Trzy warstwy (fragment, zawiera wulgaryzmy)

1
No dobra, wrzucam tekst do weryfikacji. Nie podam przy tym kontekstu, bo musiałbym się bardzo rozpisać i wiele tłumaczyć, dlatego oceńcie, proszę, zamieszczony fragment, poddając się swobodnym domysłom. Przepraszam też za brak "normalnych" akapitów, ale nie udało mi się ich zrobić, mimo prób.


[b]TRZY WARSTWY[/b] (tytuł roboczy, na potrzeby forum; fragment powstającej - mam nadzieję - powieści)


– Pokaż no…

Wypierdalaj – myśli, ale ust nie zdoła otworzyć, by się tym podzielić. Czuje, jak niewiadome dłonie ściskają mu uszy, jak chcą je wcisnąć do głowy, przebić czaszkę, połączyć z poobijanym mózgiem bez tych wszystkich zawiłych korytarzy, o których wie tylko tyle, że co jak co, ale na pewno są zbędne, zakłócają przepływ informacji, spowalniają odbiór dźwięków rzeczywistego świata. A teraz nie ma czasu. Trzeba jak najszybciej zrozumieć własne położenie, i to razy dwa, bo jako ogólny stan rzeczy, i jako to, że faktycznie się leży, choć powinno być inaczej.

Wspiera się na łokciach. Widzi swoje nogi i mokry chodnik po chyba wczorajszym deszczu. Nie ma na nim kałuż, tylko ściemniał, przyjemnie zmatowiał, wydał się gładki i całkiem świeży, prawie nowy, aż szkoda deptać. Tak, lepiej leżeć i nie paskudzić, później dostać order czystości i roczny zapas środków do mycia kibla i jemu podobnych.

Czemu nie, sprzedam, upchnę komuś. Ale najpierw muszę dać jakieś oznaki samostanowienia i decyzyjności we własnej sprawie. Inaczej zabiorą mi to, co moje, a dadzą temu, który stwierdzi, że jest za mnie odpowiedzialny, i że jakbym mógł cokolwiek powiedzieć, to bym wyraził olbrzymie wzruszenie, a jakbym mógł płakać, to bym utonął i może nawet umarł wtedy, bo nie umiem pływać i żyć mi się nie chce.

Obca siła nadal ściska mu głowę. Przez to słyszy straszliwy w swej monotonii pościg jednej krwinki za drugą, miliona za milionem, liczb takich wartości, że oto kategoria wiary i kosmosu. Do tego wszystkie paskudztwa, produkty wieloletniego zaniedbania, konsekwencje niby złej diety, no i fatalnych genów, zdegenerowanej gospodarki hormonalnej, której nie pomoże już żadna rewolta, żadna podnieta romantycznych, będących dotąd poza użyciem cząsteczek, wszystko to pędzi w kanalikach wyjętych z naukowych książek i z ust podobno mądrych ludzi. Pędzi nie wiadomo po co, bo dokąd, to w kółko, obieg zamknięty; tyle zapamiętał ze szkoły.

Szum krążącej krwi co chwilę przerywa natarczywe dudnienie. Zupełnie jakby jechać samochodem po drodze ułożonej z betonowych bloków, kiedy najeżdżające na ich łączenia koła burzą tworzony w ułamku sekundy spokój. Naiwnych pasażerów niepokoi najpierw jedna, potem druga oś, przypominając o sobie w regularnych odstępach czasu. I tak bez końca.

Tak się rozlewa krew w mojej głowie, a rytm wyznacza jej apodyktyczne serce.

Następuje rozpaczliwa próba walki z tajemniczego pochodzenia dłońmi.

Pierwsza myśl, że łatwiej bić się na stojąco. Wtedy ciosów nie ogranicza stały kontakt z bezpośrednio przylegającą do niemal całego ciała płaszczyzną, można wziąć zamach i postraszyć już samą pionową postawą, powierzchnią zakrytego horyzontu i domniemanego cienia, bezwładnie dyndającą nogą lub ręką, którym migiem nada się określony kierunek, to na twarz, to na krocze. Można też spontanicznie, w byle co.

