Pod koniec sierpnia około dwudziestej pierwszej w Central Parku zwykle powoli zapada zmrok, ale nie tego wieczoru. Promienie słońca wciąż delikatnie przedostawały się przez gęste gałęzie klonów. A w dymie z przypalonego przez sprzedawcę szaszłyków mięsa, który unosił się szarym obłokiem aż do szczytów drzew, słoneczna poświata nie wydawała się pomarańczowa, lecz srebrzysta i ostra. Niemal tak platynowa jak tarcza księżyca w pełni przy bezchmurnej nocy.
Patrzyłem na to światło przez obiektyw aparatu i zastanawiałem się, czy ten widoczek, tak barwny i nieprzystający do pory roku, nie zostanie skomentowany jako kicz nad kicze. Zrobiłem parę fotek (dokładnie siedem). Wyszły nieźle. Ale wciąż wahałem się, czy opublikować je na blogu.
A może lepiej poczekać, aż zapadnie zmrok? To nie powinno potrwać długo, pomyślałem, patrząc na zegarek. Za piętnaście minut, no góra za pół godziny, słońce schowa się za horyzont i niebo zgranatowieje. Oby jak najszybciej, prosiłem opatrzność, gdy ziewając z niepokojem wpatrywałem się w chmury, które napływały nad miasto. Miałem za sobą długi dzień.
― Cholera, zepsują mi ujęcie – powiedziałem do siebie, gdy ogromny biały kumulus zacienił srebrzysty gzyms z napisem zasłonił Trump. Dziewczyna na ławce poruszyła się nerwowo, na dźwięk mojego głosu.
– Przepraszam, wymsknęło mi się — odezwałem się do rudej dziewczyny, udawała pogrążoną w lekturze, ale coś tu było nie tak.
A ona uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, nie wiem, ale chyba jakoś zbyt szczerze.
Zresztą nie będę się oszukiwać, nie pamiętam, żeby jakakolwiek przygodnie spotkana, do tego atrakcyjna, dziewczyna uśmiechała się na mój widok. Nie żebym narzekał na brak damskiego towarzystwa… zdecydowanie nie. Ale przy moim wyglądzie kobiety potrzebowały czasu, żeby się oswoić z myślą, że chciałem je posiąść. W efekcie lądowałem w łóżku zazwyczaj z koleżankami z pracy albo żonami przyjaciół. Tych samych przyjaciół co zawsze. No cóż, nie musiałem prosić o dyskrecję, sądzę, że żadna z tych dam nie przyznałaby się do romansu ze mną - garbatym konusem, jak podsumowała moją fizjonomię moja była żona.
Zdarzyło się to jakiś czas temu, gdy błagałem ją, żeby nie porzucała mnie dla tego idioty — przystojnego trenera golfa, który, swoją drogą, po roku okazał się kawałem skurwysyna. Tak, dosłownie takich słów użyła:
― Nie zatrzymasz mnie ty garbaty kurduplu!
A ja klęczałem przed nią i błagałem, łamiącym się od płaczu głosem, żeby przemyślała decyzję, bo nikt nigdy nie będzie jej kochał tak jak ja.
I wiesz, jaki osiągnąłem efekt? Wyobraź sobie, że jednak odeszła. A gdy po roku wróciła, przyjąłem ją z powrotem. Kochałem ją nad życie. Robiłem jej zdjęcia. Kupiłem nawet beauty dish, żeby w miękkim świetle lamp wyglądała jeszcze piękniej. Ale ona wciąż narzekała na swój wygląd. Zresztą, kiedy ona była z siebie zadowolona? Ostatnio przeszkadzały jej nawet te drobne mimiczne zmarszczki wokół oczu. Te same, które tak kochałem. Wciąż się śmiała, uwielbiałem słuchać jej głośnego melodyjnego śmiechu. Mógłbym na nią patrzeć godzina, żartować, zmuszając ją do śmiechu, a potem całować te zmarszczki jedną po drugiej.
Tyle że nie dała mi szansy... Przestała się już przy mnie śmiać.
A po siedmiu miesiącach oświadczyła, że wraca do tamtego!
Nie wytrzymałem. Coś we mnie pękło. Poszedłem na terapię. Pierwszy, potem drugi gość w przytulnym gabinecie, sadzali mnie na moherowej sofie i zmuszali do wynurzeń. Nie odzywałem. Już dawno temu nauczyłem się nie mówić. O pewnych rzeczach nie da się mówić, nawet w modlitwie. Dopiero trzeci okularnik, właściciel turkusowej kanapy zapytał o moją pasję, wreszcie coś się we mnie odemknęło i po raz pierwszy wspomniałem o przeszłości:
— Kiedyś robiłem zdjęcia — wyznałem i od tego się zaczęło.
