No dobra, wrzucam tekst do weryfikacji. Nie podam przy tym kontekstu, bo musiałbym się bardzo rozpisać i wiele tłumaczyć, dlatego oceńcie, proszę, zamieszczony fragment, poddając się swobodnym domysłom. Przepraszam też za brak "normalnych" akapitów, ale nie udało mi się ich zrobić, mimo prób.
[b]TRZY WARSTWY[/b] (tytuł roboczy, na potrzeby forum; fragment powstającej - mam nadzieję - powieści)
– Pokaż no…
Wypierdalaj – myśli, ale ust nie zdoła otworzyć, by się tym podzielić. Czuje, jak niewiadome dłonie ściskają mu uszy, jak chcą je wcisnąć do głowy, przebić czaszkę, połączyć z poobijanym mózgiem bez tych wszystkich zawiłych korytarzy, o których wie tylko tyle, że co jak co, ale na pewno są zbędne, zakłócają przepływ informacji, spowalniają odbiór dźwięków rzeczywistego świata. A teraz nie ma czasu. Trzeba jak najszybciej zrozumieć własne położenie, i to razy dwa, bo jako ogólny stan rzeczy, i jako to, że faktycznie się leży, choć powinno być inaczej.
Wspiera się na łokciach. Widzi swoje nogi i mokry chodnik po chyba wczorajszym deszczu. Nie ma na nim kałuż, tylko ściemniał, przyjemnie zmatowiał, wydał się gładki i całkiem świeży, prawie nowy, aż szkoda deptać. Tak, lepiej leżeć i nie paskudzić, później dostać order czystości i roczny zapas środków do mycia kibla i jemu podobnych.
Czemu nie, sprzedam, upchnę komuś. Ale najpierw muszę dać jakieś oznaki samostanowienia i decyzyjności we własnej sprawie. Inaczej zabiorą mi to, co moje, a dadzą temu, który stwierdzi, że jest za mnie odpowiedzialny, i że jakbym mógł cokolwiek powiedzieć, to bym wyraził olbrzymie wzruszenie, a jakbym mógł płakać, to bym utonął i może nawet umarł wtedy, bo nie umiem pływać i żyć mi się nie chce.
Obca siła nadal ściska mu głowę. Przez to słyszy straszliwy w swej monotonii pościg jednej krwinki za drugą, miliona za milionem, liczb takich wartości, że oto kategoria wiary i kosmosu. Do tego wszystkie paskudztwa, produkty wieloletniego zaniedbania, konsekwencje niby złej diety, no i fatalnych genów, zdegenerowanej gospodarki hormonalnej, której nie pomoże już żadna rewolta, żadna podnieta romantycznych, będących dotąd poza użyciem cząsteczek, wszystko to pędzi w kanalikach wyjętych z naukowych książek i z ust podobno mądrych ludzi. Pędzi nie wiadomo po co, bo dokąd, to w kółko, obieg zamknięty; tyle zapamiętał ze szkoły.
Szum krążącej krwi co chwilę przerywa natarczywe dudnienie. Zupełnie jakby jechać samochodem po drodze ułożonej z betonowych bloków, kiedy najeżdżające na ich łączenia koła burzą tworzony w ułamku sekundy spokój. Naiwnych pasażerów niepokoi najpierw jedna, potem druga oś, przypominając o sobie w regularnych odstępach czasu. I tak bez końca.
Tak się rozlewa krew w mojej głowie, a rytm wyznacza jej apodyktyczne serce.
Następuje rozpaczliwa próba walki z tajemniczego pochodzenia dłońmi.
Pierwsza myśl, że łatwiej bić się na stojąco. Wtedy ciosów nie ogranicza stały kontakt z bezpośrednio przylegającą do niemal całego ciała płaszczyzną, można wziąć zamach i postraszyć już samą pionową postawą, powierzchnią zakrytego horyzontu i domniemanego cienia, bezwładnie dyndającą nogą lub ręką, którym migiem nada się określony kierunek, to na twarz, to na krocze. Można też spontanicznie, w byle co.