A może jest niższy ode mnie! Albo niższa. Wstanę, urosnę, przerosnę, wystraszę!

Druga myśl zdaje się w naturalny sposób wynikać z pierwszej: jako że fizjonomia Onnego wykazuje zupełnie przeciętny wyraz efektywności, czyli – między innymi – wzrostem czy wagą w ogóle nie odbiega od najczęściej spotykanych, występuje takie samo prawdopodobieństwo natrafienia zarówno na potencjalną ofiarę, jak i na oprawcę, który w swoich działaniach może być bezwzględny.

W takiej sytuacji, że wprawdzie wstanę, ale zaraz zmaleję, bojąc się większego lub większej od siebie, to zawsze mogę uciec. Próbować chociaż…

Nie mając nic więcej do rozważenia, Onn postanawia jak najprędzej podnieść się z ziemi, przy tym możliwie mocno wyprostować nogi, a może i wspiąć się na palcach, jakkolwiek dodać sobie nieco wysokości. Przecież gdzieś musi istnieć granica, po której przekroczeniu wyda się komuś groźny, jakieś figury o niewidzialnych krawędziach, mających objąć wszystko to, co się widzi, co się spotyka i czego się doświadcza. I nie dość, że ich rozmiary są ustalane mimowolnie, na podstawie wciąż odbieranych zewsząd informacji, niezliczonych bodźców w trybie natychmiastowym podlegających wartościowaniu, to dla każdej kategorii przewidziany jest ściśle określony kształt i zakres zmienności jego rozmiarów, których nie da się zmienić na żądanie, według aktualnych potrzeb i nadziei.

Dlatego Onn, licząc na to, że przekroczy którąkolwiek z przypisanych człowiekowi krawędzi, choćby miał to uczynić samym czubkiem głowy, ostatnim milimetrem swojego ciała wywołać niepokój u właściciela nadal męczących go dłoni, podnosi się tak gwałtownie, iż mógłby żałować braku uznania podobnej dyscypliny w zawodowym sporcie. Uwzględniając zasadę, że im szybciej, tym lepiej, byłby absolutnym mistrzem, zarabiał krocie i patrzył nie tyle na miejskie chodniki, co na marmury swoich posiadłości.

– Ej!

Onn natychmiast odwraca się w kierunku, z którego, jak mu się zdało, dobiegł delikatny, ale pełen wyrzutu głos.

– Co jest?! – wykrzykuje stojąca przy nim dziewczyna. Jej słowa nie trafiają jednak celu, tym bardziej dalekie są od przetworzenia, interpretacji i zrozumienia naprawdę. – Prawie mnie umarłeś!

Zdaje się, że ją zna. I to całkiem dobrze. Szczególnie różowe usta w starannie pielęgnowanym matowym odcieniu, wyraźne wypukłości kości policzkowych i ten dołek między obojczykami, który doprowadza go do szaleństwa, do maniakalnego obłędu i cuchnących nazajutrz spermą spodni, przesiąkniętych jeszcze potem o potężnej w sobie dawce testosteronu, jakichś fatalnych, zdradzających go wydzielin, przed którymi nie ma ucieczki. Wszystko wiadomo.

Zapomniał już o bólu głowy, zresztą od razu doszedł do tego, że absolutnie nic, żadna obca moc jej nie ściska, a było to tylko horrendalne wyobrażenie, paraliżująca nieumiejętność zdefiniowania zastanego rodzaju cierpienia, którego typu doświadczył po raz pierwszy. Nadal boli, ale mniej.

– Co umarłem, o co chodzi? – mówi wreszcie, a raczej powoli z siebie wyciska, okazując autentycznie zdziwienie.

