Z kronik paryskich

1
Utwór ten pochodzi ze zbioru opowiadań, które zatytułowałem "Kroniki paryskie". Składa się ono z kilku tego rodzaju historii. Fabuła tych opowiadań koncentruje się na życiu artystycznych osobistości żyjących w okresie XIX wieku, tworzących, rozwijających się i upijających w stolicy Francji. Mało skupiałem się na autentycznych zdarzeniach. Niekiedy fakty rzeczywiście mogą się zgadzać, jednakże więcej jest tutaj fikcji.
Poniższy tekst napisałem w plenerze. Poszedłem nad Wisłę, przysiadłem wygodnie w krzakach, wyjąłem telefon i zacząłem pisać. "Obudziłem się" po godzinie.
Kroniki paryskie
"Zielony wieczór"

WWWSiedziałem nad swoją powieścią, kiedy rozległo się po mieszkaniu pukanie do drzwi. Wstałem niechętnie i poszedłem otworzyć. Był to Van Gogh. Nagle ukazała mi się jego twarz pokryta nieznacznie szczeciną rudego zarostu.
— Skończyłem na dziś — powiedział. — Pójdziesz na szklankę zielonego?
— Ja jeszcze nie skończyłem — oznajmiłem mu. — Pracuję nad ostatnim rozdziałem. Ale wejdź i się rozgość, to, zaręczam, nie potrwa zbyt długo.
— Jasne.
WWWVincent wszedł za mną do mieszkania; ja przysiadłem z powrotem do zawalonego kartkami pulpitu, on zniknął bez słowa w drzwiach kuchni. Usłyszałem odgłos napełnianej szklanki. Za chwilę za pleców dobiegł mnie jego głos.
— Nieziemski masz tu bałagan.
— Prawda? — Odwróciłem głowę. — Ostatnio miałem sporo pracy.
WWWVan z lekkim uśmiechem przysiadł na fotelu. Powoli sączył trunek.

