
Pozdrawiam, życzę smacznego -.- Tekst nie miał żadnej korekty.
Zamieć:
Pamiętnik Michała Wądołowskiego z czasu apokalipsy
I była chwila ciszy i powietrze stało głuche, milczące jakby z trwogi oniemiało
~ Adam Mickiewicz
Rozdział I
W Warszawie spada śnieg
I
WWWTamten dzień zapowiadał się całkiem zwyczajnie. Dzień jak dzień, dzień jak co dzień. Złote Tarasy, jak zwykle w piątek po południu, były wypełnione po brzegi ludźmi, w większości młodymi. Bardzo prawdopodobne, że do tej nierównej proporcji młodzi / starzy przyczynił się porządek dnia. Warszawskie szkoły kończyły lekcje około czternastej – piętnastej, zaś ludzie pracy wracali do swoich domów dopiero po osiemnastej.
WWWEfekt?
WWWWedług naszego ostatniego spisu ludności osoby niepełnoletnie stanowią jakieś sześćdziesiąt pięć procent ogółu. Przerażające, nie? Cóż...
WWWWydarzenie, które wkrótce potem zyskało nazwę “Białego piątku” wynikło nagle, nikt się go nie spodziewał; ludzie robili zakupy w Saturnie, H&M czy innym Empiku, jedli w McDonaldzie, oglądali filmy w Multikinie. Przy drzwiach obrotowych prowadzących na zewnątrz obściskiwała się parka gimnazjalistów, trochę dalej matka ganiła swojego dzieciaka za to, że wytarł nos rękawem. Tak, wszystko wyglądało całkiem normalnie.
WWWChyba najbardziej w pamięci utkwił mi widok tamtej pary. Dziewczyna, około piętnastu lat oderwała się wreszcie od swojego “miśka”, pożegnała się z nim i ruszyła w kierunku wyjścia. Szła pewnie, nie zwalniając tempa, ale na koniec jeszcze się obejrzała i uśmiechnęła do chłopaka. Nie widziałem jego twarzy, nie wiem, czy odwzajemnił uśmiech. Ale pewnie tak... Gimnazjalistka wcisnęła się w tłum zmierzający na zewnątrz.
WWWWłaśnie wtedy rozległ się niesamowicie niski dźwięk, jakby pomruk dużego zwierzęcia. Obeszło się bez eksplozji, fajerwerków, bomb atomowych i innych dupereli. Szyby, stanowiące kopułę Złotych Tarasów zadrgały, stoły i krzesła stojące przy restauracjach zaczęły podskakiwać jak szalone. Ludzie nie krzyczeli, tylko skulili się, rozglądając się w dzikim popłochu. Światła zamrugały, w którymś ze sklepów zawył alarm. Gdzieś stłukły się szklanki, gdzieś buchnął ogień.
WWWPotem zaległa cisza.
Wszystko zamarło – ludzie trwali skuleni, światła przestały wariować, alarm ucichł. Miałem dziwne wrażenie, że ta scena będzie trwać całą wieczność, gdy ktoś krzyknął:
- Patrzcie!
WWWOczy wszystkich skierowały się najpierw na krzyczącego, a potem, kiedy rozległ się przerażający huk, na widniejący za szklaną kopułą budynek marriota.
WWWKolosalny biurowiec stał w ogniu, w jego boku widniała olbrzymia dziura. Zdążyłem wzrokiem uchwycić coś białego, mknącego w dół na nieuchronne zderzenie z ziemią. Minęło ćwierć sekundy i zabrzmiał kolejny huk, jakby nieco przytłumiony. Zastanawiałem się, co to u licha mogło być, gdy jakiś mężczyzna stojący niedaleko mnie powiedział:
- Boże, to samolot... Samolot uderzył w marriota... Dobry Boże...
WWWNawet wtedy ludzie nie zaczęli krzyczeć.
WWWNiesamowitą ciszę przerwał dopiero gimnazjalista, który jeszcze niedawno wymieniał czułości ze swoją dziewczyną. Krzyknął coś niezrozumiałego, puścił się biegiem w kierunku drzwi obrotowych. Te ustawiły się akurat tak, że budynek nie miał bezpośredniego połączenia ze światem zewnętrznym. Podbiegł do nich, spróbował otworzyć, ale najwyraźniej zacięły się; zaczął więc bezradnie walić w nie pięściami.
- Ewa! Kurwa mać, Ewaaa!
