(myślę, że na blogu tekst jest czytelniejszy dzięki interlinii)
Będę wdzięczny za opinie, a zainteresowanych odsyłam do bloga, gdzie już wkrótce będą mogli dowiedzieć się o dalszych losach mieszkańców Starego Lasu.
Przedmowa
Ktoś nieprzeciętnie łebski — prawdopodobnie ja lub ktoś blisko ze mną spokrewniony — powiedział raz, że baśnie dlatego tylko są pisane tak zwięźle, by jak najprędzej spiły umysł dziecka do nieprzytomności. Za górami, za lasami, kiedy powiem „trzy” — zaśniesz — brzmi ukryta w niewinnej opowieści inkantacja. Baśniopisarstwo to sztuka, z której, bez wątpienia, wiele technik przejęła szkoła hipnozy.Pokolenia myślicieli marszczyły swe wysokie czoła nad hipnotyczną mocą baśni. Rozterki greckich filozofów wielki Rafael uwiecznił w słynnej Szkole Ateńskiej. Musi też być tobie znana, drogi Czytelniku, historia o uczonym Newtonie, któremu na głowę spadło jabłko, gdy ten rozmyślał któregoś dnia w swym sadzie. Mało kto wie, że uciekał on w owo hesperyjskie zacisze przed światem całek, paraboli i różniczek, ażeby tam czytywać dziecinne opowieści o mówiących zwierzętach i mistycznych potworach rodem z piekła. Podobnie niejaki psychiatra Freud, który stale tracił kontakt z rzeczywistością, puszczając wodze psychotycznej fantazji, poświęcił większość swego życia na poszukiwanie ukrytych w baśniach sił ciemności. Natomiast pisarz Jonatan Kellerman po latach bezskutecznych badań nad problemem stwierdził wreszcie, że nie ma rzeczy straszniejszej od baśni.
Chociaż nie jestem wielkim uczonym i (jako że trawi mnie chroniczna alergia na kwiatowe pyłki) unikam przesiadywania pod drzewami, występuję oto z teorią, która rzuca światło na zagadkę usypiających właściwości baśni. Zaobserwowałem, iż morał, który znajdujemy na końcu każdej z tych opowieści, z reguły wywołuje u dziecka olbrzymi zawód. Morał jak „trzy” szeptem zawieszone na ustach hipnotyzera nuży je, wykręca jak pranie i zniechęca do dalszych zabaw i grymaszenia. Stan ten fachowo określa się mianem apatii, której objawy opiekunowie błędnie przypisują klinicznej senności.
Przeklęty morał jest figurą, która od pierwszych słów szachuje opowieść; tym, co ciągnie ją ku sobie sznurem wrzynającym się pod pióra i ciasno krępującym skrzydła historii. Rady, zakazy, przestrogi i wskazówki, które ktoś ujmuje w jednym, dwóch zdaniach, stają się wkrótce kodeksem, a na te ludzie gwiżdżą, jak gdyby na przekór, już od pierwszych chwil życia i od zawsze. Za to niewypowiedziany morał jest prawem ponad prawem.
Jednak morał, to nie jedyna technika, którą stosują baśniopisarze, lecz ultima ratio, ostateczny cios, jaki zadają opornemu umysłowi. Co bardziej wprawny hipnotyzer uśpi dziecko na „dwa”, a mistrzowie tej sztuki omal nie budzą już swych pociech „jedynką”. Dzieje się tak dlatego, że baśnie, które czytamy dzieciom są ubogie w słowo, jałowe, bezbarwne i wyprane z emocji, jednym słowem nudne! Zabieramy nasze dzieci do krain, których granice wyznaczają jedynie ich nazwy; zamków, których szablonowy i wręcz banalny opis powinien znajdować się pod ilustracją budy, w której sypia czworonóg króla, nie zaś sam król i jego małżonka! Przedstawiamy dzieciom manekiny, twarze bez falistych rzęs nad oczami, gdzie toną światła poranka i wschodzą mroki wieczora; bez piegów na nosie, może lekko zadartym, ze rdzawą blizną po wspinaczce na drzewo. Wystawiamy fantoccini, które swój nieżyt wiodą na stryczku i nigdy nie będzie im dane potknąć się, przewrócić, połamać i z krzykiem na ustach lecieć w bezdeń, stając się pożywką dla jakiegoś padlinożercy. I gdyby tego kiczu nie było dziecku wiele i nie machnęło na nas ręką już po ekspresowej przeprawie przez góry, lasy i wiele, wiele rzek, próbujemy je jeszcze przestrzec przed tym, czego ofiarami padamy częściej niż ono!