WWWMogły minąć dwa kwadranse, kiedy wreszcie skończyłem. Wziąłem głęboki haust powietrza i po raz ostatni rzuciłem okiem na pogrążone w papierowym zamęcie biurko. Czułem nieopisaną ulgę i jednocześnie byłem z siebie bardzo dumny. Złapałem znakomity nastrój i zachciało mi się pić.
— W porządku — rzekłem — możemy już iśc.
WWWWyszliśmy na oświetloną latarniami ulicę i zamówiliśmy dorożkę. Kazaliśmy zawieźć się na Montrmarte.
WWWGdy dotarliśmy na miejsce, uderzył nas gwar rozmów przemieszany ze stukotem łyżek i szklanek napełnionych głównie absyntem. Misterne elewacje kawiarni i pubów spryskane były światłami ulicznych lamp. Stoliki i krzesła poustawiano na zewnątrz. Wszystko wydało mi się wtedy inne; te widoki widziałem już setki razy, a jednak odnosiłem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy. Wszystko zdawało się tańczyć w mistycznych barwach. Pomyślałem, że od czasu do czasu dobrze zamknąć się we własnej głowie z dala od ludzi, by móc potem bardziej świeżo patrzeć na świat.
WWWSzliśmy w stronę żółtego budynku; gdy przecinaliśmy zatłoczony podest, Van oznajmił, nie zatrzymując się:
— Będę to musiał namalować.
WWWByła to bardzo popularna kafejka, do której uczęszczano najchętniej i gdzie zawsze było można spotkać reprezentantów artystycznej bohemy. Za chwilę znaleźliśmy się w środku. Było tam strasznie parno i tłoczno, nie było gdzie usiąść. Na szczęście mój towarzysz zdołał dostrzec pusty stolik przy ścianie na samym końcu pomieszczenia. Z trudem przedarliśmy się przez tłum, po czym z ulgą przysiedliśmy. Akurat wybiła Zielona Godzina.
— Wczoraj był u mnie Paul.
— Gaugin? — Postanowiłem się upewnić.
— Właśnie on. Przyszedł wczesnym wieczorem, powiedział, że musi z kimś pogadać, bo to bardzo ważne. „W porządku”, ja na to, „Wejdź i się rozgość”. Narzekał na bezustanny ból; mówił, że o ile początkowo pomagało mu to cierpienie tworzyć, to teraz nie może przez nie zyć, tak jak inni ludzie. Myślał, żeby rzucić malowanie. Zapragnął być zwyczajnym człowiekiem. Wtedy się pokłóciliśmy. Powiedziałem mu, że przecież już jest zwyczajnym człowiekiem, a to, że podejmuje się aktywności wysoce przez społeczeństwo cenionej i w dodatku nadmiernie uwznioślanej, o niczym absolutnie nie świadczy; twardo orzekłem, że głupotą jest ulegać kultowi artysty, w gruncie rzeczy jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy po prostu wybrali inną drogę, bo tylko ona gwarantowała im zrozumienie skomplikowanego cierpienia, z którym w odróżnieniu od swych bliźnich nieszczęsliwie się urodzili. Wyraziłem zdanie, że nie powinniśmy ulegać kulturowym wizerunkom, bo tylko zawężają one nasze postrzeganie; myślimy wówczas tak, jak w naszym mniemaniu myśleć muszą artyści, zamiast doświadczać wszystkiego całym prawdziwym sobą. Posprzeczaliśmy się — Vincent przerwał na chwilę, napił się — posprzeczaliśmy się i Paul wyszedł.
WWWGłośna muzyka mieszała się w parnym powietrzu z hałasem ożywionych alkoholem rozmów. Śmierdziało bezlitośnie. Byłem już odrobinę wstawiony. Przez powiększony obraz wywnioskowałem, że powiększyły mi się źrenice. Muzyka dobrze wpadała w ucho.
WWWNagle przy naszym stole spostrzegłem elegancko odzianego jegomościa o wyniosłym wyrazie twarzy. Powoli odsunął krzesło i na nim przysiadł. Kiwnął mi głową na powitanie, po czym sądząc z ruchu ust niedbale wyartykułował jakieś słowa. Vincent siedział ślepo wpatrzony w blat stołu. Był doskonale świadomy obecności tamtego. Paul nie odzywał się do niego, ani też nie spojrzał w jego stronę choćby raz. Uczyniłem gest na znak, aby mówił głośniej, po czym nachyliłem się w jego stronę.
— Jak tam twoja powieść?!
— Uwierzysz, że napisałem dziś ostatnie zdanie?
— Nie powiedziałeś nigdy, o czym ona jest.
— O nas — rzekłem — ta książka jest o nas.
WWWGaugin kiwnął głową z uznaniem, a za chwilę jego twarz utonęła w gęstym dymie fajki.
— Doszły mnie słuchy, że się ostro pokłóciliście.
— Kto, ja? — zdziwił się Paul. — Z kim?
WWWWskazałem na Van Gogha. Dalej siedział ślepo zapatrzony w stół. Przyszedł kelner i postawił przed nami trzy szklanki z absyntem.
— Ja osobiście nie nazwałbym tego kłótnią — powiedział. Vincent brodził łyżeczką w zielonym trunku i uważnie, acz nie zdradzając tego, przysłuchiwał się słowom Paula. — Wytknąłem mu jedynie karygodny błąd w jego rozumowaniu...
WWWByłem już mocno pijany. Głowa ledwie zwisała mi nad stołem, przeto nie patrzyłem memu rozmówcy w oczy, a słuchałem go jedynie. Dlatego zdziwiłem się niemało, gdy dotarło do mnie, że mój interlokutor naraz przestał mówić. Szybko podniosłem głowę. Zielony strumień spływał energicznie z przechylonej szklanki wprost na ciemne, gęste włosy Gaugina. Vincent stał wyprostowany i z poważną miną. Ludzie zaczęli się na nas oglądać, lokal wypełniła głośna wrzawa. Wszyscy oczekiwali teraz na reakcję upokorzonego artysty. (...)
Ostatnio zmieniony sob 19 mar 2016, 14:47 przez Vautrin, łącznie zmieniany 4 razy.

