Wspomnienia

1
Ostatnie uderzenie w wykonaniu Paula Collinsa było ozdobą sobotniego spotkania, które ku uciesze miejscowych kibiców zakończyło się zwycięstwem Waterville Panthers. Wybita za ogrodzenie piłka, trafiła w parasol tuż nad moją głową. Po udanym debiucie Tony’ego czułem, jak duma rozrywa mnie na kawałeczki. Nie mogłem opanować łez.
Czekając przy wejściu, poczułem pierwsze, leniwie spadające z nieba krople deszczu. Czarne jak sadza niebo zmusiło chłopców do szybkiego zwinięcia sprzętu i skrócenia radości do standardowego okrzyku drużyny.
Z oddali spoglądałem na śmiejącego się Tony’ego. Po moich policzkach potoczyły się dwie grube łzy, które chwilę później zmył, przybierający na sile deszcz.
- Prawdziwy przywódca, będą z niego ludzie. – zaskoczony poczułem obcą dłoń, zaciskającą się na moim ramieniu. Mark Brown wyciągnął przed siebie rękę, czekając na moją decyzję.
- Masz rację. Jestem dumny jak cholera. – moją uwagę przykuł aparat fotograficzny zwisający z jego szyi.
- Nie dziwię się.
- Co tutaj robisz? – Zapytałem, znając odpowiedź.
- Pracuję dla Morning Sentinel, sekcja sportowa rzecz jasna. – unosząc w górę kciuk, uśmiechnął się niczym JFK.
W chwili gdy mieliśmy się pożegnać, niespodziewanie zza barczystych pleców Marka wyłonił się Tony. Nie myśląc długo, poprosiłem znajomego dziennikarza o zdjęcie na tle boiska.
- W sam raz do porannej kawy. – rzuciłem, oglądając cyfrową wersję zdjęcia.

***
Trzymając w ręku pożółkły wycinek Morning Sentinel, czułem jak podlana wspomnieniami róża zaczyna kłuć moje serce. Nie mogąc znieść bólu, zgniotłem skrawek papieru i wepchnąłem go do pudła. Chciałem zapomnieć o Tonym i jednocześnie go pamiętać. Gdyby tylko ból nie był tak silny. W dalszym ciągu nie byłem w stanie, wybaczyć sobie tamtego dnia. Ostatnie dni października już zawsze będą miały niebieski kolor migającego koguta.
Gdy dwa wozy należące do firmy przewozowej Johna Taylor’a wjechały na podwórze, usłyszałem dzikie ujadanie psów. Zupełnie zapomniałem o dostawie należących do Susan mebli. Zajęty przeszłością, pogubiłem się w czasie i nie wykonałem założonego minimum. Byłem w głębokiej dupie. Zbiegając po schodach, słyszałem wyjącą w mojej głowie Su. Otworzyłem drzwi dokładnie w chwili, gdy wysoki młodzieniec w niebieskim kombinezonie nacisnął na dzwonek.
- Niezły refleks. – wyciągając długopis z ust, przywitał mnie szerokim uśmiechem.
- Jak Calvin Smith w 1983r. – chłopak nie wiedząc kim był Smith, spojrzał na mnie z politowaniem.
- Mamy zlecenie na nazwisko Walls. Susan Walls.
- Zgadza się. – podpisując pognieciony formularz odbioru, kątem oka dostrzegłem kolejnych trzech pracowników Johna Taylor’a. Szczerze zazdrościłem im młodości i wigoru, który zdawał się kapać z silnie umięśnionych rąk.
- Gdzie wypakować? Może być plac pod garażem czy woli pan…. – urwał w połowie zdania. Widziałem jak zakłopotanie skradło miejsce fachowemu podejściu do sprawy. – Przepraszam. – Wtrącił spoglądając na pusty rękaw. – Wniesiemy meble do środka.
- Dziękuję. – ogarnął mnie zimny powiew wstydu. – Naprawdę dziękuję. – chwilę później z tylniej kieszeni spodni wyciągnąłem portfel i ściskając dłoń chłopaka, podziękowałem mu pięćdziesięcioma dolarami. Zazwyczaj nie toleruję obcej litości, jednak tym razem nie miałem wyjścia.
Gdy zegar w salonie wybił piętnastą, poczułem zimne ostrze gilotyny. Gdy zorientowałem się, że straciłem cztery cenne godziny, na płacz i użalanie się nad sobą, postanowiłem zebrać się do kupy i sumiennie przepracować ostatnią z nich. Miałem coraz mniej czasu na ucieczkę. Chcąc uchronić swoją głowę, wróciłem na poddasze, lecz zamiast zabrać się za porządki, znów usiadłem przy pudełku. Gładziłem je tak delikatnie, jakbym dotykał płatków róży. Nie chciałem zniszczyć wspomnień. Po chwili namysłu wyciągnąłem zgniecioną gazetę i wyprasowałem ją wierzchem dłoni.
Przeglądając zawartość kartonowej skarbnicy, natrafiłem na zakurzone pudełko po miętówkach, które Tony trzymał pod łóżkiem. Mając dość baseballu, odłożyłem je na bok i zająłem się stertą samochodowych miniaturek.

