AKWIZYTOR (fragment powieści)

1
Listopadowy dzień znakomicie obrazował humor Huberta. Było szaro i ciemno, mimo iż zegarek wskazywał dopiero godzinę 15.05. Światło słoneczne można było określić jedynie mianem poświaty, a porównać jedynie do lukru na tabletce antydepresyjnej. Niestety nikt nie lukrował tych pigułek szczęścia i Hubert musiał znosić ich gorzki smak. Jego praca pozwalała mu na ubiór odzwierciedlający nastrój, niestety nie mógł sobie pozwolić na grymasy cierpienia, czy też inne miny typowe dla człowieka chorego na depresję.
Hubert musiał się uśmiechać.
O jakości tego uśmiechu przekonał się kilka dni wcześniej, przekraczając granicę. Kiedy strażnik graniczny porównywał jego fizjonomię ze zdjęciem w paszporcie, Hubert wysilił się na swój firmowy uśmiech akwizytora. Poskutkowało to drobiazgowym sprawdzeniem dokumentu, z prześwietleniem włącznie.
Nic dziwnego, że ludzie nie chcieli kupować od niego książek, których przykładowe egzemplarze nosił w czarnej torbie.
Wlókł się teraz noga za nogą przez błotniste pobocze szosy, pomstując na wójta tej parszywej wioski, któremu nie chciało się zrobić porządnego chodnika oraz na swojego dawnego nauczyciela WF-u, który kazał im kiedyś przeskakiwać kałuże w drodze do szkoły, zamiast lękliwie je omijać.
Hubertowi nie chciało się omijać kałuży, nie mówiąc o przeskakiwaniu. Brnął przez brunatną wodę, nie bacząc na to, iż wlewa mu się ona do lewego buta przez dziurę w podeszwie i z satysfakcją myślał o śladach, które zostawi na wypielęgnowanych podłogach tych makabrycznych wieśniaków.
- Panie! A kto teraz ma czas na czytanie książek? – zbywali krótko jego kwieciste wypowiedzi, te wysublimowane zdania, które układał podczas bezsennych nocy.
Nieocieplane szare palto, w którym chodził już trzeci rok, nie chroniło przed zimnem.
Ale najgorsze były psy.
Wiejskie burki różnią się manierami od miejskich mieszańców, wyprowadzanych na spacer przez nobliwe starsze panie. Największą ambicją wiejskiego psa jest poszarpanie nogawek akwizytora chorego na depresję. Hubert podejrzewał, iż gdyby nawet w akcie miłosierdzia, czy też głupoty, zasponsorował jedenemu ze swoich czworonożnych oprawców terapię antyagresyjną w kurorcie dla psów, straciłby tylko pieniądze, które w rzeczywistości musiał przeznaczać na kolejne pary czarnych spodni.
Większe psy ujadały leniwie z głębi podwórek, przytwierdzone łańcuchami do bud. Małe kundle cieszyły się wolnością i wykorzystywały ją, aby pozbyć się kompleksu niższości.
Wieś, w której pracował dzisiaj Hubert, nosiła nazwę Oborniki. Nawet gdyby nie znał tej nazwy, smutny akwizytor i tak miałby świadomość, iż tkwi po uszy w gównie. Firma, dla której harował, z każdym dniem upodabniała się do sekty. Pracownicy byli przewożeni co miesiąc w inny rejon Polski. Od rana do późnego popołudnia próbowali wcisnąć towar nieufnym mieszkańcom wsi i miasteczek.
Po skończonej pracy zbierali się w sali opłacanego przez firmę hotelu. Każdy akwizytor, który zarobił w ciągu dnia więcej niż pięćdziesiąt złotych, z dumą uderzał w przenośny gong, który wozili ze sobą i który pełnił rolę narzędzia zbrodni w licznych koszmarach, nawiedzających Huberta, gdy już mu się udało zasnąć. W rojeniach tychzazwyczaj uśmiercał kierownika grupy, który każdego wieczoru robił im pranie mózgu pod przykrywką zajęć z efektywnej sprzedaży.
Początkowo roztaczane wizje kolosalnych zarobków i kariery napawały Huberta optymizmem. Jednak bardzo szybko brutalna rzeczywistość oraz paskudna pogoda przywróciły mu zdrowy rozsądek.
Niestety, patrząc obiektywnie w swoją przyszłość, Hubert miał świadomość, iż jest na przegranej pozycji. Jego rówieśnicy robili kariery w międzynarodowych firmach i byli w trakcie spłacania kredytu za mieszkanie. Hubert nie miał siły, aby marzyć, iż kiedyś stanie się właścicielem jakiejś nieruchomości. Nie stać go też było na majątek ruchomy, na przykład w postaci samochodu. Na miejsce pracy podrzucali go zmotoryzowani współtowarzysze akwizytorskiej doli.
Hubert był niedoszłym yuppie, który zamienił tragiczny los bezrobotnego na groteskę akwizycji.
Próbował oswoić się z nową rolą w życiu, tłumacząc to sobie w ten sposób, iż ortopedyczne poduszki wyprostują wiejskie garby i krzywizny, sokowirówki dowitaminizują organizmy, których naczelnym pokarmem był ziemniak, a książki wyewoluują abstrakcyjne myślenie u traktorzystów.
Poczucie misji mijało, gdy stawał twarzą w twarz z potencjalnym, małorolnym klientem.
- A po co mi taka poduszka? Najlepiej to się na puchowej śpi, na gęsim puchu... Co, nie słyszał pan o tym? W miastach wszystko sztuczne mają – zbywali go mieszkańcy ulicówek.
- Przede wszystkim należy wywołać w kiencie uczucie, iż nasz produkt jest mu niezbędny – perorował wieczorami Marian, kierownik grupy. Po swoich wykładach odpytywał akwizytorów z formułek, których mieli używać, aby robić wodę z mózgu racjonalnym wieśniakom.
Hubert zawsze zacinał się przy słowach „niepowtarzalna promocja”, co irytowało Mariana. Hubert miał słabą pamięć, którą wolał nazywać pamięcią wybiórczą i powoływał się na ten fakt w trakcie składania wyjaśnień. Argument ten nie przekonywał jednak kierownika.
- Dziecko w przedszkolu juz dawno znałoby ten tekst na pamięć! – burczał. – A ty pracujesz u nas już od trzech miesięcy.
Gwoli ścisłości po dziesięciu tygodniach Hubert wziął wolne, tłumacząc się trudną sytuacją rodzinną i pojechał do Londynu, aby szukać normalniejszego zajęcia.
Anglicy nie potrafili jednak zrozumieć jego płynnego angielskiego i zbywali go, tłumacząc się kryzysem. Może gdyby na poszukiwania pracy przeznaczył więcej czasu, jego los by się odmienił. Na przykład pracowałby teraz na angielskim zmywaku, albo sprzątał londyńskie ulice.
Niepowodzenie spotęgowało gorycz, którą Hubert mógł uznać za swój jedyny dorobek życiowy. W akcie desperacji próbował zaciągnąć kredyt i udać się na poszukiwanie pracy do Francji. Nie znał wprawdzie mowy mieszkańców Paryża, ale uznał, podbudowany relacjami rodaków, którzy udawali się w zagraniczne wojaże bez znajomości języka, iż w tym szaleństwie musi być metoda.
Niestety w szaleństwie Huberta tkwiły haczyki, na które powołali się pracownicy banku. Brak stałych dochodów był głównym z nich.
- Istnieje bardzo duży popyt na ortopedyczne poduszki w naszym społeczeństwie – Hubert próbował roztoczyć wizje swojego dobrobytu.
Uśmiechy na twarzach pracowników banku znikły z chwilą, gdy okazało się, iż niedoszły klient jest niewypłacalny, a w ich miejsce pojawiły się maski ponurej stanowczości.
Zanim opuścił bank, Hubert sklął porządnie w myślach wszystkich bankowców, niczym rasowy nieudacznik.
- Do widzenia! – powiedział na głos, próbując zatrzasnąć za sobą drzwi, co mu się niestety nie udało.
Wspomnienia porażek podsycały jesienną melancholię Huberta, gdy szedł przez Oborniki.
Bacznie lustrował obejścia domów, próbując zorientować się, gdzie warto wejść, a gdzie lepiej sobie odpuścić. Hasający po podwórku inwentarz, w postaci psów, nadmiernie dających oznaki życia, dyskwalifikował dany dom. Tym samym Hubert łamał odgórne polecenie Mariana, aby wchodzić wszędzie. Nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu.
Tego dnia udało mu się sprzedać tylko jedną książkę. Kupiła ją babinka, zapewne z samej chęci posiadania i z powodu braku jakichkolwiek sklepów w promieniu kilku kilometrów. W bardziej sprzyjających warunkach prawdopodobnie zostałaby zakupoholiczką.
Dom nr 219 przykuł uwage Huberta wypielęgnowanym ogrodem. Ktokolwiek go projektował, znał się na rzeczy. Wyczuwając ślad cywilizacji i dobrobytu, Hubert nacisnął klamkę furtki. Była otwarta. Szybko znalazł się przy drzwiach i nacisnął guzik dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się i z wnętrza buchnął zapach gotowanego obiadu. Hubert wciągnał w nozdrza natrętne aromaty. Nie wyczuł woni ziemniaków, co wydało mu się wysoce podejrzane. Jeszcze bardziej podejrzany wydał mu sie naturalny kolor włosów kobiety, która przed nim stała. Nie wróżyło to niczego dobrego.
- Witam szanowną panią! – akwizytor mimo złowróżbnych znaków nie stracił rezonu. – Jestem z firmy Marketpol. – Czy ma pani chwilkę czasu?
- Zależy na co... – usłyszał odpowiedź.
- Przeprowadzamy ankietę na temat czytelnictwa na wsi. Czy mogłaby pani odpowiedzieć na kilka pytań? – recytował wyuczone formułki Hubert.
- O książkach możemy porozmawiać – zgodziła się kobieta. – Proszę dalej! – zaprosiła go do środka.
„Wejście do mieszkania to połowa sukcesu” – Hubertowi przypomniały się słowa Mariana. Podniesiony na duchu śmiało wkroczył na chodnik korytarza, pozostawiając za sobą mokre ślady.
- Proszę do kuchni. Napije się pan herbaty? – zapytała kobieta.
- Tak. Chętnie. – ucieszył się akwizytor.
Po chwili stała przed nim szklanka z parującym napojem, o lekko korzennym zapachu, a Hubert zaczął się zastanawiać czy wypada połknąć antydepresyjną pigułkę przy klientce. Zazwyczaj połykał ją na kilka godzin przed posiedzeniem z Marianem, aby lek zaczął działać w odpowiednim czasie.
- To o co chodzi z tą ankietą? – kobieta przerwała mu rozmyślania.
Hubert z namaszczeniem otworzył swoją teczkę i wyciągnął „ankietę”.
- Jak często czyta pani książki? – zaczął zadawać pytania.
- Czytam jakieś trzy książki na tydzień – odpowiedziała po chwili milczenia kobieta. – Głównie noblistów. Pobliska biblioteka jest dobrze zaopatrzona, chociaż Clancy stoi tam obok Camus, a raz, jak się zapytałam o „Lochy Watykanu”, to bibliotekarka skierowała mnie do działu religioznawstwa.
- Ach! Noblistów... – powtórzył Hubert, żałując, że nie połknął wcześniej tabletki. Aktualnie nie mógł już tego zrobić. Szukanie opakowania w przepastnej teczce w trakcie rozmowy wydawało mu się być niegrzecznym posunięciem.
Automatycznie zaczął więc zadawać kolejne pytania o nawyki czytelnicze, a z każdą otrzymywaną odpowiedzią, tracił nadzieję na korzystną sprzedaż swojego asortymentu.
Skończywszy zadawać pytania wypowiedział jednak nieśmiertelną formułkę o niepowtarzalnej promocji dla uczestników ankiety i wyciągnął na wierzch kilka romansów, encyklopedie oraz „Pana Tadeusza”.
Kobieta bacznym okiem zlustrowała książki, po czym sięgnęła po „Małą encyklopedię gadów polskich”.
- Ta chyba powinna się nadać – zamysliła się na chwilę, mierząc wzrokiem podręczną skarbnicę wiedzy. – Wie pan... – odezwała się po chwili - ... murarze zrobili fuszerkę, jak byliśmy na wakacjach i podłoga w dziecięcym jest nierówna, a muszę coś podstawić pod biurko. A tę książkę to nawet można przeczytać – dodała po chwili, wertując encyklopedię.
W ten sposób Hubert zarobił kolejne pięć złotych.
Zdobył też namiary na bibliotekę.
Mieściła się ona w budynku szkolnym, ale prowadziło do niej osobne wejście. Przy drzwiach Hubert zatrzymał się i flegmatycznie wylał wodę z buta. Poprawił płaszcz i przywoławszy na twarz swój uśmiech wszedł do środka.
Trafił w sam środek burzy.
- Czy ja wyglądam na pasjonatkę drobiarstwa? – krzyczała blondynka w sztucznym futerku w panterkę.
- Karta jest na pani koncie – beznamiętnie odpowiedziała bibliotekarka.
- Ale ja tej książki nie wypożyczyłam!
- Nic się już z tym nie zrobi. Jak pani odda książkę, będzie pani mogła wypożyczyć następne. Słucham pana – bibliotekarka zwróciła się do Huberta.
Akwizytor z namaszczeniem wyciągnął książki i roztoczył wizje niesamowitej promocji. Jego słowa nie zrobiły na bibliotekarce wrażenia, ale na widok kolorowych okładek romansów jej oczy rozbłysły dziwnym światłem.
- Pójdę zapytać dyrektorki – powiedziała i wyszła, stukając niemodnymi już obcasami.
Konsultacje przebiegły pomyślnie i Hubert sprzedał od ręki dziesięć egzemplarzy.
Za szkołą dogoniła go blondynka i kupiła trzy książki, pomstując na nieporządek w bibliotece.
Hubert grzecznie jej potakiwał, ale myślami był już w hotelu.
Zarobił dzisiaj siedemdziesiąt pięć złotych i po raz pierwszy odniósł sukces w sprzedaży bezpośredniej. Idąc na miejsce spotkania, z którego miał go zabrać zmotoryzowany kolega, rozmyślał o swoim dzisiejszym osiągnięciu.
Początkowo były to optymistyczne rozważania, jednak depresja była silniejsza. Jutro miał nastać kolejny dzień niepewności. Nic nie wskazywało na to, że pogoda i jego los poprawią się. W ten sposób upłynęła mu droga na przystanek.
Wkrótce pojawił się Wiktor. Nie palił papierosa, co oznaczało, że źle mu dzisiaj poszło. W milczeniu dojechali do hotelu.
Na recepcji czekała na Huberta mała paczuszka – orzeszki betelu, o których przeczytał w jednej z noszonych książek, iż barwią zęby na czarno.Był to prezent dla Mariana, który był fanem orzeszków wszelakiego rodzaju.
Po skromnym obiedzie w postaci fasolki po bretońsku, akwizytorzy zaczęli się zbierać w Sali konferencyjnej.
Hubert z ociąganiem uderzył w gong. Natychmiast spoczęły na nim zwistne spojrzenia sprzedawców, którzy z fałszywą serdecznością zaczęli składać mu gratulacje.
- Proszę, proszę! – odezwał się Marian. – Wyrasta nam nowy lider sprzedaży!
Korzystając z chwilowego zainteresowania kierownika, Hubert podszedł do niego i wręczył mu paczuszkę z orzeszkami.
- Łapówka? – zdziwił się Marian.
- To używka – odpowiedział Hubert. - Ma podobne działanie do nikotyny – zaczął wychwalać działanie orzeszków, o którym przeczytał w informacji o sprzedawanym produkcie, skrupulatnie pomijając temat czarnych zębów.
- Używka to nie łapówka – stwierdził Marian i skwapliwie przyjął torebkę. – No to zaczynamy! – krzyknął na głos.
Akwizytorzy szybko zajęli miejsca przy stole konferencyjnym.
- Dzisaj przypomnimy sobie typy klientów – rozpoczął Marian. – Kto pamięta, jakie są typy klientów?
- Tacy, którzy wiedzą, że produkt jest im potrzebny i tacy, którzy jeszcze tego nie wiedzą – odezwał się Wiktor, który bawił się pudełkiem papierosów, chociaż nikt go jeszcze nie widział dzisiaj palącego.
- Wiktor musiał mieć kiepski dzień... – Hubert usłyszał szepty sąsiadów.
- Zgadza się – kontynuował Marian. – Najbardziej lubimy pierwszy typ klienta, ale powiem wam, że ci, którzy się od nas dowiedzą, że produkt jest im potrzebny, są jeszcze lepszymi klientami.
W sali rozległ się szmer szeptów i komentarzy.
- Jak przekonujemy klienta, że produkt jest mu potrzebny? – Marian otworzył torebkę i zaczął gryźć orzeszki.
Mówimy o zaletach produktu! Informujemy do czego produkt służy! Mówimy, że sąsiadka już kupiła! – rozbrzmiał gwar odpowiedzi.
Marian kiwał głową, systematycznie ruszając szczęką.
- Ale co jest najwazniejsze? – zapytał po chwili.
Akwizytorzy umilkli. Niektórzy marszczyli czoła, usiłując wymyśleć satysfakcjonującą kierownika odpowiedź, pozostali czekali, aż ktoś inny zabierze głos.
Marian przyglądał im się badawczo, gryząc kolejnego orzeszka. W końcu przerwał milczenie.
- Najważniejsza jest demonstracja! – powiedział.
Nagle oczy mu zmętniały, a torebka orzeszków wypadła z ręki. Z gardła kierownika wydobyło się dziwne charczenie. Opadła na kolana. Z ust popłynęła mu strużka śliny.
- Tego jeszcze nie było! – z podziwem odezwał się jeden z akwizytorów.
- I klient to kupi? – zdziwił się inny.
Marian przewrócił się na bok. Przez półprzymknięte powieki widać było białka oczu.
Zapadło milczenie, przerywane charczeniem kierownika.
- Chyba trzeba zadzwonić po pogotowie – ocknął się któryś z akwizytorów.
Sprzedawcy popatrzyli po sobie. Nikt nie kwapił się, aby wyciągnąć telefon.
- Ja zadzwonię. Już mi dzisiaj wszystko jedno – odezwał się Wiktor.
Podczas gdy Wiktor dzwonił na pogotowie, akwizytorzy stanęli nad ciałem Mariana.
- To dziwne – stwierdził pryszczaty Marcin. – On sam ułożył się w bezpiecznej pozycji.
- Bezpieczna pozycja wygląda inaczej – zaprzeczył jeden z liderów sprzedaży.
Akwizytorzy zaczęli debatować, jak ułożyć ciało Mariana. Każdy, kto przeszedł kurs pierwszej pomocy, wysuwał inne sugestie.Nikt jednak nie odważył się dotknąć ciała kierownika.
Równie ciężko, jak nieprzytomny Marian, oddychał Hubert. Miał dziwne wrażenie, że nie doczytał czegoś w informacji o orzeszkach, umieszczonej na stronie sklepu internetowego. Rozdygotany, zastanawiał się, czy usunąć paczuszkę z miejsca zdarzenia, czy też pogorszy to jego sytuację, figurując później w aktach sprawy jako zacieranie śladów.
Po upływie godziny przyjechało pogotowie. Sanitariusze sprawnie ułożyli ciało kierownika na noszach i zabrali je do szpitala. Tam też po kilku godzinach Marian zmarł.
W tym czasie Hubert dotarł już w internecie do informacji, iż kilka orzeszków betelu może spowodować zgon.
Przerażony, spędził kilka godzin pod prysznicem, przekonany, iż są to ostatnie chwile samotności podczas kąpieli. W więzieniu będzie już mniej prywatnści.
Skulony, przeleżał bezsennie całą noc.
O świcie pojawił się nowy kierownik grupy.
- Śmierć nie przeszkodzi nam w dążeniu do sukcesu! – stwierdził w trakcie krótkiego zebrania po śniadaniu. Hubert nie słuchał go uważnie. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie wyrywał muchom nóżki i skrzydełka i stwierdził, iż w końcu nadeszła pora,aby zapłacić za swoje okrucieństwo.
Mijały dni i nic się nie działo. Patolog w szpitalu wykrył nieznaną substancję toksyczną w ciele denata. Śledztwo zaczęło się opieszale. Akwizytorzy po kilku tygodniach dostali wezwania na policję na przesłuchania. Hubert w wyznaczonym dniu dostał rozwolnienia i większą część dnia spędził w ubikacji.
Tymczasem policjanci trafili na trop orzeszków. W dniu, w którym Hubert został aresztowany, padało.
- W trakcie przesłuchania Hubert jąkał się i zapewniał o swojej dobrej woli.
- Nie chciałem go zabić – tłumaczył. – To miał być kawał...
- Czy leczył się pan psychiatrycznie – zapytał podejrzliwie sierżant.
_ Tak. Leczę się – zdziwił się Hubert.
Psychiatra, którego sprowadzono, był łysy i miał zmęczoną twarz.
- Czy słyszy pan głosy? - zapytał w pewnym momencie.
Hubert poczuł, że otwiera się przed nim furtka i wszedł w nią bez wahania.
- Tak. Słyszę – odpowiedział, nie wiedząc, że w jego życiu zaczyna się nowy etap.
KONIEC

[ Dodano: Sob 31 Gru, 2011 ]
Proszę o wypowiedzi na temat fragmentu mojej "grafomanii". Najgorsze co mogę przeczytać, to że recenzent był delikatny w swych wypowiedziach, ale myślę, że moje ego to zniesie;)
Ostatnio zmieniony czw 05 sty 2012, 13:09 przez katamorion, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Widać niedoróbki warsztatowe, zarówno sama koncepcja jak i wykonanie do dyskusji ( tu sporo zależy od "widzimisię" i osobistych gustów), IMO poniżej granicy drukowalności, ale bynajmniej nie tragicznie. Jeżeli to jeden z mniej udanych fragmentów, a całość nie sprawia gorszego wrażenia niż zamieszczony wyjątek, krytyka zawarta w recenzji zdecydowanie przesadna.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

4
No to wspomożemy koleżankę :)

Masz błędy w rodzaju: "Niestety, patrząc obiektywnie w swoją przyszłość, Hubert miał świadomość, iż jest na przegranej pozycji." Ani zdanie nie brzmi ładnie, ani nie jest logiczne. Wiesz, dlaczego?

Moim zdaniem, szwankuje mocno styl. Brak tu rytmu, za dużo informacji chcesz wrzucić szybko, opisać ten świat. Pozwól tekstowi "oddychać", niech czytelnik się wciągnie, skoro to powieść - na kreację świata masz dużo miejsca i czasu.

Przychylam się do opinii Navajero: wcale nie jest to tragedia. Po redakcyjnej masakrze byłby na granicy druku, choć ja bym go odrzucił ze względu na to, że za bardzo posługujesz się kliszami, za dużo tu deklaratywności.
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

6
Zaciekawiło mnie mocno, jak może wyglądać tekst, który otrzymał tak koszmarną recenzję. I tak mało konstruktywną, że w istocie zniechęca do kolejnych prób literackich.
Nie wygląda on dobrze, ale bynajmniej nie jest skończonym grafomaństwem, zasługującym na wytarcie gumką do ostatniej kropeczki. A pocieszające jest to, że masz świadomość niedoróbek, gorzej gdy autor reaguję skrajnie, bo ani rozbicie młotkiem komputera, ani głowy recenzenta, ani wreszcie uznanie się za niedocenionego geniusza, niczego pozytywnego nie przyniesie. Twojej wyobraźni nie można niczego zarzucić, a umiejętności warsztatowe nabywa się w boju ;)

Gdybym miał pokusić się o radę na ten moment - na jakiś czas zapomnij o tej powieści, schowaj ją głęboko w szufladzie i napisz coś innego. Nawet diametralnie odmiennego w klimacie i sposobie narracji. Dla nabrania dystansu, złapania oddechu i gimnastyki szarych komórek. Czegoś się właśnie nauczyłaś, więc spróbuj napisać coś nowego, świeżego, traktując poprzednią rzecz jak trampolinę. Zawsze zdążysz do niej wrócić, gdy uznasz, że jesteś gotowa.

7
Niestety wciagnelo mnie pisanie tomu drugiego. Mysle, ze to nieuleczalne i moze potrwac przez kilka kolejnych tomow. Nawet gdybym usmiercila wszystkich bohaterow wybuchem jadrowym, to w akcie pokuty nasmarowalabym kolejny tom o ich zyciu posmiertnym lub reinkarnacjach. Ewidentnie jestem stracona dla literatury:)
https://pisarzdowynajecia.com

8
Hm. Wydaje mi się, że recenzent (pomijam tu styl jego wypowiedzi, który tak ładnie skomentował Loony) nie załapał konwencji. Potraktował tę powieść poważnie. A to daje do myślenia - jeżeli można tekst absurdalny potraktować poważnie, to znaczy, że on jest za mało absurdalny. W tym fragmencie nie widzę "kosmicznego nagromadzenia absurdów", przeciwnie - raczej jest ich za mało. Na Twoim miejscu potraktowałabym recenzję jako wskazówkę - powieliłabym, rozmnożyła, wyolbrzymiła i podkreśliła wszystko, do czego recenzent się przyczepił.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

9
Głupio mi trochę się wymądrzać po opiniach pisarzy... No ale cóż, obiecałam i sama ciekawa byłam, za co katamorion się tak oberwało, więc lecimy!

W stylu tego fragmentu coś mi zgrzytało. Miałam wrażenie, że niekiedy w zdaniach czegoś brakuje albo że coś przeskoczyłam, ale kiedy wracałam linijkę wcześniej, okazywało się, że wszystko jest tak, jak przeczytałam.

Mam wrażenie, że za szybo chcesz wrzucić zbyt wiele informacji.
katamorion pisze:- Panie! A kto teraz ma czas na czytanie książek? – zbywali krótko jego kwieciste wypowiedzi, te wysublimowane zdania, które układał podczas bezsennych nocy.
Nieocieplane szare palto, w którym chodził już trzeci rok, nie chroniło przed zimnem.
Ale najgorsze były psy.
Na przykład tutaj. Wypowiedź jest jeszcze podsumowaniem wcześniejszego gadania o wieśniakach - ok. Dalej mamy przejście do psów, o których się rozpisujesz, ale od czego nagle w środku jest to pogrubione? Zwłaszcza, że jakoś wiele mi nowego nie dało - ostatecznie opisujesz sytuację Huerta dość pesymistycznie, więc nie wyobrażam sobie go w kożuchu pierwszej klasy.
katamorion pisze: Poskutkowało to drobiazgowym sprawdzeniem dokumentu, z prześwietleniem włącznie.
Tutaj na przykład mam wrażenie, że ze zdania coś uciekło. Albo za mało znam graniczne praktyki, ale chyba nie chodzi o "prześwietlanie" dokumentu.
katamorion pisze:zaczął wychwalać działanie orzeszków, o którym przeczytał w informacji o sprzedawanym produkcie,
Tu znowu dopowiadasz jak dla mnie za dużo. A w tym zdaniu wypada to kiepsko, bo dostajemy powtórkę kawałka "o czymś".
Jakieś przeformułowanie w kierunku: "o którym przeczytał na stronie sprzedawcy" chyba by pomogło. Bo wiadomo, że o działaniu tego produktu czytał w informacjach o tym produkcie. Jakby czytał w podręczniku o truciznach to byłoby warte rozwinięcia.

I takich różnych potknięć warsztatowych jest według mnie sporo. Przez to nie czytało mi się komfortowo.

Co do treści, to mam wrażenie, że Thana uchwyciła tutaj coś ważnego. Ja czytałam to jak tekst obyczajowy, z nieco przerysowanymi charakterami, bohaterem, ale jednak nie absurdalny. Natomiast pewne sceny sugerują rzeczywiście literaturę absurdu. Tutaj na przykład reakcje akwizytorów, kiedy Marian zaczyna się dusić itd. (nawiasem mówiąc - uśmiałam się).

Pytanie, czy gdybym miała przebrnąć przez taką powieść, to czy taka dychotomia by mi nie przeszkadzała? Mogłoby się tak stać, że miałabym poczucie, że czytam powieść absurdalną, w której autorowi zabrakło odwagi i kiedy nie ma pomysłu na element absurdu to upycha tam obyczaj. A może nie? To już taka gdybologia.

Do wiadomej recenzji odnosić mi się już nie chce. Chyba widać, jak ja bym to komentowała.

Do tekstu też wiele już nie dopowiem. Jak dla mnie jest sporo niedoróbek w stylu, natomiast treść na razie zaciekawiła (zwłaszcza końcówka, bo przy opisach krążenia po wsi trochę się nudziłam).

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

10
No to i ja dorzucę swoje trzy grosze, a co tam.

Też odbierałam ten fragment jako opowiastkę utrzymaną w konwencji całkowicie realistycznej, momentami prześmiewczą, lecz bynajmniej nie absurdalną. I właśnie dlatego zwróciło moją uwagę to, o czym napisał Romek Pawlak: obfite wykorzystywanie klisz, stereotypów. Jeśli depresja, to również listopad, kałuże i wszystko, co się z tym wiąże. Tak, jakby nie można było tkwić w ciężkiej depresji w kwietniowy, słoneczny poranek. Jeżeli bohater w depresji, to spadają na niego wszystkie klęski dzikiego kapitalizmu: bezrobocie w kraju, niepowodzenie w szukaniu pracy za granicą, bankowcy, którzy nie dają kredytu, akwizycja jako ostatnia deska ratunku, a wtedy kolejne męki, ten narzucony optymizm i konieczność udawania, że świetnie jest... Trochę to szeleści gazetowymi alarmami o straconym pokoleniu. Ja wiem, że taki nieudacznik może funkcjonować jako całkiem udana i sympatyczna postać literacka, lecz wtedy musi mieć również jakieś cechy bardziej indywidualne, nie tylko typowe dla pewnej zbiorowości, dość zresztą amorficznej. W tym fragmencie tego akurat nie widać, być może ujawnia się to gdzie indziej; dobrze by było, gdyby stereotypy tak nie ciążyły nad nieszczęsnym Hubertem.
Raz to nagromadzenie nieszczęść wywołało we mnie odruch zniecierpliwienia:
katamorion pisze:Nieocieplane szare palto, w którym chodził już trzeci rok, nie chroniło przed zimnem.
To niech pójdzie do second-handu i kupi sobie ocieplaną kurtkę przeciwdeszczową. Najlepiej czerwoną. Bezrobotni kumple powiedzą mu, gdzie są najlepsze okazje.

Takie klisze stosujesz również do opisu fragmentów rzeczywistości, jak tu na przykład:
katamorion pisze:Wiejskie burki różnią się manierami od miejskich mieszańców, wyprowadzanych na spacer przez nobliwe starsze panie.
Również chłopaki w dresach wyprowadzają na spacer swoje miejskie mieszańce, przy których wiejskie burki wydają się milutkie jak As z elementarza. Hubert nigdy nie szedł przez miejskie osiedle w porze wyprowadzania psów?
Tutaj też:
katamorion pisze:- Pójdę zapytać dyrektorki – powiedziała i wyszła, stukając niemodnymi już obcasami.
Dlaczego nie mogła stukać modnymi obcasami? Dlatego, że bibliotekarka, czy dlatego, że wiejska?

Historia z betelem wydaje mi się dość wątpliwa, gdyż:
- betel to nie orzeszki
- nie jest trujący, w medycynie ayurwedyjskiej uchodzi nawet za lekarstwo
- pewnie można być na niego uczulonym, a wtedy łatwo nawet o śmiertelne zejście, lecz nie obciąża to częstującego, przynajmniej, jeśli chodzi o skutki prawne.

Jeśli w całej tej historii trzymasz się realiów życia, to nie możesz akurat w tym jednym momencie ich ignorować.

To tyle w związku z realistycznymi aspektami tego fragmentu.

Jeśli chodzi o inne kwestie, to zwróciło moją uwagę nagromadzenie przymiotników. Często jest to odbierane negatywnie, może nie jako błąd sensu stricto, lecz jako przejaw złego stylu (moim zdaniem na takim odbiorze ciąży też pewien stereotyp, taki post-hemingwayowski puryzm, eliminujący ze zdania wszystkie składniki, które nie są w nim absolutnie niezbędne. A przymiotniki i przysłówki dość łatwo wyeliminować). Zdarzają się czytelnicy (redaktorzy!) szczególnie na to uwrażliwieni, więc polecam ostrożność w posługiwaniu się tą częścią mowy.

Czasem niepotrzebnie komplikujesz wypowiedź. Prościej byłoby lepiej, jak tutaj:
katamorion pisze:byli w trakcie spłacania kredytu za mieszkanie.
A nie po prostu: spłacali kredyty za mieszkania?
Albo tutaj:
katamorion pisze:Hasający po podwórku inwentarz, w postaci psów, nadmiernie dających oznaki życia,
Trudno jest "nadmiernie dawać oznaki życia". Wystarczyłyby nadmiernie ożywione psy, hasające po podwórku.
Sporo jest takich konstrukcji nazbyt rozbudowanych. Przejrzyj tekst pod tym kątem.

Generalnie jednak - nie widzę powodów do znęcania się. Nie skojarzyłabym cytowanych przez Ciebie fragmentów recenzji z tym akurat tekstem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

11
Widzisz, to dzięki mnie ;) - bo w końcu to ja napisałem, abyś wrzuciła fragment na forum - aż 3 pisarzy przeczytało twój tekst i dało ci kilka wskazówek, a to się często nie zdarza na WM, aby któryś z fioletowych oceniał teksty zwykłych użytkowników.

Sam pomysł na powieść wydaje mi się bardzo ciekawy. Postać Huberta, akwizytora z depresją, również jest interesująca.

Ale gorzej już z wykonaniem, w każdym razie w tym fragmencie. W sumie to wszystkie grzechy główne Ci już ukazano, więc niczego nowego nie dorzucę.

O stylu. Romek Pawlak uchwycił sedno. Brak mu rytmu. Ja bym powiedział, że brak mu środka ciężkości. Może właśnie o to chodziło w tym zdaniu recenzji: napisane jest nieporadnym(...) stylem, w którym nie znać w ogóle świadomości pisarskiej i konsekwencji w posługiwaniu się różnymi rejestrami języka.

No i te klisze, które słusznie Ci wypomniano. Zamiast tego wydaje mi się, że lepiej by było dać konkretna scenę jak Hubert próbuje wziąć kredyt w banku lub szuka pracy w Londynie, jakaś rozmowa o pracę na zmywaku lub coś w tym stylu.

Poza tym, też uważam, jak Thana, że wrzuconemu przez Ciebie tekstowi bliżej do obyczaju niż absurdu. Może stąd wynikały niepochlebne opinie recenzji dotyczące „kosmicznego nagromadzenia absurdów”? Wydaje mi się, że konwencja, którą chciałaś się posłużyć wymknęła się z pod kontroli.

No i literówki! Wstyd wysyłać tekst do recenzji z literówkami. ;)

Cóż, na podstawie tego fragmentu rzeczywiście wydaje się, że owa recenzja jest nieco przesadzona.

W każdym razie bierz do serca rady fioletowych. :)

Na twoim miejscu zrobił bym tak jak pisze Jacek Skowroński, odłożył bym na razie Akwizytora na bok i zajął się czymś zupełnie innym. Spróbował napisać z 3-4 opowiadania w zupełnie innej stylizacji.

[ Dodano: Wto 03 Sty, 2012 ]
Edit. A samą powieść napisałbym od nowa.

12
oj, ci z Czarnego chyba kompletnie nie mają pojęcia, CZYM jest logika. Zdanie "Ten tekst jest grafomanią" NIE MOŻE być prawdziwe. I nie jest- nie tylko z logicznego, ale i z yyyy...normalnego punktu widzenia.
Kontynuuj! W tym samym czasie możesz przecież pisać coś innego.
Pisz i rozwijaj się!
Może i nie jestem fioletowa- wszak od biedy można mnie nazwać pisarką, bo pierwszą opublikowaną książkę mam za sobą. zaszczytne grono fioletowych się zamknęło i nikogo nowego nie przyjmują.
Ale nie o tym.
W każdym razie moim skromnym zdaniem się nie zrażaj. Prześlij gdzieś indziej ;)
Ja tak robiłam. Wysyłałam do setek (dosłownie) wydawnictw. Odpowiedzi były odmowne, aż jedno się zgodziło.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”