2
Siedziałem nad swoją powieścią, kiedy rozległo się po mieszkaniu pukanie do drzwi.
Wyciąć.
Był to Van Gogh. Nagle ukazała mi się jego twarz pokryta nieznacznie szczeciną rudego zarostu.
Wpierw widzi się twarz, potem rozpoznaje kto to.
Gdy dotarliśmy na miejsce, uderzył nas gwar rozmów przemieszany ze stukotem łyżek i szklanek napełnionych głównie absyntem.
W czasie podróży panowała martwa cisza?
Misterne elewacje kawiarni i pubów spryskane były światłami ulicznych lamp.
Zalane światłem?
Pomyślałem, że od czasu do czasu dobrze zamknąć się we własnej głowie z dala od ludzi, by móc potem bardziej świeżo patrzeć na świat.
Wystarczyłoby zamknąć się w mieszkaniu a nie w głowie.
Szliśmy w stronę żółtego budynku; gdy przecinaliśmy zatłoczony podest...
Podest tego żółtego budynku?
Była to bardzo popularna kafejka, do której uczęszczano najchętniej i gdzie zawsze było można spotkać reprezentantów artystycznej bohemy. Za chwilę znaleźliśmy się w środku. Było tam strasznie parno i tłoczno, nie było gdzie usiąść.
podejmuje się aktywności wysoce przez społeczeństwo cenionej i w dodatku nadmiernie uwznioślanej, o niczym absolutnie nie świadczy; twardo orzekłem, że głupotą jest ulegać kultowi artysty, w gruncie rzeczy jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy po prostu wybrali inną drogę, bo tylko ona gwarantowała im zrozumienie skomplikowanego cierpienia, z którym w odróżnieniu od swych bliźnich nieszczęsliwie się urodzili. Wyraziłem zdanie, że nie powinniśmy ulegać kulturowym wizerunkom, bo tylko zawężają one nasze postrzeganie; myślimy wówczas tak, jak w naszym mniemaniu myśleć muszą artyści, zamiast doświadczać wszystkiego całym prawdziwym sobą.
Kto tak mówi?
Przez powiększony obraz wywnioskowałem, że powiększyły mi się źrenice.
Rozszerzyły źrenice. Ale i tak co ma z tym wspólnego powiększony obraz?
Nagle przy naszym stole spostrzegłem elegancko odzianego jegomościa o wyniosłym wyrazie twarzy
Przy naszym stole stanął elegancko odziany... No ale z dalszej części wynika, że się znają, więc po co ten opis nieznajomego?
Vincent brodził łyżeczką w zielonym trunku...
Mieszał?
Głowa ledwie zwisała mi nad stołem, przeto nie patrzyłem memu rozmówcy w oczy, a słuchałem go jedynie.
Jak to jest, gdy głowa ledwie zwisa nad stołem? Dlaczego wpadłeś tu nagle w staropolszczyznę?

Żeby pisać udanie o osobach z przeszłości, trzeba znać dobrze i owe osoby, i czasy w których im przyszło żyć. Tutaj mamy Van Gogha mówiącego współczesną polszczyzną rzeczy, których by nie powiedział i świat ledwie zarysowany ot, opis jednego z obrazów. Bohaterowie są nienaturalni, dialogi niezbyt udane. Zwłaszcza ten ostatni, gdzie nie wiadomo, co kto mówi.

Popracuj nad opisami, bo ten tekst aż się o to prosi. Paryż, zadymione kafejki, przy boku Van Gogh... A główny bohater o czym rozmawia? O swoim pisaniu.