Weźmy opowieść o trzech świnkach, która odniosła kompletne pedagogiczne fiasko. Wybór lichego budulca, który nie jest odporny na chuchanie i dmuchanie Wilka, to dzisiaj powszechność. Bo kto się boi wielkiego, złego wilka? A dalej: samotne wędrówki w dziczy, trzymanie z krasnoludkami (pomimo ich rzekomych zasług dla królewskiej rodziny), zażywanie egzotycznych odmian fasoli, skakanie z okna wprost na ciernie i całowanie śpiącej nieznajomej — wszystko to brzmi jak wspomnienie sobotniego wieczoru!
Ale do rzeczy, hipokryto czytelniku, mój bliźni, mój bracie! Na pewno jest ci znana baśń o dziewczynce w czerwonym kapturku. Próbując ci ją przypomnieć, niepotrzebnie zająłbym trzy lub cztery akapity tej książki. A dlatego że nie jestem entuzjastą reinterpretacji i podkoloryzowanych kalek, nie podejmę też w niej próby spisania na nowo przygód Czerwonego Kapturka. Wydaje mi się jednak (a bezmiar błędów, które popełniłem w życiu, czyni mnie niezbitym kryterium prawdy), że niektóre wątki baśni wystrzelone jak z armaty i pozostawione siłom ciężkości aż proszą się o zgłębienie. W swojej opowieści pragnę spojrzeć w wielkie oczy temu, kto spędza mi sen z powiek od lat szczenięcych po dziś dzień — Złemu Wilkowi.
CZĘŚĆ PIERWSZA
(PRZEDOSTATNIA)
BEZ TYTUŁU
I WIĘKSZEGO SENSU
(PRZEDOSTATNIA)
BEZ TYTUŁU
I WIĘKSZEGO SENSU
Nasyciwszy swą żarłoczność, Wilk położył się z powrotem i zaczął głośno chrapać. Niezadługo zjawił się pod domem myśliwy i pomyślał; "Coś za głośno chrapie dziś staruszka. Muszę zobaczyć, czy nie chora. Wszedł i zbliżywszy się do łóżka, zobaczył Wilka.
— Tuś mi sta-tary łotrze! — zawołał. — Da-da-da-dawno cię szukam!
Powiedziawszy to, chciał już wziąć na cel Wilka, ale wpadło mu do głowy, że może pożarł on staruszkę i że może da się ją jeszcze ocalić. Nie strzelił więc, ale rozpruł nożyczkami brzuch śpiącego zwierzęcia. Po kilku cięciach ujrzał Czerwonego Kapturka, a gdy uczynił jeszcze kilka cięć, wyskoczyła dziewczynka i zawołała:
— Ach, jakem się przelękła! Jakże ciemno było w brzuchu Wilka!
Także i babka wyszła żywa jeszcze, ale strasznie zdyszana. Dziewczynka przyniosła prędko kilka wielkich kamieni i wypełniono niemi brzuch Wilka. Zwierz zerwał się, chciał uciekać, ale kamienie były tak ciężkie, że padł na ziemię...
Bracia Grimm: Czerwony Kapturek. tłum. Franciszek Mirandola (edycja na potrzeby książki: Karol Dejman)
Rozdział 1 - Przebudzenie
Jeszcze większe były oczy Wilka, gdy nimi miotał po ścianach chatki w nadziei na jeden z tych cudownych przypadków „tu i teraz!”, o których pisuje się książki. Jak młody człowiek przepełniony ambicją zostania sławnym akrobatą, prężył się, wyginał i wył przez zęby póki nie zaniósł się kaszlem. Dopiero rozpaczliwie zerwawszy się po raz trzeci i po raz trzeci pociągnięty do podłogi ciężarem kamieni, przymknął swe żółte ślepia, zwiesił uszy i głęboko westchnął. Łapą dosięgnął świeżego szwu, bez wątpienia, dzieła krawieckiej chirurgii, a nie lekarskiej profesji. Krew broczyła spomiędzy pętelek, barwiąc jasne ubranie i plącząc poszarzałą, rzadką sierść w spiczaste kudły. Westchnął Wilk raz jeszcze, spoglądając na swą łapę, teraz wychudłą i ociekającą czerwona mazią.Czerń i biel fabrykowały wspomnienia na wyszczerbionych trybikach pamięci Wilka. Nie potrafił przypomnieć sobie, co go tu sprowadziło. Nie wiedział nawet czym i gdzie jest owo „tu”, które stawało się „tam”, gdy tylko zamykał oczy. Pełen brzuch podpowiadał jedynie, że jakimś sposobem udało się mu zaspokoić to potworne łaknienie, które wykręcało wilcze wnętrzności od kilku tygodni. Jednak czymkolwiek była pożywka, wywołała tym większą pustkę i głód jego pamięci.