***
Siedząc w samochodzie, przyglądaliśmy się wodnej pajęczynie, rozciągniętej na przedniej szybie auta. Tony w skupieniu podążał wzrokiem za jedną z kropli.
- McDonald? Pizza Hut? - przerwałem ciszę.
- McDonald!
Przecinając Sebasticook River, myślami byłem już na miejscu. Marzyłem o dużej porcji frytek i zimnej Pepsi. Tony nie mogąc usiedzieć w spokoju, skakał po stacjach radiowych w poszukiwaniu gitarowego brzmienia. Spoglądając w lusterko, z ulgą stwierdziłem, że udało się uciec przed deszczem. Chciałem uchronić nas przed oberwaniem chmury, o którym trąbili na falach WMHB. Według prognozy mieliśmy pół godziny. Fast food. – pomyślałem wrzucając kierunkowskaz.
- Za zwycięstwo! – Krzyknąłem unosząc w górę czekoladowego shake’a.
- Tato, przestań. – najwyraźniej mój okrzyk zawstydził chłopaka, gdyż chwilę później jego twarz pokryły dwa wielkie rumieńce. – Wszyscy się na nas patrzą.
- ….niech zazdroszczą. – dodałem.
Gdy Tony pochłaniał zawartość kubeczka z lodami, ja dyskretnie wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni katany. Ku jego zdziwieniu, na stole wylądowały dwa bilety.
- Niemożliwe! – Teraz to on przesadził. Gruby facet siedzący naprzeciwko, wbił w nas wzrok. Czułem jak przewierca Tony’ego na wylot, by zobaczyć „niemożliwe”. – Naprawdę jedziemy do Nowego Jorku? – W tej samej chwili ciekawość grubasa została zaspokojona.
- No chyba, że nie chcesz.
- Tato! Przestań! Yankeesi muszą pokonać Metsów! – Mieszanka radości i podniecenia pobudziła go bardziej, niż wypita wcześniej Pepsi.
- Trzeci raz z rzędu to byłoby coś.
- Zobaczyć na żywo zwycięski punkt, to dopiero byłoby coś! – Poprawił mnie. – Ale co na to mama? – W ułamku sekundy jego myśli wróciły na ziemię.
- Rozmawiałem z nią Tony. Wszystko załatwione!
Przez następny kwadrans słuchałem o Orlando Hernandezie, Stantonie i Jeterze. Tony z przejęciem streszczał mi dotychczasową rywalizację z Metsami, którą oczywiście śledziłem na bieżąco. Udając zielonego, chowałem uśmiech w cheeseburgerze.
Nie sądziłem, że jest tak późno. Czas w towarzystwie syna był jak rwąca górska rzeka. Popołudnie przeleciało nam między palcami, zostawiając ostatnie pół godziny na trudną kwestię rozstania. Do 26 października zostały jeszcze cztery długie i spędzone w samotności dni.
Spokojne strumyki na przedniej szybie zmieniły się w bezwzględną rzekę. Grube strugi deszczu rozmywały cały świat. Czułem mokre, klejące się do ciała ubranie. Gdybym był kobietą, moje usta rozmazane znajdowałyby się teraz w okolicy krtani. Deszcz zniekształcał rzeczywistość.
- Tony! Znów wyszedłeś na podwórko z mokrą głową? Już matka da ci popalić!
- Ale tato…
- Chcesz zwrócić na siebie uwagę? Zrób to w mądrzejszy sposób!
- Tato! – Bardzo nie lubił, gdy się z niego nabijałem, jednak nie mogłem przepuścić takiej okazji. Był mokry jak wydra, a jego idealna fryzura rozjechała się na wszystkie strony. Wyglądał przezabawnie.
- Rękawica!
- Dłoń! – Odbiłem piłeczkę.
- Rękawica została w środku.