WWWTłum jakby się obudził. Ktoś zaczął płakać, ktoś krzyczeć, ktoś wyjął telefon, aby wezwać pomoc. Właśnie wtedy naszło mnie dziwne uczucie, niezwykle ciężkie do opisania – nagle poczułem się bardzo słaby, samotny i przestraszony. Wiedziałem już, że dzieje się coś wyjątkowo paskudnego, choć nie wiedziałem jeszcze co konkretnie. Spojrzałem na ulicę i poczułem przebiegający po plecach dreszcz.
WWWAuta leżały porozrzucane na wszystkie strony niczym zabawki. Jakiś autokar wbił się w latarnię uliczną, nieco dalej taksówka dogorywała pod tirem. Szczątki samolotu tliły się słabo u stóp nadwerężonej konstrukcji mariotta. Kilka drzew, które byłem w stanie stąd dostrzec, straciło swoją witalność, zamieniając się w nagie szkielety, przyozdobione białymi piórkami. Jednak najbardziej przerażający widok stanowili ludzie znajdujący się na zewnątrz.
WWWWszyscy, bez wyjątku, leżeli na chodniku, na ulicy, gdziekolwiek dopadł ich “Biały piątek”. Nie ruszali się.
WWWOkoło godziny siedemnastej zaczął padać śnieg.
II
WWWDzisiaj zaczął się siódmy dzień od “Białego piątku”. Cholera, to już okrągły tydzień. Ludzie się nieco uspokoili, ale nadal boją się wychodzić. Ci którzy się odważyli już nie wracali.
WWWPierwszym ochotnikiem był gimnazjalista. Zdecydował się jeszcze pierwszego dnia, zanim kopuły Złotych Tarasów pokryła warstwa lodu. Pamiętam, że cechowała go niezwykła determinacja. Wyśmiał ludzi, którzy odradzali mu wyjście na zewnątrz. Nawyzywał od tchórzy. Samotnie ruszył w kierunku drzwi wyjściowych – te zawsze były ustawione tak, żeby nie zaistniało bezpośrednie połączenie ze światem zewnętrznym. No więc wyszedł dzieciak i niemal natychmiast zginął. Tłum zgromadzony wewnątrz galerii z zapartych tchem obserwował jak chłopak podchodzi do ciała swojej ukochanej, klęka nad nią i sprawdza puls. Nie ulegało wątpliwości, że nie żyła. Podobno strasznie drżał, co oznacza, że temperatura już wtedy osiągnęła zabójczo niskim poziom, choć osobiście uważam, że był wtedy na krawędzi załamania. Nigdy się nie dowiedziałem jak miał na imię. Miał napad drgawek, wyprężył się i upadł na ziemię. Jakiś człowiek z ponadprzeciętnym wzrokiem oznajmił dziwnym głosem, że dzieciak chyba zamarzł w ciągu niecałej minuty.
WWWNastępni odważyli się wyjść dopiero drugiego dnia. Marriot już wtedy nie dymił, straszył tylko potężną wyrwą w boku. Grupka składała się z ośmiu mężczyzn i trzech kobiet, którzy postanowili się wyrwać z tego gówna, w którym wszyscy tkwiliśmy. Zginęli nieco później, niż chłopak – dotarli na wysokość Hard Rock Cafe.
III
- Jesteś pewien? – spytał się mężczyzna, który jeszcze do niedawna pełnił rolę sprzedawcy w Reebooku. – Wiesz, teoretycznie mam to wszystko, ale...
- Ale co?
- Ale na dworze pizga jak w Kieleckim.
WWWWestchnąłem ciężko. Logiczne rozumowanie nie było mocną stroną mojego rozmówcy. Machnąłem ręką w stronę półek z towarem.
- Potrzebuję najlepszą kurtkę narciarską jaką macie, gogle narciarskie, jakąś grubą czapkę, ciepłe, solidne buty. – powtórzyłem powoli. – Właśnie dlatego, że pizga jak w Kieleckim.
- No dobrze – Sprzedawca za ladą przestąpił z nogi na nogę, patrząc na mnie nieufnie. – Ale gotówkę pan ma? Bo kartą...
- Kurwa! – krzyknąłem. – Kurwa, kurwa, kurwa! Czy nie rozumiesz pan, że muszę się stąd wydostać i zorientować, co się stało z moją rodziną? Z moimi bliskimi? Czy naprawdę nie dociera do pana, że na dworze panuje temperatura niska jak poziom pańskiej inteligencji i muszę zadbać o to, żeby nie odmrozić sobie dupy? Zresztą kto teraz się przejmuje kasą! Cholera, oddam wam to wszystko, jak ten cały pierdolnik się wyjaśni!