Próby wspominania skutecznie udaremniała rozległa rana, która zadawała Wilkowi ból przy najmniejszym jego poruszeniu. Trudno było mu skupić się na przeszłości, gdy to, co teraz i za chwilę, było równie niewiadome i przerażające. Żaden dźwięk nie wróżył nic dobrego, a zarazem wszelki odgłos mógł mu przynieść wybawienie. Gdyby nagle rozbłysło światło, krzyczałby w trwodze i jednocześnie parł ku niemu jak zagubiony podróżnik, rzucając się w pył fatamorgany. Niespodziewanie, gdy już tracił ostatki wiary, czyjaś pyzata twarz o małych, świdrujących oczkach i płomienistym wąsie pod nosem złamanym w dwóch miejscach zawisła nad nim niespodziewanie. Gdyby tylko Wilk potrafił liczyć, naliczyłby na nosie dwadzieścia dwa piegi. Mimo tej drobnej ułomności, wiedział dobrze, że gdy do pary okrągłych oczek dołączyły jeszcze dwie inne, znalazł się w uciskanej mniejszości. Kimkolwiek była ta zgraja, miała przewagę liczebną.
— Strzelaj w łapę! Należy się! — zakrzyknęła jedna z twarzy.
Wilk, nim pojął grozę słów, stwierdził, że głos musi należeć do niestrawnej dziewczynki, którą pożarł na obiad. Dziewczynki w czerwonym kapturku, która teraz wyłoniła się cała z czarnej otchłani zapomnienia. Za nią na powierzchnię wypłynął koszyczek i malutka staruszka. Wilk oblizał się, a pysk uchylił w bolesnym uśmiechu, którego nie zmyło nawet pęknięcie kolejnego szwu. Naraz powróciło echo krzyku, niedawno jeszcze wypełniającego drewnianą izdebkę. Poił się wspomnieniem starszej kobiety, która desperacko chwytając za rozmamłaną pościel, znikała w cuchnącym gardziele zwierzęcia. A potem przyszła ta pyskata gówniara. Był już najedzony staruszką i pozwoliłby szczeniakowi wrócić, skąd przyszedł, ale ten sam prosił się o bycie dokładką.
Teraz stoją przed nim obie: Babcia, strawiona czasem i sokiem żołądkowym, oraz dziewczynka w kapturku, o dziwo w jednym kawałku. U boku pękatego, rudego samca w zielonym mundurze i ciężkich, umorusanych kamaszach, zdawały się jeszcze mniejsze i bardziej mizerne. Można je było obie połknąć za jednym razem.
Ale jakim cudem wyszły na zewnątrz? — myślał Wilk.
Czyżbym obżarł się tak bardzo, że zwróciłem nadmiar podczas drzemania? Bolą mnie flaki, więc mogło tak być, jak myślę. A mówił ojciec — dobrze pożuj.
Tylko skąd ta dziura w brzuchu?
To pewnie robota tego grubasa z wąsikiem. Ja mu dam! Ja mu pokażę! — wygrażał się w myślach.
I zerwał się Wilk, tym razem stając na tylnych łapach, stanowczo, choć chybotliwie jak łania i z cierpienia oraz wściekłości zawył wszystkimi siłami, jakie trzymały go w tej pozycji. Wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że ma na sobie babciną koszulę i czepek, które włożył, by oszukać Kapturka.
Wilk ubrany w kobiece łaszki, w innym miejscu i czasie, dajmy na to w cyrku, mógłby bawić publiczność do rozpuku. Ale gdy ten pojawia się w twojej sypialni, nieważne jak absurdalnie wyglądający, śmiech i brawa nie są tym, co powinieneś w tej sytuacji zrobić. Mężczyzna, który był gajowym, Babcia i jej wnuczka nie raz oglądali występy dzikich zwierząt w cyrku, dlatego, nie znajdując w pobliżu człowieka o okrągłym, czerwonym nosie, prędko zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Przerażeni, wrośli w ziemię jak sto gatunków drzew, które otaczały chatkę. Przed ich oczami dzikie zwierzę wymachiwało łapami uzbrojonymi w ostre, żółte szabelki. Kapturek schował się za mężczyzną, a w jej cieniu stanęła staruszka.
Rozszarpię je za jednym zamachem! — planował Wilk.
Obnażył kły, by je zatopić w tłustej szyi gajowego i byłby już rzucił się na niego, gdy ostatnie szwy na brzuchu pękły i na podłogę wysypał się tuzin kamieni. Przez chwilę spoglądał z niedowierzaniem to na kupkę kamieni, to znów na swój brzuch. Wreszcie, nie znajdując logicznego wyjaśnienia dla tej anomalii wilczej fizjologii, zaskowyczał z bólu i zgiął się w pół jak scyzoryk. Widząc to, Gajowy, niewiele myśląc, chwycił za dubeltówkę i wypalił.
Huk zatrząsł izbą, a siła wystrzału przewróciła mężczyznę. Wszyscy troje i Wilk w potwornym krzyku padli pokotem na ziemię. Przez chwilę nie można było dojrzeć, co dzieje się w tym zamieszaniu, a potem kolejny huk rozjaśnił pole bitwy, będąc dosłownym, kompletnie je zaciemniając. To ogromny żyrandol wiszący pod białym sufitem, wyrwał się z kleszczy trafiony kulą z dubeltówki i z łoskotem spadł na łeb Wilka, obezwładniając go w jednej chwili.
