Ktoś mógłby powiedzieć, że widok kompleksu budynków, wzniesionych na tej zielonej wyspie, niczym nie różni się od podobnych konstrukcji. Jednak każdy przechodzień, po zaledwie jednym spojrzeniu był zmuszony stwierdzić, że ten obraz wywoływał tajemnicze uczucie, które przez mgnienie oka napiętnowało sumienie. Przeszywał na wskroś wrażliwość i stawał się tak nagle jak nudności wywołane spleśniałą żywnością. Chociaż żadna z tych osób nie była w stanie stwierdzić powodu owego zjawiska, rzeczywiście ono istniało. Faktem jest też, że nie często ktokolwiek tamtędy przechodził, albowiem miejsce to było umyślnie, jakby odcięte od reszty wyspy i tylko najbardziej wytrwali i sprytni turyści docierali tam znużeni i energicznie wyładowani, choć nie oznaczało to dla nich żadnych doznań estetycznych. Cały zespół tych zabudowań otoczono niskim płotem, zbudowanym ze spróchniałych gdzieniegdzie i lekko nadłamanych belek drewna. Wejście na jego teren stanowiła zaś mała bramka, z drzwiczkami zamykanymi metalową zasuwą. Do najbliższego hangaru z furtki, prowadziła wydeptana wśród kęp traw ścieżka, na której znać było ślady podeszew rozmaitych wzorów. Sprawne oko przechodzącego tą ścieżką spostrzegłoby zabarwione krwią niewielkie kamyki (zostały one przywiezione z jednego z magazynów, do którego wchodzili wyłącznie pracownicy ze stanowiska pracy B w celu naprawy drobnych awarii, przytrafiających się ezoterycznie, regularnie co dwa tygodnie). Jego wnętrze oświetlały promienie słońca wpadające przez potężne, wypolerowane, szklane okna. W jednym z nich stał młody, rumiany chłopiec o jasnych, kędzierzawych włosach. Niebieskie oczy iskrzyły mu się w podnieceniu, a dłonie przylegały do chłodnej szyby, jak gdyby chciał stamtąd uciec. Spoglądał co chwilę w inne miejsce, szukał czegoś albo raczej chciał jak najwięcej uchwycić zmysłem wzroku. Łapczywie obserwował to chmury, to obijające brzeg fale oceanu. Czuł jakby tam był i stąpał, zanurzony po kostki, w kojącym nurcie ożywczej wody. Widział siebie, biegnącego na zroszonej trawie ku zachodzącemu słońcu, łapiąc zaciekle każdy powiew wiatru, uzupełniający jego trzewia w życiodajny tlen. Rozmarzył się na moment i przymknął oczy. Umysł przyniósł mu wspomnienie o matce. Łzy napłynęły Frankowi do spojówek. Kochał ją jak samego siebie, a nawet bardziej. Wiedział, że był w stanie zrobić dla mamy wszystko, ale nie wystarczyłoby to do ocalenia jej życia. Zbyt dużo ludzi wpraszało się w środowisko, do którego tak dzielnie bronił dostępu, ale miał wtedy zaledwie 8 lat, więc sumarycznie był bezsilny. Teraz próbował usunąć to wspomnienie z umysłu, ale jego wysiłki szły na marne. Myśli wciąż powracały, jeszcze bardziej natężone. Zostało mu tylko 9 minut. Wrócił do rzeczywistości i spojrzał na odgradzającą go od świata zaporę. Nienawidził jej. Cholernie czuł się z myślą, że ta sztuczna przegroda jest dla niego bogiem. Od niej zależało jego życie. Przez nią mógł tylko marzyć o realnym świecie. Mógł przenieść go do swej wyobraźni. Tylko tyle. Powoli zapominał o rzeczywistości innej wolności, w poczuciu której miała wychowywać go matka. Kropla słonej łzy spadła na wargę, którą instynktownie oblizał i poczuł słony smak nieszczęścia. Upadł na dno psychicznej motywacji. Widział siebie konającego w bezludnej okolicy, w skwarze nienaturalnych paneli ultrafioletowych parzących jego ciało. Widział jak nieznana dłoń szarpie jego kark i z nadludzką mocą topi go w odmętach bezkresnego dna oceanu. Czas upływał i wiedział, że postoi tam jeszcze 4 minuty. Usiadł na podłodze krzyżując nogi. Oparł głowę o dłonie, które podpierał na kolanach. Westchnął z goryczą. Przez cały ten czas, Frank zbladł nieco, a jego oczy zapadły się.
