszport z krótkim „thank you” i natychmiast zajął się kolejną osobą. Usłyszałem brzęczyk i pospiesznie przeszedłem przez metalową bramkę. Już po drugiej stronie włożyłem rękę do kieszeni spodni i wyciągnąłem środkowy palec.

   A więc jestem TU. Moje marzenie naprawdę się spełnia. Myślałem o tym od kilku lat, dążyłem do tego wytrwale, ale chyba nie dowierzając, że może się to zdarzyć. I proszę – oto jest. Czułem podekscytowanie, jakiś nieokreślony lęk i dumę. Wszystko to mieszało się, nie miałem jednak czasu na smakowanie tych uczuć, musiałem rozejrzeć się w poszukiwaniu biura informacji. Zastanawiałem się, którymi drzwiami powinienem wyjść z lotniska, a może nie ma to znaczenia? Żadna z ulotek pięknie wyeksponowanych w stojakach wzdłuż ścian nie zawierała planu okolic lotniska lub mapy miasta. Żałowałem, że nie kupiłem go w Warszawie. Miałem nadzieję, że gdzieś w pobliżu mojego nowego mieszkania będzie księgarnia lub supermarket i tam powinienem coś znaleźć.
   Spojrzałem na zegarek, zbliżała się jedenasta trzydzieści, właśnie na tę godzinę umówiłem się z panią Karen, moją przewodniczką po Belgii, która miała mnie zawieźć do mieszkania, przygotowanego dla mnie przez pracodawcę, a następnie pomóc zameldować się i załatwić inne formalności. Stałem w zatłoczonej sali przylotów, zastanawiając się, którym wyjściem opuścić lotnisko. Dopadła mnie bezradność, jak wieśniaka, który po raz pierwszy przyjechał do dużego miasta. Nie chciałem tego czuć, miałem wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie jak na niezdarnego człowieka z biednego, zacofanego kraju. Byłem tu raz, miesiąc temu, ale wtedy szedłem prosto do taksówki, na nic się nie oglądałem, nie pamiętałem nawet, jak to lotnisko wygląda. Teraz mijali mnie biznesmeni wracający z podróży służbowych, bez chwili wahania udawali się w stronę wyjścia i wsiadali do taksówek zaparkowanych równiutko przed budynkiem i odjeżdżających systematycznie, jak wagoniki kolejki linowej. Mężczyzna w eleganckiej kurtce i ze słuchawkami na uszach kierował sprawnie ich ruchem, a gestem rąk zapraszał kolejnych czekających na wyjazd z lotniska.