To jest dopiero zaczątek opowiadania i jako taki ma potencjał. W tej wersji jaką mamy tutaj, nie spodobało mi się. Zbyt sztywno i nienaturalnie.

3
! Ogromnie dziękuję za poświęcony czas i wszelkie uwagi. Ja jednak jestem tu po to, żeby się czegoś nauczyć, dlatego chcę wyrazić swoje wątpliwości.
Był to Van Gogh. Nagle ukazała mi się jego twarz pokryta nieznacznie szczeciną rudego zarostu.
Wpierw widzi się twarz, potem rozpoznaje kto to.
Najpierw oznajmiam odbiorcy, że odwiedził mnie Van Gogh, a potem relacjonuję mu, jak to wyglądało, gdy ujrzałem go w progach drzwi. Zgadzam się z tym, co napisałaś, ale nie uważam, żeby powyższy fragment kolidował z tą zasadą.
Gdy dotarliśmy na miejsce, uderzył nas gwar rozmów przemieszany ze stukotem łyżek i szklanek napełnionych głównie absyntem.
W czasie podróży panowała martwa cisza?
Skąd ten wniosek? Celowo pominąłem opis podróży, uznałem go za zbędny. Chodziło o to, żeby podkreślić, jak ogromny dobiegł ich hałas, gdy wyszli z dorożki. Tak, jakby w jednym momencie wszystko - te ulice, latarnie, stoliki na tarasach - jakby to wszystko zwaliło się na nich. Chciałem, aby tak wyobraził sobie tę scenę czytelnik.
Misterne elewacje kawiarni i pubów spryskane były światłami ulicznych lamp.
Zalane światłem?
Tak. Rozumiem, że nie lubisz podobnych metafor? Ja nazywam je "egzotycznymi". Bardzo jestem w nich rozsmakowany. Używali ich m.i.n. Schulz, Łysiak, Nabokov, a nawet - niekiedy - Gombrowicz.
Pomyślałem, że od czasu do czasu dobrze zamknąć się we własnej głowie z dala od ludzi, by móc potem bardziej świeżo patrzeć na świat.
Wystarczyłoby zamknąć się w mieszkaniu a nie w głowie.
Zamknąć się we własnej głowie = wyalienować się, zamknąć na świat.
Ta metafora była mi bardzo potrzebna, chciałem dobitnie zaznaczyć, że chodzi tu o odizolowanie się, o wycofanie ze sfer działalności zewnętrznej i skupienie się na tym, co w środku. Bo do mieszkania to mogą sobie koledzy przychodzić, no a do głowy, zakładam, już nie wejdą (a może się mylę?).
Przez powiększony obraz wywnioskowałem, że powiększyły mi się źrenice.
Rozszerzyły źrenice. Ale i tak co ma z tym wspólnego powiększony obraz?
A to nie widzimy przedmiotów w większej skali, niż rzeczywista, gdy nasze źrenice są rozszerzone?
Tutaj mamy Van Gogha mówiącego współczesną polszczyzną rzeczy, których by nie powiedział i świat ledwie zarysowany ot, opis jednego z obrazów.
To co, że mówi on współczesną polszczyzną? Co, że wyraża zdanie, które w rzeczywistości nigdy by mu przez gardło nie przeszło? Napisałem na wstępie, że więcej tu fikcji.
Moim zdaniem idzie tylko o to, aby dać całkowity upust wyobraźni i, przy okazji, wyrazić - poprzez usta bohaterów - trochę swoich spostrzeżeń. Dlaczego tekst pozbawiony faktów historycznych miałby być gorszy od tekstu, który jest nimi przeładowany? Literatura to sztuka, a nie dziejopisarstwo.
Żeby pisać udanie o osobach z przeszłości, trzeba znać dobrze i owe osoby, i czasy w których im przyszło żyć.
No właśnie. A ja sądzę, że to wcale niekonieczne. Myślę, że żeby pisać "udanie" o tych osobach, trzeba po prostu - a dodam jeszcze, że wiedza o nich może być nawet powierzchowna - trzeba po prostu zachować pewną ostrożność (nie uczynimy z Van Gogha seryjnego mordercy), lepiej nie przekraczać granic. Natomiast jeżeli odsmażymy naszą postać w taki sposób, że wyda się ona realistyczna (przyznaję z pokorą, mnie się to nie udało), to dlaczego niby - by wyobraźni naszej pofolgować - nie włożyć w jej usta słów, których według historycznych dokumentów nigdy by nie wypowiedziała, a które w naszym mniemaniu musiały przewinąć jej się przez gębę. Takie drobne zniekształcenia historyczne nikomu chyba krzywdy nie przysporzą.
A główny bohater o czym rozmawia? O swoim pisaniu.
Główny bohater to ceniony pisarz. Poza tym jak miała wyglądać ta rozmowa? Van Gogh to zwykły człowiek. To, że z nim przebywa, nie musi znaczyć, iż robi to po to, aby tamten nieprzerwanie go oklaskiwał.

