Listopadowy dzień znakomicie obrazował humor Huberta. Było szaro i ciemno, mimo iż zegarek wskazywał dopiero godzinę 15.05. Światło słoneczne można było określić jedynie mianem poświaty, a porównać jedynie do lukru na tabletce antydepresyjnej. Niestety nikt nie lukrował tych pigułek szczęścia i Hubert musiał znosić ich gorzki smak. Jego praca pozwalała mu na ubiór odzwierciedlający nastrój, niestety nie mógł sobie pozwolić na grymasy cierpienia, czy też inne miny typowe dla człowieka chorego na depresję.
Hubert musiał się uśmiechać.
O jakości tego uśmiechu przekonał się kilka dni wcześniej, przekraczając granicę. Kiedy strażnik graniczny porównywał jego fizjonomię ze zdjęciem w paszporcie, Hubert wysilił się na swój firmowy uśmiech akwizytora. Poskutkowało to drobiazgowym sprawdzeniem dokumentu, z prześwietleniem włącznie.
Nic dziwnego, że ludzie nie chcieli kupować od niego książek, których przykładowe egzemplarze nosił w czarnej torbie.
Wlókł się teraz noga za nogą przez błotniste pobocze szosy, pomstując na wójta tej parszywej wioski, któremu nie chciało się zrobić porządnego chodnika oraz na swojego dawnego nauczyciela WF-u, który kazał im kiedyś przeskakiwać kałuże w drodze do szkoły, zamiast lękliwie je omijać.
Hubertowi nie chciało się omijać kałuży, nie mówiąc o przeskakiwaniu. Brnął przez brunatną wodę, nie bacząc na to, iż wlewa mu się ona do lewego buta przez dziurę w podeszwie i z satysfakcją myślał o śladach, które zostawi na wypielęgnowanych podłogach tych makabrycznych wieśniaków.
- Panie! A kto teraz ma czas na czytanie książek? – zbywali krótko jego kwieciste wypowiedzi, te wysublimowane zdania, które układał podczas bezsennych nocy.
Nieocieplane szare palto, w którym chodził już trzeci rok, nie chroniło przed zimnem.
Ale najgorsze były psy.
Wiejskie burki różnią się manierami od miejskich mieszańców, wyprowadzanych na spacer przez nobliwe starsze panie. Największą ambicją wiejskiego psa jest poszarpanie nogawek akwizytora chorego na depresję. Hubert podejrzewał, iż gdyby nawet w akcie miłosierdzia, czy też głupoty, zasponsorował jedenemu ze swoich czworonożnych oprawców terapię antyagresyjną w kurorcie dla psów, straciłby tylko pieniądze, które w rzeczywistości musiał przeznaczać na kolejne pary czarnych spodni.
Większe psy ujadały leniwie z głębi podwórek, przytwierdzone łańcuchami do bud. Małe kundle cieszyły się wolnością i wykorzystywały ją, aby pozbyć się kompleksu niższości.
Wieś, w której pracował dzisiaj Hubert, nosiła nazwę Oborniki. Nawet gdyby nie znał tej nazwy, smutny akwizytor i tak miałby świadomość, iż tkwi po uszy w gównie. Firma, dla której harował, z każdym dniem upodabniała się do sekty. Pracownicy byli przewożeni co miesiąc w inny rejon Polski. Od rana do późnego popołudnia próbowali wcisnąć towar nieufnym mieszkańcom wsi i miasteczek.
Po skończonej pracy zbierali się w sali opłacanego przez firmę hotelu. Każdy akwizytor, który zarobił w ciągu dnia więcej niż pięćdziesiąt złotych, z dumą uderzał w przenośny gong, który wozili ze sobą i który pełnił rolę narzędzia zbrodni w licznych koszmarach, nawiedzających Huberta, gdy już mu się udało zasnąć. W rojeniach tychzazwyczaj uśmiercał kierownika grupy, który każdego wieczoru robił im pranie mózgu pod przykrywką zajęć z efektywnej sprzedaży.
Początkowo roztaczane wizje kolosalnych zarobków i kariery napawały Huberta optymizmem. Jednak bardzo szybko brutalna rzeczywistość oraz paskudna pogoda przywróciły mu zdrowy rozsądek.