   Niektórzy podróżni podchodzili do kierowców stojących w hali przylotów i trzymających tabliczki, do których przypięto kartki z nazwami firm lub nazwiskami osób, na które czekano. Kiedy gość odnalazł już swojego kierowcę, tamten rzucał się na walizki biznesmena, jak dziewiętnastowieczny stangret na bagaż arystokraty. Natomiast osoby o nieokreślonych zawodach, bez garniturów czy skórzanych teczek, podążały w prawo, w kierunku napisu „train”. Jakaś pulchna Murzynka z rocznym dzieckiem na ręku ciągnęła za sobą czteroletniego chłopca w czapce z napisem „CF Barcelona” w kierunku ojca lub narzeczonego, spokojnie czekającego na rodzinę wracającą być może z bardzo dalekiej podróży. Podszedł do nich dopiero, gdy byli dwa kroki od niego, powiedział coś krótko, zabrał żonie walizkę na kółkach i odwrócił się w kierunku wyjścia. Żona z dziećmi podążyła za nim. Po lewo grupka kobiet w czadorach ściskała się i rzucała słowa powitania, jednak za nic nie można było odgadnąć, które z nich właśnie przyleciały, a które czekały na przylot.
   Wyciągnąłem z kieszeni telefon, choć wiedziałem, że nikt do mnie nie dzwonił. Sprawdziłem, czy mam numer telefonu do Karen, choć sam zapisywałem go w notatniku kilka dni temu. Czy bardziej żałowałem wydać kilka złotych na rozmowę czy bardziej obawiałem się, że mogę czegoś nie zrozumieć? Na razie zrezygnowałem z wybrania jej numeru i podszedłem do informacji spytać, jak dojść do hotelu Marriot. Pani siedząca za kontuarem, doskonale przygotowana na takie pytania, natychmiast wyciągnęła mapę lotniska, pokazała mi długopisem którędy wyjść i jak dojść do recepcji hotelu, bez pytania podała mi zakreślony plan i z wyćwiczonym uśmiechem spytała, czy może mi jeszcze w czymś pomóc? Nie mogła, dojście do hotelu wydało mi się bajecznie proste. Pani skinęła lekko głową i odwróciła wzrok. Pociągnąłem walizkę na kółkach, poprawiłem druga troje przewieszona przez ramię i wyszedłem z lotniska.
[…]
   Bruksela przywitała mnie lekką mżawką. Postawiłem kołnierz czarnego płaszcza, nie miałem jednak kaptura, więc głowę musiałem wystawić na monotonny i nieuchronny deszcz. Wiał lekki wiatr; przynosił mroźne powietrze. Spojrzałem na mapkę, którą podała mi urzędniczka z punktu informacyjnego – obejmowała tylko teren lotniska i okolic, na mapę Brukseli trzeba było już wydać osiem euro. Hotel znajdował się po lewej stronie od wyjścia z lotniska. Rozejrzałem się uważnie i nawet zauważyłem neon z jego nazwą, jednak zupełnie nie miałem pomysłu, jak do niego dotrzeć. Przede mną była dwupasmowa ulica dla taksówek, czekających na kolejnych przybyszów wylewających się z lotniska większymi lub mniejszymi falami. Dalej znajdował się kilkupoziomowy, betonowy parking. Właśnie do jego wschodniego (tak mi się wydawało) krańca przyklejona była bryła hotelu, gdzie prawdopodobnie czekała na mnie moja pierwsza znajoma belgijka. Ja nie potrafiłem jednak znaleźć do niej drogi.
   Włosy nasiąknęły mi szybciej niż się spodziewałem, kilka kropel wody pociekło mi za kołnierz płaszcza, mocząc koszulę. Zrobiło mi się zimno. Poprawiłem torbę na ramieniu, druga ręką mocniej chwyciłem rączkę walizki na kółkach i ruszyłem przed siebie.
Wejście do hotelu znalazłem niespodziewanie szybko; znajdowało się tuż obok jednego z wejść na parking i było wyraźnie oznakowane. Mojej opiekunki nigdzie jednak nie było. Tym razem już nie zwlekałem i zadzwoniłem do niej, obawiając się, czy sama nie zaczęła mnie szukać i teraz oboje krążymy wokół lotniska, oddalając się i zbliżając do siebie i nigdy nie będzie nam dane się spotkać. No, trochę przesadziłem.
   Przedstawiła się pospiesznie i nawet nie zrozumiałem jej nazwiska. Śmiesznie wymawiała „r”, jak ktoś, kto długo tego nie potrafił, musiał ćwiczyć u logopedy i teraz wymawia tę literę z najwyższą starannością.
   – Dzień dobry – powiedziałem powoli. – Nazywam się Tymon Dawidowicz, przyjechałem z Polski i jestem nowym pracownikiem firmy …
   Przez cały lot z Warszawy do Brukseli opracowywałem ten tekst w języku angielskim. Chciałem, żeby wypadł jak najbardziej swobodnie i naturalnie, a przy tym – bezbłędnie. Wierzyłem, że muszę wywrzeć jak najlepsze wrażenie na pierwszej osobie, z która będę miał kontakt w Belgii, nieważne czy to jest zwykła asystentka czy pracownik działu kadr mojego przyszłego pracodawcy. Sądziłem, że przedstawiłem się zgodnie z planem i powinienem wywrzeć na niej mocne wrażenie, jednak Karen przeszła nad moją wypowiedzią do porządku dziennego, nie bawiła się w kurtuazję, tylko od razu skupiła na wykonaniu zadania.
   – Cześć Tymon – przerwała mi. – Czy jesteś już w Brukseli?
   Mówiła po angielsku bez żadnego wyczuwalnego przeze mnie akcentu, płynnie, swobodnie i wyraźnie. Znacznie lepiej ode mnie. Poczułem się, jak ubogi, nieobyty w świecie i niedouczony przybysz ze Wschodu. Nie potrafię znaleźć wejścia do hotelu, a po angielsku mówię w stylu „Kali kraść krowa.”
   – Tak, jestem przed wejściem do hotelu Marriot – odpowiedziałem pewnie.
   – Ok., ja też.
   Rozejrzałem się, ale w pobliżu nie było nikogo. Boy hotelowy, może pięćdziesięcioletni Murzyn w zszarzałej czerwonej liberii i sztywnej wysokiej czapce stał w obrotowych drzwiach, wypatrując nadjeżdżającej taksówki. Żadna jednak nie zbliżała się. Poza pracownikiem hotelu, nikogo innego w pobliżu nie było.
   – Czy jesteś na poziomie przylotów czy odlotów? – Spytała Karen.
   – Myślę, że przylotów – zawahałem się.
   – OK. – powiedziała, jak nauczycielka do wyjątkowo nierozgarniętego ucznia. – Wejdź do hotelu i najbliższą windą wjedź do góry. Ja czekam przed wejściem do hotelu na poziomie odlotów.
   Odnalazłem ją po minucie, było to niezwykle proste i nie wiem, jak mogłem tu błądzić. Karen wyglądała jak studentka przed wyprawą w góry: spodnie bojówki w kolorze khaki, ciężkie czarne buty w stylu wojskowym oraz czarna skórzana kurtka. Ciemne włosy związane miała gumką w koński ogon, dzięki czemu widać było w jej uszach małe opalizujące kolczyki i tylko one łagodziły jej harcerski wygląd.
Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, uścisnęła mocno moją dłoń i powiedziała krótko „hi!” Zrobiłem grymas, który miał imitować uśmiech i spróbowałem przywitać się z nią równie stanowczo, jednak plecak zsunął mi się z ramienia, uderzył stojącą obok mojej nogi torbę na kółkach i zamiast uścisku dłoni musiałem walczyć z niesfornymi przedmiotami. Karen cierpliwie czekała, a kiedy opanowałem sytuację natychmiast zaprowadziła mnie do srebrnego peugeota kombi stojącego na wielopoziomowym parkingu i wkrótce wyjechaliśmy z lotniska.