WWWJakaś kobieta siedząca przy pobliskim kaloryferze spojrzała się na mnie z niesmakiem. Chyba chciała coś powiedzieć, ale wyraz mojej twarzy najwyraźniej ją zniechęcił.
- Dobrze, już dobrze, gościu, spokojnie – mężczyzna, na oko jeszcze student, uniósł ręce do góry w geście obrony. – Weź co potrzebujesz, ale nie drzyj się, ludzi straszysz. I będę musiał to zgłosić.
WWWNie odpowiedziałem. W milczeniu patrzyłem jak studencik wychodzi zza lady i rusza w głąb sklepu. Ruszyłem za nim.
IV
WWWKalesony i dwie pary spodni – jedne moje i drugie nieco większe, pożyczone ze sklepu. Dwie podkoszulki, bluza, sweter i gruba, solidna narciarska kurtka. Wokół szyi szczelny pancerz z szalików. Na głowie czapka, kask narciarski, oczy schowane za goglami. Dwie pary skarpet, wysokie buty “śniegówki”, w które wpuściłem wspomniane spodnie i dodatkowo obwiązałem sznurem, żeby zapobiec utracie ciepła. Rękawiczki i rękawice narciarskie. Do przedramienia przywiązany termometr.
WWWTo wszystko miałem na sobie, był to bowiem mój pancerz przeciwko zabójczej temperaturze, która panowała na zewnątrz. Obecnie znajdowałem się na najniższym poziomie Złotych Tarasów, oznaczonym jako minus jeden, a zgromadzeni przy wyjściu ludzie patrzyli się na mnie jak na kretyna, a ja czułem się jak kretyn, bo też jak kretyn zapewne wyglądałem.
- Mamo, czy ten pan zwariował? – zapytał swoją mamę jakiś brzdąc, gapiący się na mnie jak na ufoludka. Ktoś inny przyłożył dłoń do twarzy i pokręcił głową.
- Młody, jesteś pewien? – zapytał ochroniarz przy drzwiach obrotowych prowadzących do podziemnych pasaży. – Wiesz, mam jakieś złe przeczucia co do tej temperatury... To nie jest normalne... Cholera, już dość osób zginęło tam na zewnątrz, a pomoc może nadejść lada dzień. Może jednak poczekaj, co?
WWWChciałem odpowiedzieć coś złośliwego, ale jakoś opuścił mnie ironiczny nastrój. Ziejąca za “obrotówką” ciemność działała na mnie wyjątkowo paskudnie. W dodatku pociłem się niemiłosiernie.
- Ja też... – odparłem po chwili. – Ja też się boję. Ale muszę wiedzieć, co się dzieje z Klaudią...
WWWZamyśliłem się.
- Kocham ją – dodałem po chwili, zaskakując sam siebie. Nigdy tego nikomu nie powiedziałem. Nawet jej. – I po prostu... Jeżeli ja jej tego nie powiedziałem kiedyś... To powinienem... No. Wie pan. Teraz chociaż spróbować.
WWWWtedy zrozumiałem, jak bardzo się boję. Jak bardzo przerażała mnie rzeczywistość rozciągająca się poza Złotymi Tarasami, które w ciągu tego dziwnego tygodnia stały się dla mnie czymś w rodzaju domu. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem jednym z tych, którzy leżą godzinami na łóżkach i stęczą do swoich wyidealizowanych miłostek (zazwyczaj dopomagając sobie przy tym jedną ręką). Staram się stąpać twardo po ziemi, a o swoich uczuciach nie lubię mówić. Cholera, dlatego właśnie takie zwierzenie się pierwszemu lepszemu ochroniarzowi zdradzało, jak bardzo opłakana jest sytuacja. Bogu dzięki, typek nie dopytywał. Zrozumiał mnie.
WWWWymieniliśmy mocny, męski uścisk dłoni, po czym ochroniarz pchnął drzwi. Tłumek za nami zafalował, cofając się przed chłodnym powiewem, który nagle wtargnął do środka. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na ludzi, po czym przekroczyłem “obrotówkę” i wyszedłem do pasaży.