Co ona w ogóle ode mnie chce… I dlaczego, i co ja, co my właściwie tutaj robimy, w tym parku, którego nie lubię i przy tej ławce, której nie znam i poznać nie chcę, bo już widać, że niewygodna, tym bardziej, że mnie boli, że…

– Ja mam wiedzieć, co się stało? To ty mi powiedz, czemu idziemy sobie spokojnie, swobodnie przez twój nieulubiony park, ale i tak jest fajnie i poleciłabym znajomym, bo listopad, a jak w kwietniu, a ty nagle znikasz w oczach i leżysz tak, jakby już na wieczność. I walisz głową o bruk.

Martwi się, moja Wu. Czyli kocha. To dobrze.

– Do tego – kontynuuje – kiedy zobaczyłam krew, że leci ci z głowy, i może by zadzwonić po karetkę, zerwałeś się z ziemi i od razu do mnie, z czerwoną pretensją na twarzy, z jakąś chyba nienawiścią i nie wiadomo skąd przybyłą energią.

Podbródek dziewczyny zaczyna drżeć, okazując silną jej potrzebę uzewnętrznienia raptem nagromadzonych emocji.

Tylko nie to, tylko nie rycz, nie tutaj, po co!

Onnemu bardzo przeszkadza okazywanie uczuć w miejscach publicznych. Nie może jednak pozwolić sobie na stałe manifestowanie poglądu, który należy uznać – i Wu zrobiła to już dawno – za mocno wybiórczy, nieobiektywny nawet w swojej subiektywności, skoro co chwilę ulega zmianom. Wynikiem jest zasada, że nie ma co zważać na masę kłębiących się w Dokole ludzi, bo to ich sprawa, co, jak, z kim, kiedy i gdzie robią, natomiast należy wykazać pełną kontrolę nad własnym zachowaniem, pamiętać też o wszystkich z trudem zdobytych przekonaniach.

A Onn pamięta o swojej niechęci do dzielenia się emocjami z nieznajomymi. Dla nich chciałby nie istnieć, być rozproszonym gazem, uzyskać stołek u Mendelejewa i sobie tam siedzieć pośród innych pierwiastków. Tylko nie ma szans, żeby nie ruszać się zupełnie. Trzeba czasem prostować nogi.

Obcy wnikliwie obserwują, zajmują całą przestrzeń, chodzą WSZĘDZIE, nawet w miejscach pozornie do tego nie przystosowanych, i nigdy nie przerywają, nieustannie myślą o WSZYSTKICH rzeczach, rozmyślają, wymyślają, produkują opowieści na potrzeby niedalekich spotkań. Namiętne związki przyczynowo-skutkowe są ich specjalnością.

Że pewnie ją złoiłem, albo coś, i właśnie dlatego beczy. Chociaż nie, jestem trochę poobijany, więc stworzą inną historię.

Podbródek dziewczyny drży coraz mocniej.

Spróbuję, może ją jeszcze powstrzymam.

– No, spokojnie, też nie wiem, co się stało – zaczyna mówić, postanawiając zrobić wszystko, żeby Wu nie płakała. – Chodź, już wszystko w porządku. Przepraszam. Zasłabłem chyba. Mało jem, mało śpię, to musiało się tak skończyć. Ale już będzie okej. W domu mam zupę – „od obiadu, jaką lubisz, pomidorowa dobra”, pamiętasz? Zjem, obiecuję.

Jest zdezorientowany, sam nie wierzy w swoje słowa. Wprawdzie sypia niewiele, ale je aż nadto i nie czuje się osłabiony, wszystko było w porządku aż do teraz. Nie ma pojęcia, dlaczego upadł i jak znalazł się w miejscu, którego nie znosi i dokąd nie chodzi już od paru lat.

Wu troskliwie przygląda się Onnemu. Wyciąga z kieszeni wymiętoszoną niegdyś chusteczkę higieniczną i próbuje wytrzeć jego twarz.

