Pewien filozof z Królewca, lepiej znany jako Immanuel Kant twierdził, że czas i przestrzeń to jedynie aprioryczne formy naoczności. Chcąc ująć to prościej, Kant uznał, że ontologicznie bytują one tylko w naszej wyobraźni. Stephen Hawking wraz z Jamesem Hartlem w 1983 roku ogłosili natomiast teorie, iż mimo tego, że czas oraz przestrzeń są skończone, to nie posiadają one żadnych granic ani brzegów. Dla wielu kultur kategorie te są natomiast podstawowymi wymiarami, w których funkcjonują społeczeństwa, kategoryzując i harmonizując wszelkie ich działania i historie. W 1895 roku Herbert George Wells wydał z kolei swoją powieść zatytułowaną The Time Machine, czyli mówiąc w naszym ojczystym języku Wehikuł Czasu, gdzie główny bohater odbywa podróże w czasie, nie tylko w przeszłość, ale i w przyszłość. Teoria Alberta Einsteina traktując czas jedynie jako jedną ze współrzędnych zaprzecza zaś swobodnemu poruszaniu się w czasie w przeciwieństwie do podróży przestrzennych. Jeszcze inaczej na te pojęcia spoglądają różne kultury Indian oraz innych ludów. Zdań, teorii i założeń odnośnie czasu i przestrzeni możemy odnaleźć tysiące, a może nawet i miliony, praktycznie w każdym okresie funkcjonowania naszego świata w każdej z kultur i cywilizacji. Niektóre są ze sobą podobne, inne kompletnie różne. Jedne zakładają niemożliwość podróży w czasie, drugie zaś je dopuszczają, a nawet podają przykłady. Wszystko to jednak staje się nie ważne, bo Andrzej doskonale wiedział, że wszystko oprócz zera jest tylko względne, a on przemieszczał się w czasie wielokrotnie. Bo Andrzej pił. Andrzej pił bo lubił, pił bo musiał i pił, bo umiał, pił bo chciał, pił bo miał za co, pił bo miał z kim, pił, bo po prostu pił. Tego wieczora pił również. Był w końcu koniec roku. 31 grudnia. Dlaczego zatem miałby się nie napić, skoro miał co, miał z kim, miał gdzie? Dlatego też Andrzej pił, a gdy skończył pić poszedł do domu.
***
Stosunkowo powszechnie znana i funkcjonująca teoria wieloświatu mówi, że niezależnie od naszej czasoprzestrzeni istnieją również inne, tzw. światy alternatywne. Skutkiem tego jest to, że gdzieś w innym wymiarze współrzędnych, znaków i ich desygnatów żyje sobie inny Andrzej, który nie pije. Nie pije, bo nie lubi, nie pije bo nie ma za co, nie pije, bo nie ma z kim, nie pije, bo zwyczajnie nie chce. Biorąc jednakże pod uwagę również inne założenia, trafniejsze i te mniej trafne, akceptowane i nieakceptowane, będące jedynie wierzeniami, czy wytworem czyjejś wyobraźni literackiej, zgodnymi bądź też nie z obecnie „działającą” fizyką, światy mogą na siebie zachodzi, łączyć się i przenikać, co skutkowałoby Andrzejem, który pije, bo ma za co, ale nie ma z kim, który lubi pić, ale nie musi, Andrzejem, który pije, ale pić nie umie i który pił 31 grudnia, ale gdy skończył pić wcale nie poszedł do domu.
***
Był 31 grudnia. Roku? A tak, roku. Bliżej nieokreślonego roku. 31 grudnia bliżej nie-określonego roku. W dość sporej jednakże jak na przyjęte standardy nieco małej rezydencji, gdzieś w Petersburgu, ale równie dobrze i w okolicach Istambułu, Waszyngtonu, Berlina, Londynu lub Tokio coś się działo. Koniecznie należy dodać, że rezydencja owa należała do nikogo innego jak samego Aleksandra Puszkina. Oczywiście nie tego – jakże słabym i zarazem jak mówi młodzieżowa gwara będącym sucharowym żartem – wynalazcą konserw, a wspaniałego pisarza i poety, wybitnego twórcy doby rosyjskiego romantyzmu, mającego tegoż 31 grudnia, już czterdzieści trzy lata, a co za tym idzie formalnie nie żyjącego już od pięciu lat, a jednak bardziej witalnego i realnego niż niejedna osobowa bądź panteistyczna forma bóstwa, nie wspominając już o tym, że jego serce pompowało wówczas krew lepiej niż nie jedna pompa wirowa, jego płuca natomiast prowadziły wymianę gazową równie szybko, co zachodząca dyfuzja pomiędzy powietrzem a ulotnionymi gazami jelitowymi, zaś jego nerki filtrowały nieczystości szybciej i dokładniej niż wiele oczyszczalni wód i ścieków w XXI wieku. Chcąc użyć jednego porównania do ukazania jego żywotności można by rzec, że rozkwitał niczym piękny kwiat, albo, że wyglądał równie zdrowo co idiota odganiający się od pszczół i uciekający przed nimi, gdyż bez jakiejkolwiek ochrony wpieprzył rękę do ula po plaster miodu. Puszkin niestety nie był wówczas obecny w swej rezydencji, gdyż obecnie jego cały majątek pozostał mu odebrany, a on sam przebywał na zesłaniu na Kaukazie. Stąd też nikogo nie powinna zdziwić w jednej z dwóch kuchni znajdujących się w tym domu, obecność dwóch kaukaskich obieraczy cebuli, którzy znajdowali się tam 31 grudnia bliżej nieokreślonego roku, mniej więcej około południa.
Należy wiedzieć, że kaukaski obieracz cebuli, to nie tylko profesja, ale przede wszystkim naród, – co prawda rozumiany w dość obszernym znaczeniu tego słowa i z lekkim przy-mrużeniem oka, jednakże pełnoprawny i mało znany – wywodzący się w parabolicznej linii od jednej z siedemdziesięciu nacji zamieszkujących ongiś tamtejsze tereny. Mówi się,
że prawdopodobnie pochodzą oni – jak zostało już powiedziane w parabolicznej linii –
od jednej z rodzin indoeuropejskich, a ściślej rzecz ujmując z napływowych grup słowiańskich, które równie dobrze mogłyby być osiadłą tam już znacznie wcześniej rodziną nach-dagestańską i jednym z plemion Awarów czy Inguszów. Trudno stwierdzić. W każdym bądź razie kaukascy obieracze cebuli pochodzą podobno w prostej linii od Gruzinów wywodzących się z rodziny kartwelskiej. Najistotniejszym jest tu jednakże to, że każdy z kaukaskich obiera-czy cebuli – i tu zapewne ku zdziwieniu wielu - nazywany jest tak, gdyż trudni się obieraniem cebuli. Niestety nikt nie wie dlaczego tak dwie różne nazwy posłużyły określaniu jednej grupy i pewnie nigdy się tego nie dowiemy, gdyż nie pamiętają tego nawet najstarsi kaukascy obieracze cebuli. W każdym bądź razie zawód ten uprawiany jest od bardzo dawna, czyli od momentu kiedy tylko cebula pojawiła się na Kaukazie. Niegdyś profesja ta była niezwykle powszechna, szanowana i poważana, a kaukascy obieracze cebuli, dumni ze swego pochodzenia i narodu, stosowali naturalną eugenikę nie mieszając się z innymi nacjami i tak pozo-stało do dziś. Niestety ze względu na trudne warunki pogodowe, coraz gorszą jakość cebuli, żywność modyfikowaną genetycznie, unikanie kazirodztwa i masowe – chociaż rzadkie, bo jedynie dwukrotne samobójstwa tego ludu, ze względu na zhańbienie cebuli sałatkowej, które pochłonęły zaledwie, bo jedyne dziewięćdziesiąt procent ich społeczności – kaukascy obieracze cebuli pozostali ludem nielicznym. Stąd też mało kto wie również o tym, że słowa Winstonta Churchilla: Jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele, tak nielicznym, nie były w gruncie rzeczy skierowane do polskich lotników walczących w dywizjonie 303, a właśnie do kaukaskich obieraczy cebuli, którzy dzięki licznym zbiorom, sprawnemu działaniu i posiadaniu ogromnej, antycznej wiedzy i doświadczenia importowali cebule do okupowanej w czasie II Wojny Światowej Francji, która służyła jako najistotniejszy element prze-brania jako handlarzy cebuli dla zestrzelonych angielskich lotników, którzy dzięki temu mogli swobodnie ukrywać się we francuskich kawiarniach i z powodzeniem powrócić do swej ojczyzny by nadal rozbijać się nad Francją, czy w innych miejscach świata.
Wracając jednak do meritum. Dwóch kaukaskich obieraczy cebuli uprawiało właśnie swą profesję w rezydencji Aleksandra Puszkina, a ze względu na swe geny nie uronili nawet łezki nad żadną cebulą. Niestety ze względu na to, że lud nidziańskich obieraczy marchewki całkowicie uległ wyginięciu, a cebula nie była już tak poważana jak niegdyś, kaukascy obie-racze cebuli starali się zdobyć kwalifikację również w innych dziedzinach, dlatego też obierając marchewkę płakali przy tym jak przysłowiowe bobry.
- Wiesz co ci powiem Wasyl? – zagaił jeden z nich.
- Nie. A ty wiesz Borys? – szybko odparł drugi ocierając przy tym łzy z policzka.
- Ci nidziańscy obieracze marchewki to mieli trudne życie. Tyle łez wylać, i to pieczenie
i swędzenie, co do cholery jest z tą marchewką?! – łzy Wasyla obficie kapały na ostrze jego rodowego noża.
- A idź pan w chuj. Toż od tego odwodnić się idzie. To nie to, co nasza cebula. Żadnych tok-syn kłujących w oczy. – Borys przerwał na chwilę aby jeszcze raz otrzeć łzy z policzków
i wgryźć się w obraną cebulę niczym w jabłko, którą trzymał schowaną w kieszeni fartucha.
– Nie dziwie się, że obieracze marchewki wymarli. Psia jego kurwa mać! – Borys uniósł głos i wrzucił z całej siły kolejną obraną marchewkę do garnka tak, że ten przesunął się praktycznie o pół metra.
- Całe szczęście, że to już ostatnie kilka. Gdybym miał tak spędzić całe życie, to już dawno byłbym na rencie. – Wasyl również dorzucił jedną marchewkę do gara.
- Szkoda, że Wania nie mógł przybyć ale jego tygrysica syberyjska była bliska rozwiązania
i musiał pilnować żeby małe tygryski przyszły bezpiecznie na świat. – westchnął Borys i wrócił do obierania.
- Ano szkoda. – przytaknął smutnie Wasyl i również chwycił kolejną szczypiącą w oczy marchewkę.
Ostatnie obieranie kilku marchewek upłynęło w ciszy i to sugerując oddanie czci i hołdu poległym. Humory Wasyla i Borysa znacznie jednak się poprawiły kiedy zaczęli obierać pietruszkę. Jako że nie ma i nigdy nie było takiego zawodu jak obieracz pietruszki – co byłoby zresztą głupie i śmieszne – musieli się wtedy zająć również tym, chociaż niechętnie, ale ktoś w końcu musiał przygotować te wszystkie warzywa.
Tekst wrzucam przekopiowany z worda dlatego też może się rozwalić nieco po wrzuceniu. Mam oczywiście nadzieje, że tak nie będzie i że będzie czytelny.
Opowieść sylwestrowa
1
Ostatnio zmieniony pt 11 kwie 2014, 06:14 przez okny, łącznie zmieniany 2 razy.