[…]
Ostatnio zmieniony ndz 29 kwie 2012, 21:13 przez raan, łącznie zmieniany 3 razy.

Re: BELGIJSKIE CZEKOLADKI [obyczaj]

2
raan pisze:W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach. Zacząłem się zastanawiać, czy powiedzieć „Good Morning”, „Bonjour” czy może w ogóle niczego nie mówić.
"Stojąc w krótkiej kolejce do okna kontroli paszportowej, poczułem nagle strach" - byłoby lepiej. Trzeba koniecznie powiedzieć, że stał, bo teraz zdanie nie jest poprawne.
Ponadto strach nie może być "nieokreślony", bo jeśli czuje się strach, wie się przed czym.
I przecinki: "...kontroli paszportowej, poczułem..." oraz >„Bonjour”, czy<
raan pisze:Nerwowo zacząłem szukać w torbie kontraktu z firmą; oczywiście był pod ręką, niepotrzebnie tylko szarpałem się z papierami i od razu pomyślałem, że to moje zachowanie może wyglądać podejrzanie i jeszcze bardziej zdenerwowałem się. Każdy, kto przekraczał granice Polski w latach osiemdziesiątych lub wcześniej, bezbłędnie rozpozna to uczucie.
Fragmenty wytłuszczone są całkowicie niepotrzebne i błędne. Podkreślony fragment wypadałoby napisać inaczej, żeby stał się bardziej zrozumiały (teraz jest wyraz "to", który go psuje), może: "Ludzie przekraczający granicę Polski w latach osiemdziesiątych zawsze starali się unikać podejrzanych zachowań" itp., przy czym reszta byłaby do zmiany.
Trzeba pamiętać, że wyraz "to" bardzo często można usunąć, zwłaszcza gdy nie pełni funkcji wyrazu wnioskującego, np.: "był to kucharz" (źle), "był kucharzem" (lepiej).
raan pisze:Zdarzyło mi się to raz w 1987 roku. Miałem czternaście lat, a moi rodzice postanowili odwiedzić daleką rodzinę we Lwowie. Pojechaliśmy niebieskim trabantem, naszym pierwszym samochodem w rodzinie, kupionym za pieniądze zarobione przez ojca na montażu żaluzji, które nagle zrobiły się modne i każda rodzina zapragnęła wyposażyć stare, wypaczone okna w blokach w błyszczące aluminiowe blaszki. Pracował oczywiście na czarno, wieczorami lub w soboty i w dobrym miesiącu wyciągał z tego tyle, co dwie pensje w fabryce. Po pół roku pracy wszystkie ciężko zarobione pieniądze wydał na sześcioletni samochód, kupiony na giełdzie.
Wytłuszczony fragment to przynudzanie. Podawane informacje są nieistotne. Nie wnoszą nic do fabuły. Chyba nie opowiadasz znajomym, mówiąc o wypadku drogowym, gdzie kupiłeś samochód i jak zarobiłeś pieniądze? Jeśli nie opowiedziałbyś tego znajomym, to nie opowiadaj też czytelnikom. Warto o tym wiedzieć. Ale gdybyś mimo wszystko chciał informacje o trabancie gdzieś wepchnąć, dobrym pomysłem mógłby okazać się dialog:
- Gdzie dorobiłeś się auta?
- Zakładałem żaluzje. Tyrałem na czarno, także wieczorami i w soboty.
itp.
Z kolei fragment podkreślony nie mówi wyraźnie "kto pracował". Oczywiście można się domyślić, że chodzi o ojca, ale tak nie powinno być. To "Pracował oczywiście na czarno" wyskakuje ni z gruszki, ni z pietruszki.