Niestety, patrząc obiektywnie w swoją przyszłość, Hubert miał świadomość, iż jest na przegranej pozycji. Jego rówieśnicy robili kariery w międzynarodowych firmach i byli w trakcie spłacania kredytu za mieszkanie. Hubert nie miał siły, aby marzyć, iż kiedyś stanie się właścicielem jakiejś nieruchomości. Nie stać go też było na majątek ruchomy, na przykład w postaci samochodu. Na miejsce pracy podrzucali go zmotoryzowani współtowarzysze akwizytorskiej doli.
Hubert był niedoszłym yuppie, który zamienił tragiczny los bezrobotnego na groteskę akwizycji.
Próbował oswoić się z nową rolą w życiu, tłumacząc to sobie w ten sposób, iż ortopedyczne poduszki wyprostują wiejskie garby i krzywizny, sokowirówki dowitaminizują organizmy, których naczelnym pokarmem był ziemniak, a książki wyewoluują abstrakcyjne myślenie u traktorzystów.
Poczucie misji mijało, gdy stawał twarzą w twarz z potencjalnym, małorolnym klientem.
- A po co mi taka poduszka? Najlepiej to się na puchowej śpi, na gęsim puchu... Co, nie słyszał pan o tym? W miastach wszystko sztuczne mają – zbywali go mieszkańcy ulicówek.
- Przede wszystkim należy wywołać w kiencie uczucie, iż nasz produkt jest mu niezbędny – perorował wieczorami Marian, kierownik grupy. Po swoich wykładach odpytywał akwizytorów z formułek, których mieli używać, aby robić wodę z mózgu racjonalnym wieśniakom.
Hubert zawsze zacinał się przy słowach „niepowtarzalna promocja”, co irytowało Mariana. Hubert miał słabą pamięć, którą wolał nazywać pamięcią wybiórczą i powoływał się na ten fakt w trakcie składania wyjaśnień. Argument ten nie przekonywał jednak kierownika.
- Dziecko w przedszkolu juz dawno znałoby ten tekst na pamięć! – burczał. – A ty pracujesz u nas już od trzech miesięcy.
Gwoli ścisłości po dziesięciu tygodniach Hubert wziął wolne, tłumacząc się trudną sytuacją rodzinną i pojechał do Londynu, aby szukać normalniejszego zajęcia.
Anglicy nie potrafili jednak zrozumieć jego płynnego angielskiego i zbywali go, tłumacząc się kryzysem. Może gdyby na poszukiwania pracy przeznaczył więcej czasu, jego los by się odmienił. Na przykład pracowałby teraz na angielskim zmywaku, albo sprzątał londyńskie ulice.
Niepowodzenie spotęgowało gorycz, którą Hubert mógł uznać za swój jedyny dorobek życiowy. W akcie desperacji próbował zaciągnąć kredyt i udać się na poszukiwanie pracy do Francji. Nie znał wprawdzie mowy mieszkańców Paryża, ale uznał, podbudowany relacjami rodaków, którzy udawali się w zagraniczne wojaże bez znajomości języka, iż w tym szaleństwie musi być metoda.
Niestety w szaleństwie Huberta tkwiły haczyki, na które powołali się pracownicy banku. Brak stałych dochodów był głównym z nich.
- Istnieje bardzo duży popyt na ortopedyczne poduszki w naszym społeczeństwie – Hubert próbował roztoczyć wizje swojego dobrobytu.
Uśmiechy na twarzach pracowników banku znikły z chwilą, gdy okazało się, iż niedoszły klient jest niewypłacalny, a w ich miejsce pojawiły się maski ponurej stanowczości.
Zanim opuścił bank, Hubert sklął porządnie w myślach wszystkich bankowców, niczym rasowy nieudacznik.
- Do widzenia! – powiedział na głos, próbując zatrzasnąć za sobą drzwi, co mu się niestety nie udało.
Wspomnienia porażek podsycały jesienną melancholię Huberta, gdy szedł przez Oborniki.
Bacznie lustrował obejścia domów, próbując zorientować się, gdzie warto wejść, a gdzie lepiej sobie odpuścić. Hasający po podwórku inwentarz, w postaci psów, nadmiernie dających oznaki życia, dyskwalifikował dany dom. Tym samym Hubert łamał odgórne polecenie Mariana, aby wchodzić wszędzie. Nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu.
Tego dnia udało mu się sprzedać tylko jedną książkę. Kupiła ją babinka, zapewne z samej chęci posiadania i z powodu braku jakichkolwiek sklepów w promieniu kilku kilometrów. W bardziej sprzyjających warunkach prawdopodobnie zostałaby zakupoholiczką.
Dom nr 219 przykuł uwage Huberta wypielęgnowanym ogrodem. Ktokolwiek go projektował, znał się na rzeczy. Wyczuwając ślad cywilizacji i dobrobytu, Hubert nacisnął klamkę furtki. Była otwarta. Szybko znalazł się przy drzwiach i nacisnął guzik dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się i z wnętrza buchnął zapach gotowanego obiadu. Hubert wciągnał w nozdrza natrętne aromaty. Nie wyczuł woni ziemniaków, co wydało mu się wysoce podejrzane. Jeszcze bardziej podejrzany wydał mu sie naturalny kolor włosów kobiety, która przed nim stała. Nie wróżyło to niczego dobrego.
- Witam szanowną panią! – akwizytor mimo złowróżbnych znaków nie stracił rezonu. – Jestem z firmy Marketpol. – Czy ma pani chwilkę czasu?
- Zależy na co... – usłyszał odpowiedź.
- Przeprowadzamy ankietę na temat czytelnictwa na wsi. Czy mogłaby pani odpowiedzieć na kilka pytań? – recytował wyuczone formułki Hubert.
- O książkach możemy porozmawiać – zgodziła się kobieta. – Proszę dalej! – zaprosiła go do środka.
„Wejście do mieszkania to połowa sukcesu” – Hubertowi przypomniały się słowa Mariana. Podniesiony na duchu śmiało wkroczył na chodnik korytarza, pozostawiając za sobą mokre ślady.
- Proszę do kuchni. Napije się pan herbaty? – zapytała kobieta.
- Tak. Chętnie. – ucieszył się akwizytor.
Po chwili stała przed nim szklanka z parującym napojem, o lekko korzennym zapachu, a Hubert zaczął się zastanawiać czy wypada połknąć antydepresyjną pigułkę przy klientce. Zazwyczaj połykał ją na kilka godzin przed posiedzeniem z Marianem, aby lek zaczął działać w odpowiednim czasie.
- To o co chodzi z tą ankietą? – kobieta przerwała mu rozmyślania.
Hubert z namaszczeniem otworzył swoją teczkę i wyciągnął „ankietę”.
- Jak często czyta pani książki? – zaczął zadawać pytania.
- Czytam jakieś trzy książki na tydzień – odpowiedziała po chwili milczenia kobieta. – Głównie noblistów. Pobliska biblioteka jest dobrze zaopatrzona, chociaż Clancy stoi tam obok Camus, a raz, jak się zapytałam o „Lochy Watykanu”, to bibliotekarka skierowała mnie do działu religioznawstwa.
- Ach! Noblistów... – powtórzył Hubert, żałując, że nie połknął wcześniej tabletki. Aktualnie nie mógł już tego zrobić. Szukanie opakowania w przepastnej teczce w trakcie rozmowy wydawało mu się być niegrzecznym posunięciem.
Automatycznie zaczął więc zadawać kolejne pytania o nawyki czytelnicze, a z każdą otrzymywaną odpowiedzią, tracił nadzieję na korzystną sprzedaż swojego asortymentu.
Skończywszy zadawać pytania wypowiedział jednak nieśmiertelną formułkę o niepowtarzalnej promocji dla uczestników ankiety i wyciągnął na wierzch kilka romansów, encyklopedie oraz „Pana Tadeusza”.
Kobieta bacznym okiem zlustrowała książki, po czym sięgnęła po „Małą encyklopedię gadów polskich”.
- Ta chyba powinna się nadać – zamysliła się na chwilę, mierząc wzrokiem podręczną skarbnicę wiedzy. – Wie pan... – odezwała się po chwili - ... murarze zrobili fuszerkę, jak byliśmy na wakacjach i podłoga w dziecięcym jest nierówna, a muszę coś podstawić pod biurko. A tę książkę to nawet można przeczytać – dodała po chwili, wertując encyklopedię.
W ten sposób Hubert zarobił kolejne pięć złotych.
Zdobył też namiary na bibliotekę.
Mieściła się ona w budynku szkolnym, ale prowadziło do niej osobne wejście. Przy drzwiach Hubert zatrzymał się i flegmatycznie wylał wodę z buta. Poprawił płaszcz i przywoławszy na twarz swój uśmiech wszedł do środka.
Trafił w sam środek burzy.
- Czy ja wyglądam na pasjonatkę drobiarstwa? – krzyczała blondynka w sztucznym futerku w panterkę.
- Karta jest na pani koncie – beznamiętnie odpowiedziała bibliotekarka.
- Ale ja tej książki nie wypożyczyłam!
- Nic się już z tym nie zrobi. Jak pani odda książkę, będzie pani mogła wypożyczyć następne. Słucham pana – bibliotekarka zwróciła się do Huberta.
Akwizytor z namaszczeniem wyciągnął książki i roztoczył wizje niesamowitej promocji. Jego słowa nie zrobiły na bibliotekarce wrażenia, ale na widok kolorowych okładek romansów jej oczy rozbłysły dziwnym światłem.
- Pójdę zapytać dyrektorki – powiedziała i wyszła, stukając niemodnymi już obcasami.
Konsultacje przebiegły pomyślnie i Hubert sprzedał od ręki dziesięć egzemplarzy.
Za szkołą dogoniła go blondynka i kupiła trzy książki, pomstując na nieporządek w bibliotece.
Hubert grzecznie jej potakiwał, ale myślami był już w hotelu.
Zarobił dzisiaj siedemdziesiąt pięć złotych i po raz pierwszy odniósł sukces w sprzedaży bezpośredniej. Idąc na miejsce spotkania, z którego miał go zabrać zmotoryzowany kolega, rozmyślał o swoim dzisiejszym osiągnięciu.
Początkowo były to optymistyczne rozważania, jednak depresja była silniejsza. Jutro miał nastać kolejny dzień niepewności. Nic nie wskazywało na to, że pogoda i jego los poprawią się. W ten sposób upłynęła mu droga na przystanek.
Wkrótce pojawił się Wiktor. Nie palił papierosa, co oznaczało, że źle mu dzisiaj poszło. W milczeniu dojechali do hotelu.
Na recepcji czekała na Huberta mała paczuszka – orzeszki betelu, o których przeczytał w jednej z noszonych książek, iż barwią zęby na czarno.Był to prezent dla Mariana, który był fanem orzeszków wszelakiego rodzaju.
Po skromnym obiedzie w postaci fasolki po bretońsku, akwizytorzy zaczęli się zbierać w Sali konferencyjnej.
Hubert z ociąganiem uderzył w gong. Natychmiast spoczęły na nim zwistne spojrzenia sprzedawców, którzy z fałszywą serdecznością zaczęli składać mu gratulacje.
- Proszę, proszę! – odezwał się Marian. – Wyrasta nam nowy lider sprzedaży!
Korzystając z chwilowego zainteresowania kierownika, Hubert podszedł do niego i wręczył mu paczuszkę z orzeszkami.
- Łapówka? – zdziwił się Marian.
- To używka – odpowiedział Hubert. - Ma podobne działanie do nikotyny – zaczął wychwalać działanie orzeszków, o którym przeczytał w informacji o sprzedawanym produkcie, skrupulatnie pomijając temat czarnych zębów.
- Używka to nie łapówka – stwierdził Marian i skwapliwie przyjął torebkę. – No to zaczynamy! – krzyknął na głos.
Akwizytorzy szybko zajęli miejsca przy stole konferencyjnym.
- Dzisaj przypomnimy sobie typy klientów – rozpoczął Marian. – Kto pamięta, jakie są typy klientów?
- Tacy, którzy wiedzą, że produkt jest im potrzebny i tacy, którzy jeszcze tego nie wiedzą – odezwał się Wiktor, który bawił się pudełkiem papierosów, chociaż nikt go jeszcze nie widział dzisiaj palącego.
- Wiktor musiał mieć kiepski dzień... – Hubert usłyszał szepty sąsiadów.
- Zgadza się – kontynuował Marian. – Najbardziej lubimy pierwszy typ klienta, ale powiem wam, że ci, którzy się od nas dowiedzą, że produkt jest im potrzebny, są jeszcze lepszymi klientami.
W sali rozległ się szmer szeptów i komentarzy.
- Jak przekonujemy klienta, że produkt jest mu potrzebny? – Marian otworzył torebkę i zaczął gryźć orzeszki.
Mówimy o zaletach produktu! Informujemy do czego produkt służy! Mówimy, że sąsiadka już kupiła! – rozbrzmiał gwar odpowiedzi.
Marian kiwał głową, systematycznie ruszając szczęką.
- Ale co jest najwazniejsze? – zapytał po chwili.
Akwizytorzy umilkli. Niektórzy marszczyli czoła, usiłując wymyśleć satysfakcjonującą kierownika odpowiedź, pozostali czekali, aż ktoś inny zabierze głos.
Marian przyglądał im się badawczo, gryząc kolejnego orzeszka. W końcu przerwał milczenie.
- Najważniejsza jest demonstracja! – powiedział.
Nagle oczy mu zmętniały, a torebka orzeszków wypadła z ręki. Z gardła kierownika wydobyło się dziwne charczenie. Opadła na kolana. Z ust popłynęła mu strużka śliny.
- Tego jeszcze nie było! – z podziwem odezwał się jeden z akwizytorów.
- I klient to kupi? – zdziwił się inny.
Marian przewrócił się na bok. Przez półprzymknięte powieki widać było białka oczu.
Zapadło milczenie, przerywane charczeniem kierownika.
- Chyba trzeba zadzwonić po pogotowie – ocknął się któryś z akwizytorów.
Sprzedawcy popatrzyli po sobie. Nikt nie kwapił się, aby wyciągnąć telefon.
- Ja zadzwonię. Już mi dzisiaj wszystko jedno – odezwał się Wiktor.
Podczas gdy Wiktor dzwonił na pogotowie, akwizytorzy stanęli nad ciałem Mariana.
- To dziwne – stwierdził pryszczaty Marcin. – On sam ułożył się w bezpiecznej pozycji.
- Bezpieczna pozycja wygląda inaczej – zaprzeczył jeden z liderów sprzedaży.
Akwizytorzy zaczęli debatować, jak ułożyć ciało Mariana. Każdy, kto przeszedł kurs pierwszej pomocy, wysuwał inne sugestie.Nikt jednak nie odważył się dotknąć ciała kierownika.
Równie ciężko, jak nieprzytomny Marian, oddychał Hubert. Miał dziwne wrażenie, że nie doczytał czegoś w informacji o orzeszkach, umieszczonej na stronie sklepu internetowego. Rozdygotany, zastanawiał się, czy usunąć paczuszkę z miejsca zdarzenia, czy też pogorszy to jego sytuację, figurując później w aktach sprawy jako zacieranie śladów.
Po upływie godziny przyjechało pogotowie. Sanitariusze sprawnie ułożyli ciało kierownika na noszach i zabrali je do szpitala. Tam też po kilku godzinach Marian zmarł.
W tym czasie Hubert dotarł już w internecie do informacji, iż kilka orzeszków betelu może spowodować zgon.
Przerażony, spędził kilka godzin pod prysznicem, przekonany, iż są to ostatnie chwile samotności podczas kąpieli. W więzieniu będzie już mniej prywatnści.
Skulony, przeleżał bezsennie całą noc.
O świcie pojawił się nowy kierownik grupy.
- Śmierć nie przeszkodzi nam w dążeniu do sukcesu! – stwierdził w trakcie krótkiego zebrania po śniadaniu. Hubert nie słuchał go uważnie. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie wyrywał muchom nóżki i skrzydełka i stwierdził, iż w końcu nadeszła pora,aby zapłacić za swoje okrucieństwo.
Mijały dni i nic się nie działo. Patolog w szpitalu wykrył nieznaną substancję toksyczną w ciele denata. Śledztwo zaczęło się opieszale. Akwizytorzy po kilku tygodniach dostali wezwania na policję na przesłuchania. Hubert w wyznaczonym dniu dostał rozwolnienia i większą część dnia spędził w ubikacji.
Tymczasem policjanci trafili na trop orzeszków. W dniu, w którym Hubert został aresztowany, padało.
- W trakcie przesłuchania Hubert jąkał się i zapewniał o swojej dobrej woli.
- Nie chciałem go zabić – tłumaczył. – To miał być kawał...
- Czy leczył się pan psychiatrycznie – zapytał podejrzliwie sierżant.
_ Tak. Leczę się – zdziwił się Hubert.
Psychiatra, którego sprowadzono, był łysy i miał zmęczoną twarz.
- Czy słyszy pan głosy? - zapytał w pewnym momencie.
Hubert poczuł, że otwiera się przed nim furtka i wszedł w nią bez wahania.
- Tak. Słyszę – odpowiedział, nie wiedząc, że w jego życiu zaczyna się nowy etap.
KONIEC
[ Dodano: Sob 31 Gru, 2011 ]
Proszę o wypowiedzi na temat fragmentu mojej "grafomanii". Najgorsze co mogę przeczytać, to że recenzent był delikatny w swych wypowiedziach, ale myślę, że moje ego to zniesie;)
AKWIZYTOR (fragment powieści)
1
Ostatnio zmieniony czw 05 sty 2012, 13:09 przez katamorion, łącznie zmieniany 3 razy.