***
Babcia mieszkała w lesie, o pół godzinki ode wsi, w chatce pod trzema wielkimi dębami. Otaczał ją wysoki, leszczynowy żywopłot, ponad którym widać było jedynie unoszący się z komina obłok dymu. Ale wszystko, co działo się za cienkimi, drewnianymi ścianami chatki, dostępne było uszom domowników i gości Starego Lasu. Jeśli więc ktoś przypadkiem błądził tamtego popołudnia w zielonym labiryncie, nie mógł nie dosłyszeć wystrzału z dubeltówki.***
Znieczulenie żyrandolem nie należy, co prawda, do podręcznikowych metod narkozy, ale w domowych warunkach trudno o skuteczniejszy środek.Znokautowanego zwierza przywiązano do krzesła, a dziurę w brzuchu ktoś ponownie opatrzył, gdy ten był nieprzytomny. Krew powoli krzepła, a guz nabity na czole, niczym kameleon, przybierał barwy upływającego dnia. Wieczorem stan pacjenta uległ poprawie, chociaż chory nadal nie odzyskał przytomności.
Czerwony Kapturek usiadł przed Wilkiem, splecione ręce i brodę kładąc leniwie na oparciu krzesła. Oczka, tak okrągłe, lśniące i czarne, jak okrągłe i czarne są kamyczki, które lśnią czasem na przymorskich plażach, dziewczynka wlepiła w swego oprawcę. Wyglądała nieomal uroczo, gdy tak żuła starą gumę i nadmuchiwała obrzydliwie różowe balony, które pękały tuż przed jego nozdrzami.
Na imię miała „Kapturek”, po prostu „Kapturek”, z samego rana, i metr czterdzieści siedem w jednej skarpetce. Będąc szczerym, do czego żaden z mych poprzedników nie potrafił się zobowiązać, dziewczynka była — jak to się mówi — trudnym dzieckiem. W spodniach była łobuzem, w spódniczce złośnicą. W szkole — urwisem. W rubrykach — niepoprawną, kłopotliwą i wulgarną. Lecz na kartach baśni zawsze będzie Czerwonym Kapturkiem. Niewinną, głupiutką dzieciną, która spędziła pół doby w brzuchu wilka.
Wilk w rzeczywistości przebudził się przeszło godzinę temu, ale nie miał odwagi otworzyć oczu. Pozostali byli przekonani o jego nieprzytomności. Wykorzystując ich brak zainteresowania, Wilk nasłuchiwał, próbując wychwycić w eterze jakiś punkt planu wendety, którą niewątpliwie nań szykowali. Jednak nie padło ani jedno słowo, które nie byłoby związane z piciem, parzeniem lub setną dolewką herbaty. Jeśli porozumiewali się kodem, „herbata” z pewnością oznaczała jego imię.
Gajowy, pijąc już trzydziestą szóstą filiżankę, czyścił lufę strzelby, raz po raz podnosząc wzrok na skrępowanego Wilka i wpatrzonego weń Czerwonego Kapturka. Babcia krzątała się tu i tam, proponując reszcie dolewkę herbaty, ilekroć odwracała się w ich stronę. Jej nieustające paplanie było jednym z powodów Wilka, by porzucić śluby milczenia.
— Zamkniesz się wreszcie, ty spróchniała raszplo? — wycedził przez kły.
Spróbował uchylić ślepia, co udało się mu tylko połowicznie.
— Herbatkę ci podam. Dobra na głowę, żołądek, na wszystko dobra — rzekła Babcia, zacierając dłonie. Była przepełniona energią, chociaż dopiero co uciekła z wilczego brzucha. Nie doszła jeszcze w pełni do siebie i gdyby wtedy spytać ją o imię, z pewnością by go nie pamiętała, a na pytanie „gdzie się, Babciu, znajdujesz?” mogłaby odpowiedzieć kompletną niedorzecznością: może w „leśnej krainie”, w „żołądku wielkiej ryby”, może w „porcelanowej zastawie” lub w „czerwonym kapturku”.
— A pan, panie drwalu? Dolać? — spytała na pięcie.
Mężczyzna przestał czyścić strzelbę i ponownie ją załadował.
— W-właściwie, to jestem ga-gajowym — poprawił ją, cały się napinając. — Ale t-tak,
po-poproszę.
Gdy Babcia, zawstydzona swą pomyłką, poczłapała do kuchni, Kapturek wyciągnął gumę z ust, przykleił ją pod krzesło i podniósł głowę. Żółte, zaropiałe szparki spoglądały na dziewczynkę spomiędzy posklejanych włosów Wilka.