3
raan pisze:W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach.
Jak nieokreślony to: lęk, niepokój.
raan pisze: Nerwowo zacząłem szukać w torbie kontraktu z firmą (1); oczywiście był pod ręką (2), niepotrzebnie tylko szarpałem się z papierami i od razu (3)pomyślałem, że to moje zachowanie może wyglądać podejrzanie i (4) jeszcze bardziej zdenerwowałem się.
1. Konstrukcja tego zdania sugeruje, że kontakt z firmą (osoba lub czynność) znajdowała się w torbie. Raczej: kartki z numerem telefonu, numeru telefonu do szefa, danych adresowych itp.
2. Tzn. gdzie?
3. Pogrubione wyrzuciłabym i podzieliła to długaśne zdanie.
4. lepiej: przez co...
raan pisze: (1) Jakaś pulchna Murzynka (2)z rocznym dzieckiem na ręku ciągnęła za sobą (3) czteroletniego chłopca w czapce z napisem „CF Barcelona” w kierunku (4) ojca lub narzeczonego, spokojnie czekającego na rodzinę wracającą (5) być może z bardzo dalekiej podróży. Podszedł do nich dopiero, gdy byli dwa kroki od niego, powiedział coś krótko, zabrał (6) żonie walizkę na kółkach i odwrócił się w kierunku wyjścia. (7) Żona z dziećmi podążyła za nim.
.
1. Nieokreślone jakaś psuje zdanie. Po prostu "Pulchna ...
2. A może miało 1 rok i dwa miesiące? Albo 9 miesięcy? W sumie wystarczyłoby "z małym dzieckiem na ręku".
3. Znów precyzyjny wiek, a przecież bohater ocenia na oko. Może "około czteroletniego" lub "starszego". W tym miejscu dokładny wiek dziecka jest nieistotny, to są nieznane bohaterowi osoby, które tylko na moment przyciągają jego uwagę.
4. Konstrukcja zdania sugeruje, że był to ojciec kobiety lub jej narzeczony. Kiepsko. Lepiej mężczyzny, bo równie dobrze, może to być kolega, znajomy, kuzyn itd. Zwłaszcza, że w żaden sposób nie okazuje emocji na ich widok.
5. Albo z bardzo krótkiej. Wywaliłabym być może, po prostu wracających z podróży.
6. A teraz wiemy już, że żona. Co dokładnie doprowadziło bohatera do tego wniosku? Przywitali się niemal jak obcy, gość nie uściskał ani kobiety ani dzieci, one też niezbyt zareagowały na jego widok, równie dobrze mógł to być taksówkarz.
7. Jw.
Przypadkiem nie FC Barcelona? Chodzi o klub piłkarski?
To przykład pokazujący niespójność wniosków bohatera z tym co obserwuje, a raczej z tym co pokazujesz, że widzi, a tym co myśli.
Ogólnie natłok zbyt długich zdań i przemyśleń bohatera niezwiązanych z tu i teraz męczy. Poskracałabym je. Drobiazgowość opisów sprawiła, że brnęłam przez tekst, mimo, że jest dość sprawnie napisany. Mam wrażenie, że starasz się (jak też zauważył FDF) upchnąć zbyt wiele informacji, w sumie nieistotnych z punktu widzenia fabuły czy akcji.
A ponieważ nie dzieje się dużo, efekt jest zniechęcający. Na tyle, że automatycznie zaczęłam przeskakiwać linijki.