Dla zabicia czasu, każdą wolną chwilę poświęcałem fotografii. A już od roku prowadzę blog o fotografowaniu, najpopularniejszy w całych stanach.
Znów spojrzałem na rudą dziewczynę na ławce, coś z nią było nie tak, nie wiem co… zachowywała się dziwnie. Tak jakby na coś czekała. Bo czy rzeczywiście mogłaby coś widzieć na gęstym drukiem zapisanej książce w cieniu drzew? Dla mnie, fotografa niebo wciąż było za jasne, jednak dla kogoś, kto o tej porze próbował czytać, zdecydowanie już zmierzchało.
***
Ta była najmłodsza. Jej usta w kształcie podkówki i te włosy, ależ ona miała włosy, falowały się i lśniły odcieniem miedzi. Zwłaszcza, gdy padało na nie wątłe światło księżyca. A kiedy było już po wszystkim i odrywał ręce od jej szyi, te rozchylone usta i wyciągnięty język w niczym nie kojarzyły się z tą dziewczyną, przyłapaną na lekturze w parku. To nie była ona, choć przez chwilę zdawało mu się, że tak bardzo przypominała kobietę, która go porzuciła dla innego mężczyzny, myślał, gdy pochylony nad nią niezgrabnie wsuwał spodnie. A potem wlókł jej ciało w stronę jeziora.
— Jeszcze metr, pół metra – powtarzał jak mantrę.
Wodę intensywnie pokrywała rzęsa. Jak zawsze pod koniec upalnego sierpnia w Central Parku. A gdy zepchnął jej ciało, które z pluskiem wpadło do stawu, zorientował się, że w tym miejscu było za płytko. Twarz i broda dziewczyny wystawały nad powierzchnię, podczas gdy reszta jej ciała, włącznie z niewielkim piersiami, pokryta była rzęsą, przypominającą, w tym świetle, brunatny całun.
I wtedy dotarły do niego krzyki przechodnia. Nawoływał psa:
– Amanda, do nogi!
– Kto tak nazywa psa?...A może ona też miała na imię Amanda... Amanda?
Przeskoczył przez barierkę, poślizgując się na wypolerowanym przez wodę kamiennym brzegu. Prawa noga utknęła między płytami. Wyszarpnął ją. Kuśtykając zszedł do wody. Nie czuł bólu. Musiał działać szybko. Schwycił ją za włosy i przeciągnął ciało przez kamienny próg, po którym woda spływała kaskadą do rwącego potoku. Po chwili dobiegł go tylko głośny plusk. Resztę odgłosów wygłuszył rwący szum rzeczki.
***
Ocknąłem się na ławce w parku. Ktoś szarpał mnie za ramię.
- Proszę pana, proszę stąd odejść, tu nie wolno nocować – doszedł mnie głos policjanta.
– Tak, już idę – powiedziałem i z całej siły strząsnąłem z siebie jego dłoń.
Wstałem, sięgając po aparat, który wciąż leżał na ławce.
Przeszedłem alejką w stronę lunaparku. Spałem krótko, najwyżej dwadzieścia minut, zorientowałem się po kolorze nieba. To był odpowiedni moment. Miałem swoje magic light i rozświetloną żarówkami Empire State Building. Granat nieba pokrywało kilka różowo-żółtych obłoczków.
-Nie powinno wyjść źle – zawyrokowałem.
Podszedłem do barierki, która wydawała się przytwierdzona w idealnym miejscu. Oparłem o nią aparat. Czas naświetlania musiał trwać co najmniej dwie minuty. Nie wziąłem statywu, ale aparat mogłem przecież oprzeć o tę barierkę, wtedy ewentualne drżenie ręki nie zepsuje ujęcia. Gdy już udało mi się ustawić światło, pstryknąłem siedem zdjęć. Zawsze robię co najmniej tyle, choć wiem, że to pierwsze zadowoliłoby moich widzów. Siedem to dla mnie magiczna cyfra.
Zadowolony z siebie, już miałem włożyć aparat do torby, gdy zorientowałem się, że jest za ciężka. Odłożyłem kosztowny sprzęt na ławkę i przezornie przechyliłem torbę. Moje spodnie zalał cuchnący szlam. To samo przydarzyło mi się już po raz siódmy.
Skąd ten szlam?, zastanawiałem się, schodząc na pobliską stację czerwonej linii metra.
Seryjny fotograf
1
Ostatnio zmieniony śr 29 lut 2012, 02:18 przez k.sikora, łącznie zmieniany 2 razy.
Katarzyna Sikora
www.katarzynasikora.pl
www.katarzynasikora.pl