Za swoimi plecami poczuł jakby ruch przechodzącej postaci. Rozejrzał się wkoło. Na karuzeli kręciły się i wrzeszczały beztrosko małe brzdące. Dwoje z nich, chłopczyk i dziewczynka, skończyło zabawę i podeszło do nieznajomego. Chwyciły go za dłonie i próbowały ciągnąć w przeciwne strony.
-Idźcie stąd!- powiedział na cały głos.-Wynoście się, gówniarze!-
Zaczął kręcić głową machinalnie na boki. Splunął na szybę i rozmazał amylazę zgrabnym ruchem ręki. Walnął w nią drugą dłonią, zwiniętą w pięść. Uspokoił się i cicho zaszlochał. Rozejrzał się ponownie i już nikogo nie zobaczył. Minuta. Położył się na plecach i z goryczą pomyślał o wszystkich ludziach. Jednym wyobrażeniem objął całą, ziemską populację. Zobaczył różnice i konflikty, strach i zwątpienie, niewiedzę i obojętność, radość i euforię, żal i paniczny strach. Poruszył się i zszedł głębiej w otchłań ignorancji. Ujrzał złoty, promienisty korzeń, który pomimo swego niewysłowionego piękna był kruchy jak potłuczone jajko. Dotknął go i zobaczył w momencie odbicie straszliwej twarzy, pokiereszowanej i okrutnej. Zrozumiał. Wszystkie te pojęcia zamieniły się nagle w definicję jego boga i poczuł w sercu gorejące uczucie miłości do innych ludzi. Wstał prędko z podłogi i spojrzał na powieszony na ścianie, tykający zegar. Czas dobiegł końca. Drzwi otworzyły się i weszło przez nie dwóch mężczyzn ubranych w znoszone, pobrudzone kombinezony. Od jednego z nich unosił się wstrętny zapach stęchlizny. Wzięli Franka pod ramiona i wyprowadzili go z głównej hali hangaru do pomieszczenia znajdującego się gdzieś w jego głębi. Z drzwi położonych nieopodal weszli pracownicy i rozstawili się na swoich miejscach pracy.
Szum wiatru miotającego się tu i tam, bez celu, nikomu nie przeszkadzał. Po chwili wysiłku przyzwyczaili się. Choć pewnie, gdyby tak nie było, ich umysły nie zdołałyby się nad tym zastanowić. Zbyt ciężko pracowali tego dnia. Musieli oświetlić całe pomieszczenie. Ta konstrukcja jest tak ogromna, że nie jest to łatwe zadanie. O 16 wszyscy ustawili się na swoich miejscach pracy. Każdy ubrany w odpowiedni kombinezon, pozapinany na wszystkie guziki, aby nie zwrócić na siebie niepotrzebnie uwagi przełożonego. Rękawice ochronne po same łokcie, wykonane z jakiegoś sztucznego materiału, naciągali z obawą przed alergiczną wysypką. Nieraz, szczególnie osoby z długoletnim stażem, nagle zaczynały drapać wściekle swoje przedramiona, aby po kilkunastu sekundach, już w na ziemi rzucać się w konwulsjach, tocząc pianę z ust i krzycząc niewypowiedziane nigdy wcześniej przekleństwa. Strach żył w nich, lecz musieli je zakładać. Na nogach nosili wypastowane, czarne jak kruk i lśniące buty z grubą, metalową podeszwą. Wszyscy robotnicy, wyglądający jak kopie, wpatrywali się z uwagą na wiszący zegar, którego wskazówki tykały równomiernie z zegarem w położonym nieopodal hangaru magazynie.
Otwarty umysł [psychologiczna (suspens?)]
1
Ostatnio zmieniony śr 23 maja 2012, 21:30 przez terteus, łącznie zmieniany 3 razy.