4
Caroll pisze:
raan pisze:W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach.
Jak nieokreślony to: lęk, niepokój.
Protestuję! :) "Nieokreślony niepokój" - zgoda!
Ale lęk może być co najwyżej bezpodstawny. Lęk jest uczuciem strachu. Zawsze wiemy, czego się boimy, lękamy.

Wydaje się, że tylko nad jednym przypadkiem można się zastanawiać. Wyobraźmy sobie osobę, która nie ma kontaktu z rzeczywistością - ciężko chorego schizofrenika, który ma upośledzone funkcje mózgu. On może się czegoś nieokreślonego dla obserwatora z zewnątrz obawiać, przy czym wydaje się, że błędem będzie stwierdzenie, że "poczuł nieokreślony lęk". Z jego perspektywy był przecież wiadomy. On poczuł lęk określony. Wydaje się, że można tylko napisać: "Dostrzegłem w nim nieokreślony dla mnie lęk". Tylko to jest wyjątek. W innych przypadkach mówienie o nieokreślonym strachu (lęku) jest błędne, bo zawsze zna się źródło. A "niepokój" to już inne pojęcie. Można przecież posiadać dziwne przeczucie, którego w żaden sposób nie da się wytłumaczyć.

Oczywiście moim zdaniem. :)

5
Jest to już dyskusja poza komentowaniem tekstu. Jeżeli jesteś zainteresowany jej kontynuacją, proponuję nowy wątek. Chętnie rozwinę kwestie strachu - lęku - niepokoju jako emocji i stanów.
W mojej wypowiedzi chodziło mi, że przedmiot lęku nie jest namacalny, może też być uogólniony, czyli niekoniecznie dotyczyć czegoś konkretnego. Lęk nie jest tym samym co strach. Uproszczony przykład:
Kiedy szarżuje na ciebie rozwścieczony rottweiler - czujesz strach. Kiedy myślisz o tym, że może ugryźć cię pies jak wyjdziesz na spacer - to lęk. Bo jeszcze cię nie ugryzł, ani nawet tego psa nie ma w okolicy. Stąd w kontekście tekstu raan lęk wydawał się bardziej adekwatny, bo w sumie bohater niepokoił się swoimi wyobrażeniami na temat tego co się może stać. W cytowanym zdaniu w ogóle wywaliłabym przymiotnik "nieokreślony".
Czarna Gwardia
Potęga słowa - II tekst

6
Caroll pisze:Uproszczony przykład:
Kiedy szarżuje na ciebie rozwścieczony rottweiler - czujesz strach. Kiedy myślisz o tym, że może ugryźć cię pies jak wyjdziesz na spacer - to lęk. Bo jeszcze cię nie ugryzł, ani nawet tego psa nie ma w okolicy.
Ale przecież zawsze wiesz, że lękasz się psa, nawet gdy go nie widzisz, więc dlaczego "lęk nieokreślony"? Twój przykład tylko potwierdza, że lęk jest określony. Żeby się bać, musisz wiedzieć czego. Na przykład Sarna może począć lęk słysząc trzeszczące gałązki - nie boi się wtedy czegoś "nieokreślonego", boi się drapieżnika. Facet w kolejce też musiał się bać czegoś konkretnego (np. kłopotów). Nie znam nikogo, kto poczułby "nieokreślony lęk". Niepokój owszem, może poczuć nieokreślony, ale nie lęk (strach), który wymaga bodźca! Istnienie bodźca sprawia, że lęk jest określony przez bodziec - zna się jego źródło. Nawet gdyby człowiek czuł lęk przed niczym, to taki lęk też będzie określony.

PS Nie ma potrzeby zakładania oddzielnego tematu, bo sprawa jest jasna. Lęk nie może być "nieokreślony". Bezpodstawny może być. Z kolei nieokreślony pasuje wyłącznie do słowa niepokój.

7
Chyba jednak należałoby założyć nowy wątek - zgadzam się z Caroll, wg mnie nie masz racji. To temat na ciekawą dyskusję, dlatego nie ma powodu, by zaśmiecać wątek z tekstem Raana.

Warto zastanowić się nad lękiem bezprzedmiotowym i SNS, zanim postawi się tak zdecydowany osąd.

8
Pilif,
"Bezprzedmiotowy" oznacza, że nie ma zagrożenia w postaci bandyty lub lwa. Ale nie można powiedzieć, że lęk bezprzedmiotowy (niewywołany bezpośrednim zagrożeniem dla zdrowia i życia) jest "nieokreślony". Przecież schizofrenik bojący się wyimaginowanych podsłuchów doskonale wie, czego się obawia. Są jacyś prześladowcy, wymyśleni, ale są! Jakże więc lęk może być "nieokreślony"?

Niepokój owszem. Całkowicie się zgadzam, co mówiłem od początku, bo ludzie mogą mieć złe samopoczucie, odczuwać niepewność bez żadnego powodu. Mogą mieć złe przeczucia, a nawet się ich lękać, ale zawsze wiedzą czego się lękają. Jeśli człowiek lęka się otwartych przestrzeni, jego lęk jest "bezpodstawny", ale nie jest "nieokreślony", gdyż źródłem jest otwarta przestrzeń.

Niektórzy psychiatrzy mówią o "nieokreślonym lęku", ale oni nie są specjalistami od języka. Mają na myśli bardziej niepokój. Na dodatek wielu innych psychiatrów, mając to samo na myśli, mówi o "niepokoju chronicznym", co jest terminem właściwszym niż "nieokreślony lęk". Niepokój oznacza łagodną obawę. Lęk jest uczuciem silniejszym, dlatego nie może być "nieokreślony".

Właściwie nic więcej nie mam do dodania. Mogę tylko powtarzać to samo, ale na inne sposoby, co mija się z sensem. :)

9
FDF pisze:Jeśli człowiek lęka się otwartych przestrzeni, jego lęk jest "bezpodstawny", ale nie jest "nieokreślony", gdyż źródłem jest otwarta przestrzeń.
No, wcale nie:) Tutaj mówisz o fobii, której mechanizm jest znacznie bardziej skomplikowany i często przedmiot podawany za obiekt lęku (np. otwarta przestrzeń jak napisałeś) jest obiektem zastępczym.
Niemniej jest to wchodzenie w kwestie czysto psychologiczne, nie językowe. Co do psychiatrycznego rozumienia lęku - również nie utożsamiałabym go z niepokojem. To odmienne stany. Ale znów jest to odbijanie od sedna sprawy.
Czarna Gwardia
Potęga słowa - II tekst

10
Caroll, FDF, bardzo dziękuję Wam za uwagi.
Nie ze wszystkimi się zgadzam, ale generalnie chyba powinienem całość skrócić. Będę miał, niestety -;), trochę pracy.

A teraz moje wątpliwości:
Początek tekstu:
"Stojąc w krótkiej kolejce do okna kontroli paszportowej, poczułem nagle strach"
"W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach".
To pierwsze zdanie jest prawdopodobnie bardziej poprawne, ale dla mnie właśnie trochę "zbyt poprawne". Ale nie upieram się, zobaczę, jak to zmienić.

Natomiast dla mnie wstawienie do powieści zdania:
"Ludzie przekraczający granicę Polski w latach osiemdziesiątych zawsze starali się unikać podejrzanych zachowań"
zmienia ten tekst w urzędowy dokument. Nie mogę się zgodzić.

Jeśli chodzi o zdanie "Jakaś pulchna Murzynka...", to oczywiście jest tam sporo do zmiany. Ale nie mogę się zgodzić z uwagą nr 6. Właśnie o to chodzi, że "Przywitali się niemal jak obcy".
Natomiast uwaga Caroll:
Ogólnie natłok zbyt długich zdań i przemyśleń bohatera niezwiązanych z tu i teraz męczy. Poskracałabym je.
jest ważna. Dziękuję. Przejrzę cały tekst pod tym kątem.

11
Zdarzyło mi się to raz w 1987 roku.
Niejasne. Może: Granicę przekraczałem/pierwszy raz przekroczyłem w 1987 roku./Zdarzyło mi się to w 1987 roku.
Pojechaliśmy niebieskim trabantem, naszym pierwszym samochodem w rodzinie, kupionym za pieniądze zarobione przez ojca...
Wyciąć. Wiadomo że to rodzinny samochód.
Przekraczaliśmy granicę Związku Radzieckiego w Medyce, czekając trzy godziny w kolejce, co było niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Celnicy przeglądali bagaże już godzinę i niczego nie mogli tam znaleźć.
No to jak w końcu?
Wrzuciłem je w ostatniej chwili do samochodu, jednak prawie ich nie słuchałem,(KROPKA) większość drogi siedziałem z tyłu, a głośniki w trabancie były tylko z przodu i niewiele mógłbym usłyszeć.
Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się wyciąć również ją.
Nie wie, czy nie pamięta? Trudno uwierzyć że nie wie, skoro on sam wycinał.
Ojciec nawet nie pytał mnie o nic, wzruszył tylko ramionami...
Ojciec nie spytał o nic, wzruszył tylko ramionami...
A więc jestem TU. Moje marzenie naprawdę się spełnia. Myślałem o tym od kilku lat, dążyłem do tego wytrwale, ale chyba nie dowierzając, że może się to zdarzyć.
A dokładniej o co chodzi? Przecież kilka razy już wyjeżdżał służbowo?

Podoba mi się twoje pisanie. Masz wyrazisty styl, umiejętnie potrafisz wciągnąć czytelnika w swój świat, mimo iż tak naprawdę, to opisujesz lotnisko. Niby nic ciekawego, a jednak. Bohater, jego emocje, wspomnienia, wszystko to, co przeżywa również są doskonale przedstawione. Opisy, dialogi - także. No i ten smakowity tytuł :)

ps. Natłok długich zdań i przemyśleń bohatera mnie nie męczy. Wręcz przeciwnie. Stanowią one wartość tego tekstu. Nie każde opowiadanie musi być typu: zabili go i uciekł.

12
Na początku poczułam się trochę zdezorientowana tym, kiedy rozgrywa się akcja. Skoro belgijskie czekoladki i "bonjour", to najprawdopodobniej jesteśmy w Belgii; kontrola paszportowa, pytania o czas pobytu, kontrakt w garści - OK, pewnie przed przystąpieniem Polski do strefy Schengen, ale jednak, kiedy? Sytuacja Polaka przed okienkiem kontroli paszportowej dosyć zmienna była w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Zamiast dokładniej określić "tu i teraz" narratora, przeskakujesz do szczegółowej relacji o tym, co działo się przy przekraczaniu zupełnie innej granicy w zupełnie innym czasie. Owszem, takie skojarzenia są do pewnego stopnia uzasadnione emocjami Twojego bohatera, ale jednak nie służą wprowadzeniu we właściwą akcję. Rozpoczynanie opowiadania od dygresji? Jak na mój gust, jest to pomysł średnio udany, tym bardziej, że czytając tę historię o kasetach cały czas miałam w pamięci pytanie: no dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z właściwym czasem opowiadania? Okazuje się, że jedynym łącznikiem jest obawa, że urzędnik paszportowy może źle potraktować bohatera. To jednak trochę za mało, jak na tak długą opowieść o rodzinnym wyjeździe do Lwowa. I dopiero na samym końcu mimochodem podana informacja, że to wszystko było prawie dwadzieścia lat temu...
Dalej natomiast czytało mi się całkiem dobrze. Może trochę zbyt szczegółowo opisujesz sytuację na lotnisku - w końcu nie dzieje się tam nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie dla bohatera - ale lekka dezorientacja czy nawet poczucie zagubienia wypadają przekonująco. Parę drobiazgów mi zgrzytnęło: wiek dzieci trudno jest tak precyzyjnie ustalić "na oko", mapa Brukseli to raczej jej plan; skoro bohater umawiał się wcześniej ze swoją przewodniczką Karen, to pierwszy kontakt (choćby mailowy) mieli już za sobą, więc takie szlifowanie powitalnego zdania na poziomie rozmówek turystycznych ciut mi tu nie pasuje. Za granicą już bywał, w informacji potrafi się dogadać, a nagle okazuje się, że przez cały lot z Warszawy myślał o tym jednym zdaniu...
Ogólnie jednak = podobało mi się i mam wrażenie, że jeśli tylko nie zasypiesz czytelników nadmiarem szczegółów, to ciąg dalszy wypadnie interesująco.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

13
Rubia, Ebru, dziękuję za uwagi.
Mam już całość i wkrótce zacznę wysyłkę do wydawnictwa, ale najpierw przeczytam jeszcze raz i pozmieniam trochę tak, jak sugerowaliście.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”