WWWNatychmiast zaatakował mnie mróz. Nie pozwoliłem sobie na żadne szczeliny w moim “pancerzu” toteż póki co zachowywał się jak bezradne zwierzę. Poczułem jak przygniata mnie, otula, spowalnia moje ruchy i przyczaja się. Oddychałem przez nos, również osłonięty, ale zimne powietrze kłuło niczym sztylety. Szedłem bardzo powoli, niepewny tego, co przyniesie następny krok. Stukot butów rozlegał się echem w martwej ciszy zalegającej w podziemiach.
WWWKierowałem się na peron Warszawskiej Kolei Dojazdowej, znajdujący się niedaleko od Złotych Tarasów. Zamierzałem stamtąd pójść na piechotę do Pruszkowa. Zakładałem, że podróż potrwa jeden dzień, oczywiście zakładając, że trzymałbym się torów WKD. Same szyny gwarantowały mi, że dotrę do celu bezbłędnie, w końcu w Pruszkowie znajdował się przystanek kolejki. Jedyny problem stanowiła temperatura; obecnie termometr pokazywał minus czterdzieści stopni mrozu. I ciemność.
WWWJedynym źródłem światła w tym wyklętym, podziemnym świecie była latarka, którą przed wyjściem dostałem od gościa z ochrony. Rzucała solidny, jasny promień, ale mimo to moja sytuacja nadal przedstawiała się cokolwiek beznadziejnie. Tunele, które jeszcze nie tak dawno beztrosko przemierzałem stały się dla mnie istną terra incognito – ziemią nieznaną. Wyłaniające się z mroku numery peronów przypominały napis powitalny przed zejściem do nieznanych pieczar, jakimi teraz stały się stacje PKP. Schody ruchome, teraz trwające w bezruchu, prowadziły prosto w zimne objęcia ciemności. Ciekawość namawiała mnie, żebym zszedł na dół i przekonał się, co się stało z tymi wszystkimi czekającymi na pociąg. Na szczęście zdrowy rozsądek kopnął ciekawość w tyłek i posłał w cholerę. Tym bardziej, że wszędzie wkoło walały się zwłoki.
WWWZwłoki.
Wciąż nie docierało do mnie, że te anonimowe czarne kształty to byli kiedyś ludzie. Bo jak to, leżą sobie ot tak w środku miasta i nie żyją? A przecież znajdowali się tam i mężczyźni, i matki z dziećmi i starcy i cudzoziemcy – pełny przegląd społeczeństwa polskiego. Starałem się nie kierować światła na ich twarze, dzięki temu zachowywałem jakiś względny spokój. Ale i tak wrażenie przebywania na cmentarzu nie opuszczało mnie, więc mogłem z pewną dozą optymizmu stwierdzić, iż nie byłem sam.
WWWNa rozwidleniu przejść przy restauracji McDonald miałem do wyboru pójść albo w kierunku marriota albo w kierunku WKD, więc nie wahałem się ani chwili z wyborem ścieżki. Minąłem restaurację, następnie przeszedłem obok pizzeri Dominium i niedługo potem znalazłem się na przystanku WKD, znajdującym się już na otwartej przestrzeni.
WWWWbrew moim oczekiwaniom widok przedstawiał się bardzo zwyczajnie. Skład stał tam gdzie powinien, żadna ściana czy budka się nie posypała. Nawet ludzi (jak uparcie nazywałem zwłoki) nie było tu wielu – ośmiu, może dziesięciu delikwentów.
WWWJednocześnie poczułem odprężenie – zginęło wrażenie niepewności i zaszczucia, jakie towarzyszyły mi przez całą drogę w podziemiach. Zastąpiło je pytanie:
“Co dalej?”
WWWSpojrzałem w górę. Niebo pokrywały ciężkie, niemalże czarne chmury, z których padały drobne płatki śniegu. Słońce gdzieś zaginęło, jego istnienie zdradzała tylko względna jasność jaka panowała tutaj, w świecie na zewnątrz. Ptaków nie było słychać. Ludzi też nie. Miasta też.
WWWWarszawa zmarła śmiercią nagłą i tragiczną. A skoro serce Polski, to może także i cały kraj? A może cały świat?
WWWA co z Klaudią?
WWWZ moją rodziną?
WWWIlu jest takich jak ja?
Tyle pytań i jedna odpowiedź.
- A chuj wie – mruknąłem, zerkając na termometr. Minus czterdzieści pięć stopni. - Czas ruszać w drogę.
I don't want to set the world on fire
I just want to start
A flame in your heart