– Chyba nic ci nie będzie. Oby. Tylko trochę leci.
– Mocno rozcięte?
– Nie – odpowiada, wręczając mu białą, nieco już krwawą i sztywną materiałową kulkę. – Przyłóż mocno i trochę poczekaj. Powinno przestać.

[/i]
Ostatnio zmieniony sob 19 maja 2012, 00:56 przez maciko, łącznie zmieniany 2 razy.

3
maciko pisze:Wypierdalaj – myśli, ale ust nie zdoła otworzyć, by się tym podzielić. Czuje, jak niewiadome dłonie ściskają mu uszy, jak chcą je wcisnąć do głowy, przebić czaszkę, połączyć z poobijanym mózgiem bez tych wszystkich zawiłych korytarzy, o których wie tylko tyle, że co jak co, ale na pewno są zbędne, zakłócają przepływ informacji, spowalniają odbiór dźwięków rzeczywistego świata.
WTF? Mamy mózg bez zawiłych korytarzy? Do tego poobijany (słaba metafora)?
Ściskać i wciskać to może nie jest dokładne powtórzenie, ale jak dla mnie brzmieniowo leży trochę za blisko siebie, żeby się przyjemnie czytało.
maciko pisze:po chyba wczorajszym deszczu.
Raczej "chyba po wczorajszym deszczu" (jeśli to chyba znowu tu takie niezbędne...)
maciko pisze:Nie ma na nim kałuż, tylko ściemniał, przyjemnie zmatowiał, wydał się gładki i całkiem świeży, prawie nowy, aż szkoda deptać
wydaje
maciko pisze:liczb takich wartości, że oto kategoria wiary i kosmosu
"liczb wartości"? "że oto kategoria wiary"?
Bełkot.
maciko pisze: żadna podnieta romantycznych, będących dotąd poza użyciem cząsteczek
Czyli jakich? Umiesz te "głębokie" metafory przełożyć na ludzki?
One powinny czemuś służyć, a wybacz, ale wyglądają na zupełnie losowe zlepki słów. Byle brzmiało... dziwacznie?
maciko pisze: bezwładnie dyndającą nogą lub ręką, którym migiem nada się określony kierunek,
Jak Ci kończyna rzeczywiście bezwładnie dynda, to jej raczej nie nadasz migiem takiego znowu "określonego kierunku".
Próbujesz wszystko pogłębić, a wychodzi tylko udziwnianie.
maciko pisze: Przecież gdzieś musi istnieć granica, po której przekroczeniu wyda się komuś groźny, jakieś figury o niewidzialnych krawędziach, mających objąć wszystko to, co się widzi, co się spotyka i czego się doświadcza
Co ma część podkreślona do wcześniejszej części zdania?
maciko pisze:– Co jest?! – wykrzykuje stojąca przy nim dziewczyna. Jej słowa nie trafiają jednak celu, tym bardziej dalekie są od przetworzenia, interpretacji i zrozumienia naprawdę.
No co Ty nie powiesz? A myślałam, że słowa "Ej, co jest!" są taką interpretacją i zrozumieniem naprawdę, że... że nie wiem...
Ech, jak już chcesz walnąć jakąś "myślą" to chociaż spróbuj ją umieścić w jakimś sensownym kontekście. Bo tak to tylko zabawnie się robi.

Dobra, dalej już się nie męczyłam wyciąganiem tych metafor, bełkotliwych zdań.
Jak dla mnie przesadziłeś, straciłeś nad tekstem kontrolę. Metafory są kompletnie niespójne, nieplastyczne i zazwyczaj niewiele mają wspólnego z tym, gdzie je wciskasz.
Jest bełkotliwie.