4
Vautrin pisze:Nagle ukazała mi się jego twarz pokryta nieznacznie szczeciną rudego zarostu.
Nagle nie pasuje do sytuacji. Dzwonek zadzwonił, wiadomo, że za drzwiami ktoś stoi. Nie ma tu ani szybkiego ruchu, ani zaskoczenia. Poza tym nagle ukazała mi się jego twarz brzmi tak, jakby zmaterializowała się tylko ta twarz, a reszta ciała była niewidoczna.
Vautrin pisze:— Skończyłem na dziś — powiedział.
Vautrin pisze:— Ja jeszcze nie skończyłem — oznajmiłem mu.
Vautrin pisze:— W porządku — rzekłem — możemy już iśc.
Zbyt często używasz czasowników atrybucji dialogu. Jeżeli rozmawiają dwie osoby, wystarczy zaznaczyć, kto wypowiada pierwszą kwestię. Przy krótkich dialogach nie będzie wątpliwości, komu przypisać pozostałe wypowiedzi. Podobnie jest z opisem i dialogiem: jeżeli Twój bohater ogląda i komentuje w myślach bałagan na własnym biurku, to pierwsza wypowiedziana tu kwestia też zwyczajowo należy do niego. Je.sli odezwałby się jego interlokutor, wtedy to zaznaczasz.
Czasowniki atrybucji dialogu mają to do siebie, że go obciążają, dlatego należy je dawkować bardzo powściągliwie.
Vautrin pisze:WWWGdy dotarliśmy na miejsce, uderzył nas gwar rozmów przemieszany ze stukotem łyżek i szklanek napełnionych głównie absyntem. Misterne elewacje kawiarni i pubów spryskane były światłami ulicznych lamp. Stoliki i krzesła poustawiano na zewnątrz. Wszystko wydało mi się wtedy inne;
Trochę poplątałeś kolejność opisu. Najpierw sytuacja ogólna: ciemność, lampy. Potem topografia: stoliki ustawione na zewnątrz. Wreszcie wrażenia: gwar rozmów i dźwięk łyżeczek (bo jednak nie łyżek. Do mieszania absyntu służyły małe, delikatne łyżeczki).
Elewacje spryskane światłem też mi niespecjalnie pasują, głównie dlatego, że do spryskiwania służą substancje w postaci kropel, śwaitło natomiast ma strukrurę jednorodną.
Poza tym - w Paryżu w tym czasie nie było pubów. Jeśli już, to używaj nazwy piwiarnia, po prostu.
Vautrin pisze:WWWByła to bardzo popularna kafejka, do której uczęszczano najchętniej i gdzie zawsze było można spotkać reprezentantów artystycznej bohemy.
To brzmi jak zdanie ze współczesnego przewodnika.
Vautrin pisze:gdy przecinaliśmy zatłoczony podest, Van oznajmił, nie zatrzymując się:
— Będę to musiał namalować.
Podesty są przeznaczone do tańca. Po co ci dwaj tam się pchają?
A Van raczej nie powinno służyć jako zdrobnienie, gdyż jest to część składowa nazwiska, podobnie jak niemieckie von. To trochę tak, jakby na Kowalskiego mówić Ski.
Vautrin pisze:Było tam strasznie parno i tłoczno, nie było gdzie usiąść.
Do przerobienia.
Vautrin pisze:Przez powiększony obraz wywnioskowałem, że powiększyły mi się źrenice.
Tego jednak nie rozumiem, nawet zakładając, że narrator jest nieźle wstawiony.
Vautrin pisze:— Gaugin
Gauguin
Vautrin pisze:;Vautrin"]Montrmarte.
Montmartre
Vautrin pisze:Muzyka dobrze wpadała w ucho.
Muzyka może wapadać w ucho, albo nie wpadać, ale nie może wpadać dobrze albo źle. To idiom, przy którym lepiej nie majstrować.
Vautrin pisze:Vincent siedział ślepo wpatrzony w blat stołu.
Lepiej brzmiałoby: wpatrzony niewidzącym wzrokiem.
Vautrin pisze:Uczyniłem gest na znak, aby mówił głośniej, po czym nachyliłem się w jego stronę.
— Jak tam twoja powieść?!
Z takiej konstrukcji wynika, że to narrator pyta Paula o jego powieść.
Vautrin pisze:WWWGaugin kiwnął głową z uznaniem, a za chwilę jego twarz utonęła w gęstym dymie fajki.
Bez przesady, dym z fajki to nie dym z komina parowca.
Vautrin pisze:lokal wypełniła głośna wrzawa. Wszyscy oczekiwali teraz na reakcję upokorzonego artysty. (...)
Wcześniej kilka razy podkreślałeś, że w lokalu panuje tłok, halas i gra głośna muzyka. Oblanie kogoś absyntem mogą w takich warunkach zauważyć jedynie najbliżsi sąsiedzi.