A może jest niższy ode mnie! Albo niższa. Wstanę, urosnę, przerosnę, wystraszę!
Druga myśl zdaje się w naturalny sposób wynikać z pierwszej: jako że fizjonomia Onnego wykazuje zupełnie przeciętny wyraz efektywności, czyli – między innymi – wzrostem czy wagą w ogóle nie odbiega od najczęściej spotykanych, występuje takie samo prawdopodobieństwo natrafienia zarówno na potencjalną ofiarę, jak i na oprawcę, który w swoich działaniach może być bezwzględny.
W takiej sytuacji, że wprawdzie wstanę, ale zaraz zmaleję, bojąc się większego lub większej od siebie, to zawsze mogę uciec. Próbować chociaż…
Nie mając nic więcej do rozważenia, Onn postanawia jak najprędzej podnieść się z ziemi, przy tym możliwie mocno wyprostować nogi, a może i wspiąć się na palcach, jakkolwiek dodać sobie nieco wysokości. Przecież gdzieś musi istnieć granica, po której przekroczeniu wyda się komuś groźny, jakieś figury o niewidzialnych krawędziach, mających objąć wszystko to, co się widzi, co się spotyka i czego się doświadcza. I nie dość, że ich rozmiary są ustalane mimowolnie, na podstawie wciąż odbieranych zewsząd informacji, niezliczonych bodźców w trybie natychmiastowym podlegających wartościowaniu, to dla każdej kategorii przewidziany jest ściśle określony kształt i zakres zmienności jego rozmiarów, których nie da się zmienić na żądanie, według aktualnych potrzeb i nadziei.
Dlatego Onn, licząc na to, że przekroczy którąkolwiek z przypisanych człowiekowi krawędzi, choćby miał to uczynić samym czubkiem głowy, ostatnim milimetrem swojego ciała wywołać niepokój u właściciela nadal męczących go dłoni, podnosi się tak gwałtownie, iż mógłby żałować braku uznania podobnej dyscypliny w zawodowym sporcie. Uwzględniając zasadę, że im szybciej, tym lepiej, byłby absolutnym mistrzem, zarabiał krocie i patrzył nie tyle na miejskie chodniki, co na marmury swoich posiadłości.
– Ej!
Onn natychmiast odwraca się w kierunku, z którego, jak mu się zdało, dobiegł delikatny, ale pełen wyrzutu głos.
– Co jest?! – wykrzykuje stojąca przy nim dziewczyna. Jej słowa nie trafiają jednak celu, tym bardziej dalekie są od przetworzenia, interpretacji i zrozumienia naprawdę. – Prawie mnie umarłeś!
Zdaje się, że ją zna. I to całkiem dobrze. Szczególnie różowe usta w starannie pielęgnowanym matowym odcieniu, wyraźne wypukłości kości policzkowych i ten dołek między obojczykami, który doprowadza go do szaleństwa, do maniakalnego obłędu i cuchnących nazajutrz spermą spodni, przesiąkniętych jeszcze potem o potężnej w sobie dawce testosteronu, jakichś fatalnych, zdradzających go wydzielin, przed którymi nie ma ucieczki. Wszystko wiadomo.
Zapomniał już o bólu głowy, zresztą od razu doszedł do tego, że absolutnie nic, żadna obca moc jej nie ściska, a było to tylko horrendalne wyobrażenie, paraliżująca nieumiejętność zdefiniowania zastanego rodzaju cierpienia, którego typu doświadczył po raz pierwszy. Nadal boli, ale mniej.
– Co umarłem, o co chodzi? – mówi wreszcie, a raczej powoli z siebie wyciska, okazując autentycznie zdziwienie.
Co ona w ogóle ode mnie chce… I dlaczego, i co ja, co my właściwie tutaj robimy, w tym parku, którego nie lubię i przy tej ławce, której nie znam i poznać nie chcę, bo już widać, że niewygodna, tym bardziej, że mnie boli, że…
– Ja mam wiedzieć, co się stało? To ty mi powiedz, czemu idziemy sobie spokojnie, swobodnie przez twój nieulubiony park, ale i tak jest fajnie i poleciłabym znajomym, bo listopad, a jak w kwietniu, a ty nagle znikasz w oczach i leżysz tak, jakby już na wieczność. I walisz głową o bruk.