— Ty, Wilk — rzuciła kąśliwie — co masz takie małe oczy?
— Żebym cię mógł widzieć w kawałkach.
Na te słowa Gajowy poderwał się z miejsca. Niski i korpulentny jąkała z naładowaną, wycelowaną w Wilka dubeltówką wyglądał niepoważnie, jak chłopiec bawiący się plastikową repliką broni. Podczas pracy towarzyszył mu ten sam głupkowaty wyraz skupionej twarzy, który teraz miał sygnalizować wzburzenie, a jednak budził współczucie i rodzaj sympatii, którym darzy się sierotki z zapałkami. Usta w „o”, rude brwi jak dwie gąsienice stukające się główkami, uszy przekrwione na siny fiolet i drżące, piwne tęczówki, mówiły jednak, że żarty się skończyły.
— N-nie bądź taki cho-chojrak — groził Wilkowi — bo zo-zo-zobaczysz.
Babcia wróciła do pokoju, dając żółte światło nadchodzącej awanturze. Biało-błękitny imbryk i filiżanki sunęły po roztrzęsionej tacy od jednego jej końca do drugiego.
— Byłby pan gajowy tak miły i zawiesił żyrandol, gdzie jego miejsce? — spytała.
— Tak, niech pan gajowy będzie tak dobry, bo po ciemku nie zo-zo-zobaczę — zadrwił Wilk.
Leśniczy puścił uwagę Wilka mimo uszu, uśmiechnął się do Babci na swój chłopięcy sposób i zabrał do pracy. Kobieta tym czasem przechyliła imbryk nad jego filiżanką, po czym parujący trunek polała też zwierzęciu.
— Rozwiążcie biedakowi łapy. Jak ma chwycić filiżankę, gdy wszystkie cztery ma związane?
— I gdy jest tu tak cholernie ciemno? — oburzył się Wilk.
Kapturek wyrwał Babci naczynie i wyjaśnił jej, że Wilk nie przyszedł do nich na herbatkę.
— Tak jest, kochana Babciu — przytaknął dziewczynce. — Wpadłem tu coś przekąsić.
Kobiecina sposępniała. Chociaż była biedna, nigdy nie odmówiła gościny nawet wędrowcom. Zawsze miała w zanadrzu pieczeń, czy kawałek placka, jednak choroba trzymała ją w łóżku od przeszło tygodnia i nie miała czasu uzupełnić swych zapasów. Gdyby nie odwiedziny Kapturka, umarłaby z wilczego głodu.
— Pójdę do ogródka — postanowiła i wyszła mimo protestów Gajowego, który kołysał się na stołku, już dwa razy omal z niego nie spadając.
***
Brunon od dłuższego czasu obserwował chatkę zza żywopłotu. Od niskich drzwi dzielił go wysoko zarośnięty paprocią ogródek, w którym Babcia wydzieliła prostokątny płachetek ziemi na hodowlę warzyw. Bujne krzewy jeżyn, malin, czarnej i czerwonej porzeczki oraz dzikiej róży wyrastały tu i tam spośród źdźbeł dawno nie strzyżonej trawy. Domek stał po środku podwórza, skąd wydeptane ścieżynki prowadziły do warzywniaka, studni, drewnianej furtki i każdej z wyjątkowo nieregularnie rozsianych roślin. Zdarzało się, że skromny zieleniec nie był strzyżony przez kilka miesięcy, a wtedy utorowane ścieżki przypominały pokrętne korytarze labiryntu.Szczęśliwie, gęste liście leszczyny czyniły Brunona niewidocznym dla każdego, kto zechciałby wyjrzeć przez okienko jedynej izby. Wieczór spływający z koron drzew ku niższym warstwom lasu też byłby mu sprzymierzeńcem, gdyby tylko nie zapadał pod dyktando czasu.
Gdy w chatce padł strzał, hukiem raniąc każde drzewo i płosząc wszystkie stworzenia w promieniu pięciu kilometrów, Brunon przeskoczył żywopłot i zakradł się pod wygaszone okno. Widząc cztery ciała powykręcane na ziemi, był już gotowy wbiec do izdebki. Rozmyślił się równie prędko, gdy tłusty Gajowy stanął, otrząsnął się i nogą szturchał każdego z osobna.
Z niepokojem przyglądał się kolejnym scenom, które rozgrywały się za cienkimi ścianami chatki. Mizerna konstrukcja pozwalała mu słyszeć każde wypowiedziane wewnątrz słowo, ale narażała też jego misję na niepowodzenie. Ostrożnie, by nie zdradzić swojej obecności, oczekiwał nocy z nadzieją, że dwoje domowników uda się niebawem na spoczynek, pozostawiając przy Wilku jednego wartownika.
Wkrótce Brunona począł morzyć sen i byłby się chwilę zdrzemnął w gęstych krzaczorach, gdy coś niespodziewanie przewróciło jego plan do góry nogami. Prędko czmychnął za rozłożysty krzak róży, skąd obserwował, jak klamka opada, frontowe drzwi otwierają się ze zgrzytem i w progu pojawia się Babcia.
***
Gajowy przesuwał wzrok z żyrandola na sufit. Bezradnym spojrzeniem dosięgnął w końcu Wilka i Czerwonego Kapturka, na próżno szukając u nich wskazówki. Nie znajdując pomocy, począł chodzić w tę i z powrotem, bez pomysłu ani wyraźnej chęci, zaglądając do każdej z szuflad i długo zastanawiając się nad ich zawartością. W końcu znalazł to, czego potrzebował, aby móc rozmyślać przez kolejny kwadrans. Położył na stole zestaw narzędzi, który zdawał się być dotąd nieużyty i mruknął z zadowoleniem, jak gdyby połowę pracy miał już za sobą.Kiedy wreszcie wziął się do pracy, Kapturek począł wystukiwać na oparciu krzesła rytm, który doskonale współbrzmiał z metaliczną kakofonią przypadkowych dźwięków narzędzi. Hałas, który współtworzyli, był nie do zniesienia i gdyby nawet ktoś na zewnątrz wystrzelił z armaty, czy wołał o pomoc, padając ofiarą brutalnego napadu, nie zdołaliby go usłyszeć. Porcelanowe naczynia, wazony i sosjerki zdobiące regały i szafki podskakiwały w jednym rytmie, kierując się ku krawędziom mebli.
Dziewczynka sięgnęła do kieszeni, czując w żołądku nieprzyjemne ssanie. Szczęśliwie, znalazła w niej resztkę nasion słonecznika, którą zabrała ze sobą na drogę. Robiąc Wilkowi na złość, ciskała w jego pysk pustymi łupinkami, póki w kieszeni nie było już nic poza czerwonymi farfoclami. Zwierz wykrzykiwał pod jej adresem coraz to wymyślniejsze przekleństwa i epitety, bezskutecznie usiłując wyskoczyć z sideł. Dopiero ostre ukłucie w okolicy rany sprawiło, że przywarł trwale do krzesła jak wywołany przez profesora do odpowiedzi.
Wilk jednak nie zapisał się w szkolnych kronikach jako prymus i przykład wzorowej postawy, to też nie minęły dwie chwile, a kat stojący za krzesłem puścił weń kolejny impuls.
— Dobra, — zaczął, przekrzykując metaliczny stukot narzędzi — to kto wpadł na ten idiotyczny pomysł z kamieniami, co? Słucham.
Pucołowata twarz leśniczego, z natury rumiana, przybrała barwę starego buraka.
— Nie twó-twój interes — odparował gburowato. — To-to-to pomysł t-tego tu, K-kapturka — dodał zaraz szeptem, wskazując na głowę dziewczynki.
— Nieprawda! — obruszyła się. — Powiedziałam tylko, że ten psychopata nie zasługuje na śmierć z lekkiej ręki.
Raptownie podniosła się z krzesła, niby nieumyślnie je przewracając, i w tej samej chwili blask żyrandola oświetlił izdebkę.
— Voilà! — zawołał Gajowy, kłaniając się w sposób właściwy filigranowej baletnicy.
Nagłe oświecenie sprawiło, że przed oczami Wilka pojawiły się wielobarwne mroczki, a wszystko wokół wyglądało jak pożółkła gazetowa fotografia. Dekoracyjne naczynia w kolorze zastawy pospadały z szaf podczas prób zawieszenia żyrandola, tłukąc się na drobne i ostre kawałeczki. Poza tym wszystko było na swoim miejscu.
Otępiały Wilk, musiał wykonać jeszcze serię mrugnięć, nim wrócił do sprzeczki, która zdążyła już urosnąć do rangi awantury.
— Mieliście kamienie, trzeba mnie było ukamienować! — wszedł Kapturkowi w zdanie. — Przypalać, topić w herbacie albo kazać mi przez kwadrans słuchać waszych genialnych pomysłów, ale nie tak, żeby… kamienie… w brzuch… I to ja tu jestem psychopatą, tak?
Rozeźlony, splunął nadmiarem śliny na dywan.
— Ba-ba-ba-baliśmy się, że nam p-pryśniesz — tłumaczył się jąkała.
— Więc włożyliście mi do brzucha kamienie? O, przepraszam, ka-ka-kamienie! — ryknął zwierz i zrezygnowany byłby na nich machnął łapą, lecz wszystkie cztery miał skrępowane.
— Prze-prze-prze-przestań!…
— Prze-prze-prze-przepraszam! — kpił dalej Wilk, nic sobie nie robiąc z ostrzeżeń leśniczego.
— Gdzie jest reszta cukierków z koszyczka? — pytał rozpaczliwie Kapturek, na klęczkach zbierając rozsypane wokół łóżka słodycze i bijąc pięściami w podłogę.
I w podobny sposób przekrzykiwali się wzajemnie przez niespełna godzinę, nie spostrzegłszy nawet, że Babcia powinna już była dawno wrócić.
***
Babcia, cała roztrzęsiona myślą o kolacji z nieznajomym Wilkiem, ruszyła w stronę warzywniaka. Na tyle, na ile zdążyła poznać swego gościa, mogła założyć, że musi on smakować w krwistych befsztykach. Myśl ta bardzo ją przygnębiła, bo, będąc chorą, zjadła całe zapasy dziczyzny. Chociaż nie czuła się i nie wyglądała najlepiej z czerwonym, zakatarzonym nosem i w ubraniu jak psu z gardła wyjętym, postanowiła naprawić to nienajlepsze pierwsze wrażenie.Targane wiatrem krzewy szeleściły, jak gdyby w każdym krył się podstępny potwór. Kobiecina jednak, choć chuderlawa i nie pierwszej młodości, szła pewnie przez podwórze, znając niemal każdy jego cal na pamięć.
Brunon cały się naprężył, planując zaskoczyć Babcię, gdy ta przykucnie w warzywniaku. Ona jednak przeszła wydeptaną ścieżynką, minęła piaszczystą parcelę, nie zwróciwszy nawet uwagi na swe roślinki, i znikła za chatką. Zbity z tropu napastnik rozluźnił mięśnie i cofnął się w gęstwinę, padając w pułapkę różanych kolców. Zmarszczywszy brwi, wytężył zmysły i teraz już z rzeczywistej ciekawości zastanawiał się, co też Babcia zamierza uczynić.
Kolce dzikiej róży zapadały się coraz głębiej w jego skórę. Szukając dogodniejszej pozycji, zakleszczał się jeszcze silniej i silniej, aż zmuszony był łamać co bardziej drażniące gałązki. W duchu cieszył się, że wzrok i słuch Babci nie są już najostrzejsze. Musiałaby podejść pod sam krzak dzikiej róży, by dostrzec ukrytą wśród liści postać. A wtedy byłoby już za późno. Jeden sus i Babci nie ma.
Po kwadransie, może dwóch, które w zegarze Brunona zdawały się trwać całe godziny, z chatki zaczęły dobiegać dziwne hałasy. Podniósłszy wzrok, dostrzegł w ciemnym oknie coś podobnego do balonu, jak balon unoszącego się pod sufitem. Po dłuższej obserwacji odnalazł w kształtach krągły tors i głowę Gajowego, który swymi maczugowatymi rękoma majstrował coś przy żyrandolu, będąc najwidoczniej sprawcą potwornego hałasu.
Po Babci nie było śladu, a spokojne odgłosy zza domu mogły być równie dobrze sprawką wiatru. Gdy wreszcie wyszła zza węgła, w oknie paliło się już światło, a ze środka napływały podniesione głosy. Jedną ręką strzepywała z ubrań warstwę kurzu o grubości wełnianego swetra, w drugiej zaś trzymała sporych rozmiarów zawiniątko. Gdy weszła w pole światła, można było z pewnością stwierdzić, że tym, co przewiesiła dziarsko przez ramię, był duży, poskładany kawałek materiału. Brunon chciał już ruszyć w jej stronę, gdy, ku jeszcze większemu zaskoczeniu, staruszka minęła drzwi i skręciła w stronę furtki.
Gdzie ona się wybiera? — pomyślał Brunon.
Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Gdy tylko kobieta zrównała się z dziką różą, w której skrywał się przez cały ten czas, skoczył na nią jak tygrys. Jednak krzywda, jaką wyrządziły mu kolce, drąc ubranie na strzępki, a w skórze zostawiając głębokie, krwawiące paski, była nie do zniesienia.
Brunon, zamiast wzbić się w powietrze, zatrzymał się w bojowej pozie, krzycząc z bólu i bijąc się rękoma po pośladkach. Babcia instynktownie zdjęła z ramienia materiał i rzuciła nim w napastnika.
Potwór padł jak długi i wierzgał w wysokiej trawie, próbując złagodzić cierpienie. Gdy już uporał się z kolcami i chciał czym prędzej czmychnąć, stwierdził, że coś krępuje go ze wszech stron. Ogarnięty panicznym strachem, począł szamotać się jak ryba w sidłach i gryźć siatkowany materiał. Jednak grube nici nie ustępowały. Niedowierzał temu i nie łatwo było mu pogodzić się z faktem, że tym, co niosła staruszka i tym, co teraz nie pozwala mu ani drgnąć, krępując go jak egipską mumię, była sieć łowiecka.
***
Kolacja była prawie gotowa i zapach pieczeni unosił się w całej chatce. Chociaż każdy spoglądał na resztę spode łba, tak byli głodni, że nie mieli już siły, by się awanturować. Kapturek porzucił bezcelowe otwieranie porzuconych papierków w poszukiwaniu resztki cukierka, a Wilk, cały w swej ślinie, byłby gotowy zjeść kamienie. Gajowy, by nie myśleć o jedzeniu, ponownie zajął się czyszczeniem swej broni.— Kolację podano! — zawołała wreszcie Babcia, kładąc na stole otwartą brytfannę.
Tłuszcz ściekał z górnych warstw pieczeni do niszy naczynia. Potrawa pachniała intensywnymi przyprawami aż miło. Ich spory naddatek należało złożyć na karb nienajlepszego już wzroku i roztrzęsionej dłoni staruszki, nie zaś jej braków w sztuce kulinarnej.
Nie czekano nawet aż Babcia rozsiądzie się w swym wiklinowym fotelu, odmawiając dziękczynną modlitwę do leśnych bożków. Obydwoje, dziewczynka i leśniczy, rzucili się ze sztućcami na pieczeń. Wilkowi jeść pomagała staruszka, krojąc mięso i podając kawałki na widelcu.
Tajemnicza potrawa była rzeczywiście wyśmienita. Niespotykanie soczyste, delikatne i słodkie mięso rozpływało się w ustach, choć pieprzna marynata zostawiała swój ślad na podniebieniu jeszcze na długo po przełknięciu każdego kęsa.
— Cóż to za pyszne mięso? — pytali się Babci, ta jednak zaciskała uśmiechnięte usta i kręciła głową.
Przez resztę wieczora babka opowiadała na okrągło, jak to wielki zwierz wyskoczył na nią zza krzaka dzikiej róży. Czasem nazywała go potworem, innym razem włochatym kocurem, a raz, ku uciesze Kapturka, nazwała swą ofiarę małpą.
— Wtedy, wiele się nie zastanawiając, chwyciłam siatkę, którą zostawił mój zmarły małżonek, a Twój dziadek — toczyła opowieść, w tym momencie spoglądając na Kapturka — i jak się nią nie zamachnęłam na tego potwora, tego kocura włochatego, małpę jedną!
— T-to się Ba-babci upiekło — rechotał jąkała.
Po kolacji Gajowy stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli Babcia i Kapturek położą się spać, on natomiast zgłosił się na ochotnika, by czuwać przy Wilku. O tym, co z nim zrobią, mieli pomyśleć następnego dnia.
Wilk, syty i senny, prędko zasnął w swym krześle, bezwładnie zwieszając swój pysk ku podłodze. Staruszka i jej wnuczka położyły się na materacu, który rozłożyły w kuchni i chwilę jeszcze dyskutowały, nim zmorzył je sen. Rudy jąkała siedział na łóżku Babci, polerując swą broń, choć ta świeciła już własnym blaskiem.
Gdy cały dom zapadł w drzemkę i słychać było już tylko chrapanie Wilka, Gajowy podniósł się bezszelestnie z pościeli i rozejrzał po ciemnym pokoiku. Zajrzał do kuchni, sprawdzając, czy żadna z domowniczek nie czuwa. Wreszcie, upewniwszy się, że nie zostanie przez nikogo nakryty, podniósł z podłogi wiklinowy koszyczek i stanął przed kredensem. Otwierając uprzednio każdą z szuflad, pamiętał dobrze ich zawartość. Przyspieszyło to znacznie jego pracę. Z dwóch dolnych szuflad komody wyciągnął złote świeczniki, stary zegar, który wyglądał jednak na kosztowny, oraz porcelanową figurkę baletnicy. Pudełko w lewej górnej szafce kredensu po brzegi wypełnione było złotymi i srebrnymi pierścionkami, kolczykami i wisiorkami, które Babcia nosiła, gdy była jeszcze młodą panną. Wrzuciwszy wszystko do koszyczka, wszedł na stołek, zdjął z sufitu wybrakowany żyrandol i, tłumiąc w piersi wybuch śmiechu, czym prędzej skierował się do drzwi.
Obwieszony świecidełkami jak prostytutka, zboczył z wydeptanej ścieżki i ruszył w stronę żywopłotu. Włożywszy ucho w gęstwinę liści, przez chwilę nasłuchiwał, a wreszcie zawołał szeptem:
— Brunon!
Jednak stary karzeł Brunon, rabuś i wspólnik Gajowego w jednej postaci, który miał odebrać skradziony dobytek, nie odpowiadał.
— B-b-b-brunon! — wołał coraz głośniej i głośniej, aż przestraszony trzaśnięciem zza pleców omal nie upuścił kosztowności na ziemię.
Jednak trzaśnięcie okazało się pęknięciem gałęzi pobliskiej brzozy, a wołaniom odpowiadało jedynie leśne echo. Po przyjacielu nie było śladu. Nic, tylko posmak pieprznej marynaty na podniebieniu.