Trochę brakuje Ci swobody, zarówno w opisach, jak i w dialogach, zwłaszcza w tym monologu Vicenta, kiedy opowiada o kłotni z Gauguinem. To kwestia niewielkiej jeszcze wprawy, jak sądzę.

A teraz sprawa bardziej ogólna. Co prawda, związana z tym, co pisałeś do Ebru, ale myślę, że nic się nie stanie, jeśli ja o tym napiszę: skoro na bohaterów wybierasz konkretnych ludzi, żyjących w określonym czasie i miejscu, to nie możesz dowolnie przetwarzać ich biografii. Możesz, owszem, wykorzystywać rozmaite niejasne sytuacje z ich życia i interpretować je zgodnie z własnym o nich wyobrażeniem, ale to wszystko musi być utrzymane w ramach prawdopodobieństwa wynikającego ze znajomości innych faktów z tejże biografii. (Nie mam tu na myśli tworzenia historii alternatywnych, gdyż to odrębny gatunek, też zresztą wymagający wierności realiom, choć w inny sposób). Historia czyjegoś życia nie jest gorsetem ograniczającym swobodę twórczości, ale nie może być traktowana jak zestaw klocków, z których wybieramy sobie te, które nam pasują, inne zaś pomijamy.
Pewne możliwości daje stworzenie postaci fikcyjnej, wzorowanej na kimś, kto istniał realnie. Przypomniała mi się tu bardzo dobra powieść holenderskiego pisarza Theuna de Vries Diabelskie poczwary. Okoliczności życia głównego bohatera, a zwłaszcza jego obrazy, wzorowane są na biografii oraz twórczości Hieronima Boscha. Ponieważ jednak autora nie ograniczały reguły powieści biograficznej, życie jego bohatera było o wiele bardziej burzliwe, niż samego Boscha. To też jest rozwiązanie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron