
Wrzucam tu swój tekst pierwszy raz i mam mieszane uczucia, ale liczę na rzetelną ocenę. Jeśli będzie bardzo krytyczna - trudno jakoś się pozbieram. Jeśli będzie pozytywna to będę pewnie bardzo happy i będę pisać dalej

Patrick stał przed restauracją i przeglądając się w witrynie poprawiał muchę i przygładzał niesfornie zmierzwione włosy. Był z siebie ogromnie zadowolony, bo wreszcie mu się udało zaprosić na kolację, obiekt swoich marzeń – Virginię Berry. Miała tu być za kilka minut. Pojechałby po nią pod dom, ale kategorycznie mu tego zabroniła, tłumacząc, że mogą zobaczyć ich paparazzi, a tego by nie chciała. Nie rozwijał tematu, pytając czy nie chciała by zobaczyli ją z nim, czy zobaczyli w ogóle.
Ostatnio nie miał dobrej passy, od ponad roku nie wydał żadnej książki. Od dawna żaden dziennikarz nie zaproponował mu wywiadu, ba nawet fanów proszących go o autograf spotykał coraz rzadziej. Miał nadzieję, że to się zmieni, że pokona twórczą niemoc, a Virginia zostanie jego nową muzą. Już prawie czuł zbliżającą się wielkimi krokami wenę… przybrała postać nagiej Virginii opromienionej blaskiem świec i stąpającej zmysłowo pośród płatków róży. Jego fantazje przerwał natarczywy dzwonek telefonu. Melancholijna melodia sygnalizująca dzwoniącego ojca, musiała rozbrzmiewać już od dłuższego czasu, gdyż strażnik stojący przed wejściem wbił w niego karcące spojrzenie. Patrick uśmiechając się do niego przepraszająco, wyciągnął telefon i zignorował połączenie.
- Oddzwonię wieczorem – pomyślał – albo, jak dobrze pójdzie, dopiero jutro rano.
Zaśmiał się w myślach ze swojego marnego dowcipu, ale nie pozwolił sobie na żadną widoczną reakcję, bo ciągle czuł na plecach świdrujący wzrok ochroniarza.
Zaczął siąpić drobny deszcz, a jego bogini, mimo ponad półgodzinnego spóźnienia, nadal nie było. Nie chciał do niej dzwonić i jej poganiać – w końcu diwie wolno więcej – ale czuł się coraz mniej komfortowo. Wchodzący do restauracji posyłali mu kpiąco-współczujące spojrzenia, oni już wiedzieli, on jeszcze nie dopuszczał do siebie tej myśli. Bo czy ktokolwiek mógł wzgardzić jego osobą?
Deszcz z lekkiej mżawki przeszedł w porządną ulewę. Przemoknięty i zziębnięty dreptał w miejscu. Piętnaście minut temu, obiecał sobie, że nie będzie czekał dłużej niż kwadrans. Teraz mimo prawdziwego oberwania chmury, ciągle szukał argumentów przemawiających za tym, by zostać jeszcze chwilę, by poczekać jeszcze trochę – a co jeśli przyjedzie i go nie zastanie? Bezsensowną gonitwę jego myśli przerwał tubalny głos ochroniarza.
- Panie! Nie czekaj pan. I tak nie przyjedzie.
Było to niczym siarczysty policzek. Bolący, owszem, ale głównie otrzeźwiający i zawstydzający. Otwarło mu to oczy i uświadomiło jaki żałosny widok musiał przedstawiać. Rozgoryczony obrócił się na pięcie i szybkim krokiem poszedł wzdłuż ulicy.
***
Przez ścianę deszczu zamajaczył kolorowy neon, Patrick zmrużył oczy próbując odczytać wyświetlany napis – „Imperial Bar” głosił. Szyld wykonany był tandetnie, ale nazwą brzmiała zachęcająco, a on naprawdę potrzebował się napić. Pchnął duże, dębowe drzwi i znalazł się w pomieszczeniu, stylizowanym na lata dwudzieste ubiegłego wieku. Wrażenie było niesamowite –w oczy rzucała się elegancja i geometryczna kompozycja tego miejsca. Wyraziste, proste kształty mebli, pozbawione prawie w ogóle dekoracyjnych ozdób, sprawiały wrażenie trochę ciężkich, ale luksusowych. Ten kontrolowany przepych podkreślała ciemna, chromowana podłoga. Dyskretny zapach cygar mieszał się w powietrzu z dźwiękami starych, jazzowych przebojów Louisa Armstronga.
- To zabawne – pomyślał Patrick – żeby osadzać bar w czasach, w których królowała prohibicja.
Nie było tu wielkiego tłoku. Paru mężczyzn – zapewne chcących mocniej wczuć się w klimat – ubranych w prążkowane garnitury i filcowe kapelusze, grało w karty. Z prawej strony pomieszczenia za kontuarem stał barman i polerował szkło. Patrick usiadł przy barze i słuchając smętnych nut „When you're smiling” zasępił się. Piosenka idealnie wpasowała się w jego aktualny nastrój.
Przed nim stanął znudzony barman i równie znudzonym głosem zapytał:
- Podać coś?
- Whisky
Patrzył jak złocisty płyn powoli wypełniał szklankę. Wypił ją jednym haustem i od razu poprosił o następną. Alkohol przyjemnie palił w gardle i rozgrzewał od środka. Pomagał się rozluźnić i zapomnieć o dzisiejszym niepowodzeniu. Podniósł prawie pustą szklaneczkę i lekko kołysząc się na barkowym stołku, wybełkotał w powietrze.
- Napij się ze mną.
- Mówił pan do mnie? – zapytał skonfundowany barman.
- Barman napij się ze mną.
- Czyli mówił pan do mnie. Przykro mi, nie mogę. Jestem w pracy, ale mogę panu jeszcze dolać.
Patrick zapatrzył się w uniesioną whiskówkę. W myślach rozważał, wszystkie za i przeciw. Tych za było zdecydowanie więcej.
- Lej – kiwnął gwałtownie głową.
Z ponownie uzupełnioną szklanką, okręcił się na krześle i zapatrzył w kąt sali. Grający tam mężczyźni kłócili się o coś zażarcie. Ich podniesionych głosów nie była w stanie zagłuszyć nastrojowa muzyka dochodząca z kąta sali. Patrick pokrzepiony alkoholem, stoczył się z krzesła i ruszył w ich kierunku. W jego zamglonym alkoholowymi oparami umyślę rodził się niecny plan.
- Panowie – rzucił stojąc już przy ich stoliku. – Co powiedziecie na małą partyjkę pokera?
Mężczyźni popatrzyli niechętnie w jego stronę. Nikt nic nie odpowiedział, nie zaprosił go do stolika, ani nie przesunął się by zrobić mu miejsce.
- No panowie, może to was zachęci?
Wyciągnął z kieszeni parę zmiętych banknotów o wysokim nominale i nonszalanckim ruchem rzucił je na stolik. Jednemu z mężczyzn, brodatemu i wąsatemu, na widok pieniędzy zalśniły mocniej oczy. Brodacz pchnął siedzącego po prawej kolegę.
- Billy, zrób miejsce naszemu nowemu przyjacielowi.