BELGIJSKIE CZEKOLADKI
Rozdział 1W krótkiej kolejce do urzędnika kontroli paszportowej poczułem nagle nieokreślony strach. Zacząłem się zastanawiać, czy powiedzieć „Good Morning”, „Bonjour” czy może w ogóle niczego nie mówić. I co odpowiedzieć na pytanie, na jak długo przyjechałem? Nerwowo zacząłem szukać w torbie kontraktu z firmą; oczywiście był pod ręką, niepotrzebnie tylko szarpałem się z papierami i od razu pomyślałem, że to moje zachowanie może wyglądać podejrzanie i jeszcze bardziej zdenerwowałem się. Każdy, kto przekraczał granice Polski w latach osiemdziesiątych lub wcześniej, bezbłędnie rozpozna to uczucie.
Zdarzyło mi się to raz w 1987 roku. Miałem czternaście lat, a moi rodzice postanowili odwiedzić daleką rodzinę we Lwowie. Pojechaliśmy niebieskim trabantem, naszym pierwszym samochodem w rodzinie, kupionym za pieniądze zarobione przez ojca na montażu żaluzji, które nagle zrobiły się modne i każda rodzina zapragnęła wyposażyć stare, wypaczone okna w blokach w błyszczące aluminiowe blaszki. Pracował oczywiście na czarno, wieczorami lub w soboty i w dobrym miesiącu wyciągał z tego tyle, co dwie pensje w fabryce. Po pół roku pracy wszystkie ciężko zarobione pieniądze wydał na sześcioletni samochód, kupiony na giełdzie.
Przekraczaliśmy granicę Związku Radzieckiego w Medyce, czekając trzy godziny w kolejce, co było niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Celnicy przeglądali bagaże już godzinę i niczego nie mogli tam znaleźć. Zdenerwowani tym, że ominie ich łapówka, mieli już nas puścić, kiedy jeden z nich znalazł w schowku w drzwiach moje kasety magnetofonowe z muzyką przegrywaną pieczołowicie wieczorami z radia. Wrzuciłem je w ostatniej chwili do samochodu, jednak prawie ich nie słuchałem, większość drogi siedziałem z tyłu, a głośniki w trabancie były tylko z przodu i niewiele mógłbym usłyszeć. Zupełnie o nich zapomniałem, a ten celnik przypomniał mi i to mnie ucieszyło. Nie zauważyłem jego uśmiechniętej triumfalnie twarzy i dopiero po minucie, kiedy celnicy schowani w budce z moimi kasetami nadal nie zjawiali się, razem z rodzicami zaniepokoiliśmy się. Ciągle nie czułem zbliżającego się zagrożenia.
Po pięciu minutach ten sam celnik, który znalazł kasety, wrócił do nas z niezwykle poważną miną. Matka spojrzała na ojca pytająco. Ja sprawdzałem, czy urzędnik na pewno ma w dłoniach wszystkie moje kasety, prawdopodobnie najcenniejsze wówczas moje przedmioty. Celnik skierował się do mnie. Szedł szybko, zdecydowanie, zatrzymał się bardzo blisko, jakby chciał, żeby rodzice nie usłyszeli tego, co miał mi powiedzieć. Odezwał się cicho w taki sposób, że poczułem od razu ciarki na plecach. Oblał mnie pot, a strach ścisnął mi klatkę piersiową. Nie mogłem się odezwać, już widziałem się w radzieckim więzieniu. A wszystko to przez okładkę jednej z kaset.
Otóż kupowane w sklepach elektrycznych czyste kasety magnetofonowe zapakowane były w plastikowe pudełka, od spodu czarne, na górze przezroczyste. Między kasetą a przezroczystą pokrywą opakowania włożony był kawałek niebieskiego lub brązowego papieru z napisem ‘stomil’, który miał symbolizować okładkę. Moja muzyka, nagrywana w czasie audycji, gdzie prezenterzy pozwalali sobie na puszczanie całych płyt, niemożliwych do kupienia nigdzie w Polsce, nie mogła być opakowana jak zwykłe, masowo produkowane urządzenia techniczne. Dlatego postanowiłem pewnego dnia poświęcić jeden numer czasopisma młodzieżowego „Razem” i wyciąłem z niego kolorowe zdjęcia, jako okładki moich kaset. Większość zdjęć przedstawiała młodzieżowe zespoły rockowe, ale na jednym z nich była dziewczyna w odsłoniętym biustem. Widoczna była tylko od pasa w górę i miała lekki uśmiech. Nie wiem, dlaczego zdecydowałem się wyciąć również ją. Być może w tym numerze czasopisma nie było już innych ciekawych zdjęć? A może dziewczyna podobała mi się i chciałem przy niej onanizować się, a plastikowa okładka dobrze chroniła zdjęcie przed zniszczeniem? W każdym razie celnik posądził mnie o przemyt pornografii. Chciałem to zdjęcie wyrzucić, pokazywałem, że to tylko jedno, inne są zupełnie zwyczajne, takie jak większość nastolatków wycina na całym świecie. Jednak on uczepił się tego zdjęcia, bo wiedział, że to jego jedyna nadzieja na udane zakończenie zmiany. Ojciec wziął go na bok, rozmawiali kilka chwil i celnik, uśmiechnięty, oddał mi kasetę bez okładki, a nas puścił i mogliśmy wjechać na teren Związku Radzieckiego. Ojciec nawet nie pytał mnie o nic, wzruszył tylko ramionami, pokiwał głową z ubolewaniem nad moją głupotą i do dziś nie wiem, ile zapłacił wtedy celnikowi za przymknięcie oka na moją pornograficzną okładkę kasety.
Nie spodziewałem się, że to uczucie, które czułem na granicy polsko-radzieckiej, tak wyraźnie wróci do mnie po niemal dwudziestu latach. Przez ostatnie kilka lat wyjeżdżałem z Polski dwa, trzy razy do roku, głównie służbowo i zawsze czułem lekkie ściskanie w brzuchu przy pokazywaniu paszportu. Tym razem to uczucie było silniejsze niż kiedykolwiek.
Kontroler w mundurze nie zapytał mnie jednak o nic, przekartkował tylko paszport, przyjrzał się mojemu zdjęciu, potem zerknął na mnie i chwilę wpatrywał się w moją twarz tym przenikliwym, ale nie natarczywym wzrokiem. Gdyby zadał jedno pytanie, opowiedziałbym mu całą historię, dlaczego tu przyjechałem, jak przebiegały rozmowy kwalifikacyjne i w jakim dziale będę pracował. On, chyba w obawie przed wysłuchaniem tych bzdur, oddał mi paszport z krótkim „thank you” i natychmiast zajął się kolejną osobą. Usłyszałem brzęczyk i pospiesznie przeszedłem przez metalową bramkę. Już po drugiej stronie włożyłem rękę do kieszeni spodni i wyciągnąłem środkowy palec.
A więc jestem TU. Moje marzenie naprawdę się spełnia. Myślałem o tym od kilku lat, dążyłem do tego wytrwale, ale chyba nie dowierzając, że może się to zdarzyć. I proszę – oto jest. Czułem podekscytowanie, jakiś nieokreślony lęk i dumę. Wszystko to mieszało się, nie miałem jednak czasu na smakowanie tych uczuć, musiałem rozejrzeć się w poszukiwaniu biura informacji. Zastanawiałem się, którymi drzwiami powinienem wyjść z lotniska, a może nie ma to znaczenia? Żadna z ulotek pięknie wyeksponowanych w stojakach wzdłuż ścian nie zawierała planu okolic lotniska lub mapy miasta. Żałowałem, że nie kupiłem go w Warszawie. Miałem nadzieję, że gdzieś w pobliżu mojego nowego mieszkania będzie księgarnia lub supermarket i tam powinienem coś znaleźć.
Spojrzałem na zegarek, zbliżała się jedenasta trzydzieści, właśnie na tę godzinę umówiłem się z panią Karen, moją przewodniczką po Belgii, która miała mnie zawieźć do mieszkania, przygotowanego dla mnie przez pracodawcę, a następnie pomóc zameldować się i załatwić inne formalności. Stałem w zatłoczonej sali przylotów, zastanawiając się, którym wyjściem opuścić lotnisko. Dopadła mnie bezradność, jak wieśniaka, który po raz pierwszy przyjechał do dużego miasta. Nie chciałem tego czuć, miałem wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie jak na niezdarnego człowieka z biednego, zacofanego kraju. Byłem tu raz, miesiąc temu, ale wtedy szedłem prosto do taksówki, na nic się nie oglądałem, nie pamiętałem nawet, jak to lotnisko wygląda. Teraz mijali mnie biznesmeni wracający z podróży służbowych, bez chwili wahania udawali się w stronę wyjścia i wsiadali do taksówek zaparkowanych równiutko przed budynkiem i odjeżdżających systematycznie, jak wagoniki kolejki linowej. Mężczyzna w eleganckiej kurtce i ze słuchawkami na uszach kierował sprawnie ich ruchem, a gestem rąk zapraszał kolejnych czekających na wyjazd z lotniska.
Niektórzy podróżni podchodzili do kierowców stojących w hali przylotów i trzymających tabliczki, do których przypięto kartki z nazwami firm lub nazwiskami osób, na które czekano. Kiedy gość odnalazł już swojego kierowcę, tamten rzucał się na walizki biznesmena, jak dziewiętnastowieczny stangret na bagaż arystokraty. Natomiast osoby o nieokreślonych zawodach, bez garniturów czy skórzanych teczek, podążały w prawo, w kierunku napisu „train”. Jakaś pulchna Murzynka z rocznym dzieckiem na ręku ciągnęła za sobą czteroletniego chłopca w czapce z napisem „CF Barcelona” w kierunku ojca lub narzeczonego, spokojnie czekającego na rodzinę wracającą być może z bardzo dalekiej podróży. Podszedł do nich dopiero, gdy byli dwa kroki od niego, powiedział coś krótko, zabrał żonie walizkę na kółkach i odwrócił się w kierunku wyjścia. Żona z dziećmi podążyła za nim. Po lewo grupka kobiet w czadorach ściskała się i rzucała słowa powitania, jednak za nic nie można było odgadnąć, które z nich właśnie przyleciały, a które czekały na przylot.
Wyciągnąłem z kieszeni telefon, choć wiedziałem, że nikt do mnie nie dzwonił. Sprawdziłem, czy mam numer telefonu do Karen, choć sam zapisywałem go w notatniku kilka dni temu. Czy bardziej żałowałem wydać kilka złotych na rozmowę czy bardziej obawiałem się, że mogę czegoś nie zrozumieć? Na razie zrezygnowałem z wybrania jej numeru i podszedłem do informacji spytać, jak dojść do hotelu Marriot. Pani siedząca za kontuarem, doskonale przygotowana na takie pytania, natychmiast wyciągnęła mapę lotniska, pokazała mi długopisem którędy wyjść i jak dojść do recepcji hotelu, bez pytania podała mi zakreślony plan i z wyćwiczonym uśmiechem spytała, czy może mi jeszcze w czymś pomóc? Nie mogła, dojście do hotelu wydało mi się bajecznie proste. Pani skinęła lekko głową i odwróciła wzrok. Pociągnąłem walizkę na kółkach, poprawiłem druga troje przewieszona przez ramię i wyszedłem z lotniska.
[…]
Bruksela przywitała mnie lekką mżawką. Postawiłem kołnierz czarnego płaszcza, nie miałem jednak kaptura, więc głowę musiałem wystawić na monotonny i nieuchronny deszcz. Wiał lekki wiatr; przynosił mroźne powietrze. Spojrzałem na mapkę, którą podała mi urzędniczka z punktu informacyjnego – obejmowała tylko teren lotniska i okolic, na mapę Brukseli trzeba było już wydać osiem euro. Hotel znajdował się po lewej stronie od wyjścia z lotniska. Rozejrzałem się uważnie i nawet zauważyłem neon z jego nazwą, jednak zupełnie nie miałem pomysłu, jak do niego dotrzeć. Przede mną była dwupasmowa ulica dla taksówek, czekających na kolejnych przybyszów wylewających się z lotniska większymi lub mniejszymi falami. Dalej znajdował się kilkupoziomowy, betonowy parking. Właśnie do jego wschodniego (tak mi się wydawało) krańca przyklejona była bryła hotelu, gdzie prawdopodobnie czekała na mnie moja pierwsza znajoma belgijka. Ja nie potrafiłem jednak znaleźć do niej drogi.
Włosy nasiąknęły mi szybciej niż się spodziewałem, kilka kropel wody pociekło mi za kołnierz płaszcza, mocząc koszulę. Zrobiło mi się zimno. Poprawiłem torbę na ramieniu, druga ręką mocniej chwyciłem rączkę walizki na kółkach i ruszyłem przed siebie.
Wejście do hotelu znalazłem niespodziewanie szybko; znajdowało się tuż obok jednego z wejść na parking i było wyraźnie oznakowane. Mojej opiekunki nigdzie jednak nie było. Tym razem już nie zwlekałem i zadzwoniłem do niej, obawiając się, czy sama nie zaczęła mnie szukać i teraz oboje krążymy wokół lotniska, oddalając się i zbliżając do siebie i nigdy nie będzie nam dane się spotkać. No, trochę przesadziłem.
Przedstawiła się pospiesznie i nawet nie zrozumiałem jej nazwiska. Śmiesznie wymawiała „r”, jak ktoś, kto długo tego nie potrafił, musiał ćwiczyć u logopedy i teraz wymawia tę literę z najwyższą starannością.
– Dzień dobry – powiedziałem powoli. – Nazywam się Tymon Dawidowicz, przyjechałem z Polski i jestem nowym pracownikiem firmy …
Przez cały lot z Warszawy do Brukseli opracowywałem ten tekst w języku angielskim. Chciałem, żeby wypadł jak najbardziej swobodnie i naturalnie, a przy tym – bezbłędnie. Wierzyłem, że muszę wywrzeć jak najlepsze wrażenie na pierwszej osobie, z która będę miał kontakt w Belgii, nieważne czy to jest zwykła asystentka czy pracownik działu kadr mojego przyszłego pracodawcy. Sądziłem, że przedstawiłem się zgodnie z planem i powinienem wywrzeć na niej mocne wrażenie, jednak Karen przeszła nad moją wypowiedzią do porządku dziennego, nie bawiła się w kurtuazję, tylko od razu skupiła na wykonaniu zadania.
– Cześć Tymon – przerwała mi. – Czy jesteś już w Brukseli?
Mówiła po angielsku bez żadnego wyczuwalnego przeze mnie akcentu, płynnie, swobodnie i wyraźnie. Znacznie lepiej ode mnie. Poczułem się, jak ubogi, nieobyty w świecie i niedouczony przybysz ze Wschodu. Nie potrafię znaleźć wejścia do hotelu, a po angielsku mówię w stylu „Kali kraść krowa.”
– Tak, jestem przed wejściem do hotelu Marriot – odpowiedziałem pewnie.
– Ok., ja też.
Rozejrzałem się, ale w pobliżu nie było nikogo. Boy hotelowy, może pięćdziesięcioletni Murzyn w zszarzałej czerwonej liberii i sztywnej wysokiej czapce stał w obrotowych drzwiach, wypatrując nadjeżdżającej taksówki. Żadna jednak nie zbliżała się. Poza pracownikiem hotelu, nikogo innego w pobliżu nie było.
– Czy jesteś na poziomie przylotów czy odlotów? – Spytała Karen.
– Myślę, że przylotów – zawahałem się.
– OK. – powiedziała, jak nauczycielka do wyjątkowo nierozgarniętego ucznia. – Wejdź do hotelu i najbliższą windą wjedź do góry. Ja czekam przed wejściem do hotelu na poziomie odlotów.
Odnalazłem ją po minucie, było to niezwykle proste i nie wiem, jak mogłem tu błądzić. Karen wyglądała jak studentka przed wyprawą w góry: spodnie bojówki w kolorze khaki, ciężkie czarne buty w stylu wojskowym oraz czarna skórzana kurtka. Ciemne włosy związane miała gumką w koński ogon, dzięki czemu widać było w jej uszach małe opalizujące kolczyki i tylko one łagodziły jej harcerski wygląd.
Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, uścisnęła mocno moją dłoń i powiedziała krótko „hi!” Zrobiłem grymas, który miał imitować uśmiech i spróbowałem przywitać się z nią równie stanowczo, jednak plecak zsunął mi się z ramienia, uderzył stojącą obok mojej nogi torbę na kółkach i zamiast uścisku dłoni musiałem walczyć z niesfornymi przedmiotami. Karen cierpliwie czekała, a kiedy opanowałem sytuację natychmiast zaprowadziła mnie do srebrnego peugeota kombi stojącego na wielopoziomowym parkingu i wkrótce wyjechaliśmy z lotniska.
[…]