Miliard słów, żeby opisać, jak facet się podnosi z gleby i wymienia kilka zdań z dziewczyną. Tak, można to ubarwiać, napychać przeżyciami bohatera, ale w każdym zdaniu, porównaniu trzeba wiedzieć, co się chce powiedzieć. Czasem można się pobawić w przewagę formy nad treścią. Ale niech to chociaż jakąś wartość estetyczną ma.
Niestety, nie mogę tutaj wiele więcej powiedzieć. Mnie się zdecydowanie nie podobało.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

4
Mam wrażenie, że w ogóle nie zrozumiałaś tekstu...

I nie dlatego, że jest trudny, czy ambitny, a ja genialny. Tylko chociażby Twoja pierwsza uwaga jest nierzetelna, bo przytoczony fragment mówi własnie o tym, że mózg wprawdzie ma zawiłe korytarze, ale bohater pragnie skonstruować myśli na szybko, jak najprostszą drogą.

"poobijany" - żadna metafora, bohater się wywrócił, tzn. niby wywrócił, ale w tym fragmencie dojść do tego "niby" się nie da

dalej: "chyba" jest potrzebne, narrator nie jest wszechwiedzący, "przeplata się" z bohaterem

"wydał" - daję sobie nogę uciąć (tę złamaną, jej mi nie szkoda), że to jest poprawne, a w kontekście właściwsze

Co do ogólnego zdania, że bełkot - tutaj nie będę się bronił. Twoje zdanie i - podkreślam - szanuję je. Jestem także wdzięczny za tę opinię, da mi do myślenia.

Zastanawiam się tylko, czy nie popełniłem błędu, dając do weryfikacji fragment, który trudno jest interpretować na płaszczyźnie moich założeń, bez wiedzy o szerszym kontekście.

A, i pragnę podkreślić, że poddałem w wątpliwość niektóre Twoje zarzuty nie z powodu przekonania o swojej doskonałości (bo dystans mam do siebie ogromny, uwierz), ale z przekonania o ich nieadekwatności.

Oczywiście mogę się mylić (duże prawdopodobieństwo) i chętnie poznam opinie innych użytkowników. :)

Mniam, błotko smakuje.

Pozdrawiam i dobranoc. :)
Ludzka rasa to rasa hipokrytów, wspaniałych teoretyków i gołosłownych świętych mikołajów.

5
Jeżeli w tekście można wyrzucić jakieś słowo bez szkody dla tekstu – wyrzuć je.

Zasady przekazu Orwella dotyczą dziennikarstwa, ale śmiało można zastosować je w literaturze. To samo dotyczy zdań - te, które najbardziej podobają się autorowi, są do wyrzucenia. Wiem, że jest to trudne (sam mam z tym problem), ale zdecydowanie polecam tą metodę - takie "czyszczenie" jest korzystne dla tekstu i czytelnika.

Dodatkowo, polecam usunięte partie zapisać w osobnym dokumencie z dopiskiem "Nie używać!" - za kilka miesięcy/lat będzie niezły ubaw w czasie czytania:)

Tekst mi się nie podobał - po prostu nie byłem w stanie przez niego przebrnąć. Dotrwałem do tego momentu: "Wtedy ciosów nie ogranicza stały kontakt z bezpośrednio przylegającą do niemal całego ciała płaszczyzną, można wziąć zamach i postraszyć już samą pionową postawą, powierzchnią zakrytego horyzontu i domniemanego cienia...".