Martwi się, moja Wu. Czyli kocha. To dobrze.
– Do tego – kontynuuje – kiedy zobaczyłam krew, że leci ci z głowy, i może by zadzwonić po karetkę, zerwałeś się z ziemi i od razu do mnie, z czerwoną pretensją na twarzy, z jakąś chyba nienawiścią i nie wiadomo skąd przybyłą energią.
Podbródek dziewczyny zaczyna drżeć, okazując silną jej potrzebę uzewnętrznienia raptem nagromadzonych emocji.
Tylko nie to, tylko nie rycz, nie tutaj, po co!
Onnemu bardzo przeszkadza okazywanie uczuć w miejscach publicznych. Nie może jednak pozwolić sobie na stałe manifestowanie poglądu, który należy uznać – i Wu zrobiła to już dawno – za mocno wybiórczy, nieobiektywny nawet w swojej subiektywności, skoro co chwilę ulega zmianom. Wynikiem jest zasada, że nie ma co zważać na masę kłębiących się w Dokole ludzi, bo to ich sprawa, co, jak, z kim, kiedy i gdzie robią, natomiast należy wykazać pełną kontrolę nad własnym zachowaniem, pamiętać też o wszystkich z trudem zdobytych przekonaniach.
A Onn pamięta o swojej niechęci do dzielenia się emocjami z nieznajomymi. Dla nich chciałby nie istnieć, być rozproszonym gazem, uzyskać stołek u Mendelejewa i sobie tam siedzieć pośród innych pierwiastków. Tylko nie ma szans, żeby nie ruszać się zupełnie. Trzeba czasem prostować nogi.
Obcy wnikliwie obserwują, zajmują całą przestrzeń, chodzą WSZĘDZIE, nawet w miejscach pozornie do tego nie przystosowanych, i nigdy nie przerywają, nieustannie myślą o WSZYSTKICH rzeczach, rozmyślają, wymyślają, produkują opowieści na potrzeby niedalekich spotkań. Namiętne związki przyczynowo-skutkowe są ich specjalnością.
Że pewnie ją złoiłem, albo coś, i właśnie dlatego beczy. Chociaż nie, jestem trochę poobijany, więc stworzą inną historię.
Podbródek dziewczyny drży coraz mocniej.
Spróbuję, może ją jeszcze powstrzymam.
– No, spokojnie, też nie wiem, co się stało – zaczyna mówić, postanawiając zrobić wszystko, żeby Wu nie płakała. – Chodź, już wszystko w porządku. Przepraszam. Zasłabłem chyba. Mało jem, mało śpię, to musiało się tak skończyć. Ale już będzie okej. W domu mam zupę – „od obiadu, jaką lubisz, pomidorowa dobra”, pamiętasz? Zjem, obiecuję.
Jest zdezorientowany, sam nie wierzy w swoje słowa. Wprawdzie sypia niewiele, ale je aż nadto i nie czuje się osłabiony, wszystko było w porządku aż do teraz. Nie ma pojęcia, dlaczego upadł i jak znalazł się w miejscu, którego nie znosi i dokąd nie chodzi już od paru lat.
Wu troskliwie przygląda się Onnemu. Wyciąga z kieszeni wymiętoszoną niegdyś chusteczkę higieniczną i próbuje wytrzeć jego twarz.
– Chyba nic ci nie będzie. Oby. Tylko trochę leci.
– Mocno rozcięte?
– Nie – odpowiada, wręczając mu białą, nieco już krwawą i sztywną materiałową kulkę. – Przyłóż mocno i trochę poczekaj. Powinno przestać.
[/i]
Trzy warstwy (fragment, zawiera wulgaryzmy)
1
Ostatnio zmieniony sob 19 maja 2012, 00:56 przez maciko, łącznie zmieniany 2 razy.