6
maciko pisze:Zastanawiam się tylko, czy nie popełniłem błędu, dając do weryfikacji fragment, który trudno jest interpretować na płaszczyźnie moich założeń, bez wiedzy o szerszym kontekście.
Zacznę od tego. Ogólnie jestem zdania, że nawet fragment powinien się jakoś bronić na polu logiki i być zrozumiały dla czytelnika. Dlatego pozwolę dodać sobie kilka uwag.
maciko pisze: Czuje, jak niewiadome dłonie ściskają mu uszy, jak chcą je wcisnąć do głowy, przebić czaszkę, połączyć z poobijanym mózgiem bez tych wszystkich zawiłych korytarzy, o których wie tylko tyle, że co jak co, ale na pewno są zbędne, zakłócają przepływ informacji, spowalniają odbiór dźwięków rzeczywistego świata.
To zdanie jest po prostu za długie i przez to trudno je zrozumieć, zwłaszcza w natłoku karkołomnych porównań i metafor. Karkołomnych - czyli takich, które niekoniecznie jasno uruchamiają w wyobraźni czytelnika obraz jaki chciał przekazać autor.
Z tego kawałka rozumiem, że uszy mają się połączyć z mózgiem ...?? Nieważne jaką drogą, tutaj mój odbiór Twojej myśli wysiada.
Dodatkowo wtrącenie że co jak co jest tu zbędne i wprowadza zamieszanie. Jest to określenie wprowadzające porównanie do czegoś, podkreślające niezwykłość - a tutaj dalszy ciąg zdania tego nie zawiera.
maciko pisze:Trzeba jak najszybciej zrozumieć własne położenie, i to razy dwa, bo jako (1) ogólny stan rzeczy, i jako to, że (2) faktycznie się leży, choć powinno być inaczej.
Znów podobnie, wtrącenia są nieprawidłowo użyte. razy dwa, czyli dwa razy mocniej, a tu chodzi chyba o raz-dwa, czyli szybko. Lub ewentualnie w dwóch sytuacjach czyli podwójnie. Niemniej i to nie do końca bo sytuacja 2 zawiera się w 1. No i oczywiście, żeby to zdanie zrozumieć, trzeba dokonać niezłej ekwilibrystyki, a to zniechęca.
maciko pisze:Tak, lepiej leżeć i nie paskudzić, później dostać order czystości i roczny zapas środków do mycia kibla i jemu podobnych.
A ta oderwana myśl jak się ma do kwestii leżenia? Od kogo dostać ten order? Wiesz, ogólnie zasada jest taka, że zdania w tekście powinny być spójne logicznie.
maciko pisze:Inaczej zabiorą mi to, co moje, a dadzą temu, który stwierdzi, że jest za mnie odpowiedzialny, i że jakbym mógł cokolwiek powiedzieć, to bym wyraził olbrzymie wzruszenie, a jakbym mógł płakać, to bym utonął i może nawet umarł wtedy, bo nie umiem pływać i żyć mi się nie chce.
Niestety bełkot. Zlepiłeś kilka rzeczy w niezrozumiałą całość. Wzruszenie czym? Co ma płakanie do tonięcia? Jak się do tego ma pływanie i niechęć do życia? Co właściwie chcesz przekazać?
maciko pisze:Przez to słyszy straszliwy w swej monotonii pościg jednej krwinki za drugą, miliona za milionem, liczb takich wartości, że oto kategoria wiary i kosmosu.
No, to nieźle wysmażyłeś. Metafora słaba - monotonia i pościg?
liczby takich rzędów wielkości[/i]
maciko pisze:wszystko to pędzi w kanalikach wyjętych z naukowych książek i z ust podobno mądrych ludzi.

A myślałam, że w jego naczyniach krwionośnych.
maciko pisze:Wtedy ciosów nie ogranicza stały kontakt z bezpośrednio przylegającą do niemal całego ciała płaszczyzną, można wziąć zamach i postraszyć już samą pionową postawą, powierzchnią zakrytego horyzontu i domniemanego cienia, bezwładnie dyndającą nogą lub ręką, którym migiem nada się określony kierunek, to na twarz, to na krocze.

Kolejne zdanie tasiemiec, z przekombinowanym słownictwem, przez co sens gdzieś ginie.
Nie wiem jak można straszyć powierzchnią zakrytego horyzontu i co to jest domniemany cień. Dla mnie bełkot. Tak nazywam słowa, które są zlepione razem, ale nie zawierają sensu.
której migiem
dyndanie skomentowała Adrianna.
maciko pisze:W takiej sytuacji, że wprawdzie wstanę, ale zaraz zmaleję, bojąc się większego lub większej od siebie, to zawsze mogę uciec.

Błędnie skonstruowane zdanie (spójniki). choć wprawdzie (...) ale zaraz (...)jednak zawsze mogę...
maciko pisze:Przecież gdzieś musi istnieć granica, po której przekroczeniu wyda się komuś groźny, jakieś figury o niewidzialnych krawędziach, mających objąć wszystko to, co się widzi, co się spotyka i czego się doświadcza. I nie dość, że ich rozmiary są ustalane mimowolnie, na podstawie wciąż odbieranych zewsząd informacji, niezliczonych bodźców w trybie natychmiastowym podlegających wartościowaniu, to dla każdej kategorii przewidziany jest ściśle określony kształt i zakres zmienności jego rozmiarów, których nie da się zmienić na żądanie, według aktualnych potrzeb i nadziei.

Mhm, tak. Przepraszam, ale o czym teraz napisałeś? Bo ja nie wiem. Jakie figury i rozmiary czego?
Wrzuciłeś mnóstwo słów, ale sens umyka. Jak czytelnik potrzebuje instrukcji obsługi do niemalże każdego zdania w tekście, to moim skromnym zdaniem nie jest dobrze.
maciko pisze:To ty mi powiedz, czemu idziemy sobie spokojnie, swobodnie przez twój nieulubiony park, ale i tak jest fajnie i poleciłabym znajomym, bo listopad, a jak w kwietniu, a ty nagle znikasz w oczach i leżysz tak, jakby już na wieczność.

To stylizacja? Bo ona to już jakimś slangiem leci. Może gdyby cały tekst nie był naładowany dziwacznym bełkotem, to jej sposób mówienia byłby nawet ciekawy i/albo zabawny. A tak jest tylko męczący.
maciko pisze:z czerwoną pretensją na twarzy, z jakąś chyba nienawiścią i nie wiadomo skąd przybyłą energią.

Ale tu znów rzuca bełkotem rodem z przemyśleń bohatera. Kto tak mówi?
maciko pisze:Jest zdezorientowany, sam nie wierzy w swoje słowa. Wprawdzie sypia niewiele, ale je aż nadto i nie czuje się osłabiony, wszystko było w porządku aż do teraz. Nie ma pojęcia, dlaczego upadł i jak znalazł się w miejscu, którego nie znosi i dokąd nie chodzi już od paru lat.

Brawo, pierwszy kawałek napisany zrozumiale i bez udziwnień. Więcej proszę.
maciko pisze:Wyciąga z kieszeni wymiętoszoną niegdyś chusteczkę higieniczną i próbuje wytrzeć jego twarz.

pogrubione - zbędne.
maciko pisze:wręczając mu białą, nieco już krwawą i sztywną materiałową kulkę.

Chusteczki higieniczne są papierowe. Więc tutaj tajemnicza metamorfoza nastąpiła.

Trudno mi się jakoś bardziej rozpisać o tym kawałku. Niestety, w większości jest to bełkot. Szerszy kontekst tu niczego nie ratuje, po prostu udziwnienia, nietrafne porównania, zlepki słów, zdań, które niekoniecznie zachowują sens nie niosą przekazu. Nawet jeśli bohater w zamierzeniu miałby myśleć w taki udziwniony sposób, to karkołomna jest również narracja i wypowiedzi dziewczyny. No i razem, to mieszanka, której się czytać nie da. Przykro mi.
Spróbuj trochę ograniczyć szaleństwo udziwniania i napisz wprost, o co chodzi. Jeżeli dziwaczność miałaby być cechą bohatera, to aby się wyróżniała (taki jest mój domysł), powinna być zestawiona w kontraście z normalnością: otoczenia, innych, narracji. A tak to po prostu wszystko się zlewa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”