Gdybym mógł cofnąć czas, nigdy nie pozwoliłbym, wrócić Tony’emu do restauracji. Zniszczyłem wszystko, mój świat stanął na głowie a ja zachłysnąłem się słoną wodą oceanów. Dziś wiem, że najdroższą chwilę zapomnienia zmarnowałem, nabijając się z własnego syna. Mogłem siedzieć na Hawajach, smakować życia w Europie, ale nie, ja śmiałem się z Tony’ego. Gdybym mógł cofnąć czas.
- Nic byś nie zmienił. Nie możesz już pomóc. – znajomo brzmiący głos uśmierzył ból i odgonił wyrzuty sumienia. Nic bym nie zmienił.
Nie mogę przypomnieć sobie, siedzącego obok mnie syna. Zapomniałem jak wygląda jego twarz. Już go nie czuję. Tracąc rękę, straciłem ostatnie wspomnienia. Nie pamiętam dotyku mokrego czoła. Na moich dłoniach nie ma już śladu wilgotnych włosów. Już nigdy nie uchwycę tych chwil. Pozwoliłem im uciec, wypuszczając to co najważniejsze.
Bezwzględna rzeczywistość przywołała mnie za pomocą klaksonu. Znów byłem na strychu i doskonale słyszałem znajome okrzyki dochodzące z zewnątrz. Susan Walls nie przyjmuje wymówek. Muszę być zawsze i wszędzie, bo to ona dyktuje zasady a ja z przyjemnością ich przestrzegam. Uwielbiam jej głos. Gdyby śmierć miała mnie obudzić i oznajmić, że już czas, chciałbym by przemówiła głosem Su. Ona koiła ból i zmieniała świat na lepsze.
Czekając na Su, stałem w korytarzu i nasłuchiwałem stukotu obcasów. Nagle poczułem ciepły pocałunek na moim karku. Była wspaniała.

[ Dodano: Czw 29 Gru, 2011 ]
Naprawdę nikt nie miał ochoty przeczytac mojego tekstu? Szkoda.
Ostatnio zmieniony śr 18 sty 2012, 18:34 przez manban, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Nie mogąc znieść bólu, zgniotłem skrawek papieru i wepchnąłem go do pudła.
Wyciąć.
W dalszym ciągu nie byłem w stanie, wybaczyć sobie tamtego dnia.
Bez przecinka.
Gdy zegar w salonie wybił piętnastą, poczułem zimne ostrze gilotyny.
Czemu aż tak dramatycznie?

Czytałam i co chwila wracałam do tego, co było wcześniej, starając się jakoś poukładać wszystko w spójną całość.
Tato, przestań. – (1)najwyraźniej mój okrzyk zawstydził chłopaka, gdyż chwilę później jego twarz pokryły (2) dwa wielkie rumieńce.
(1) Tato, przestań. - Najwyraźniej...
(2) ...jego twarz pokryła się rumieńcem.
- Zobaczyć na żywo zwycięski punkt, to dopiero byłoby coś! – Poprawił mnie.
...byłoby coś! - poprawił mnie.
Gdybym był kobietą, moje usta rozmazane znajdowałyby się teraz w okolicy krtani.
Gdybym był kobietą, moje rozmazane usta... jak już, ale może lepiej zastąpić owe usta szminką?
Gdybym mógł cofnąć czas, nigdy nie pozwoliłbym, wrócić Tony’emu do restauracji.
Czemu?
Zniszczyłem wszystko, mój świat stanął na głowie a ja zachłysnąłem się słoną wodą oceanów.
Do czego to się odnosi? Zniszczył - rozumiem że chodzi o syna. Ale czemu świat stanął na głowie a on się zachłysnął czymś, bo nie wiem co miały znaczyć te słone wody oceanów.


Piszesz wprawnie, jednak bardzo niejasno. Nie udało ci się stworzyć historii, którą bym zobaczyła. W pierwszej scenie nie wiemy, że Tony to syn. Przypuszczałam, że jakiś znany sportowiec, stąd zdjęcie do gazety. Ale ok, na początku pisarz nie musi odsłaniać wszystkich kart. Jedno pytanko: o co chodzi z tym parasolem? Dlaczego jest otwarty w czasie meczu a nie dopiero wtedy, gdy zaczyna padać?

Druga scenka: zmieniasz styl pisania. O ile w pierwszej mamy suchy styl, bez żadnych ozdobników, o tyle tutaj mamy podlewaną różę kłującą serce. Już abstrahując od takiego porównania, co to za przeprowadzka? Kim jest Susan? Wyskakują tajemniczo w środku opowiadania i czytelnik się gubi. Co mają wspólnego z całą historią? Zdanie wyjaśnienia i byłoby w porządku. Zgaduję, że Tony zginął i małżeństwo się rozpadło. Ale czemu więc oczekuje mebli Susan? To żona? Ktoś nowy? Czemu on się przeprowadził? A może nie on, skoro na strychu są pamiątki po Tonym?

W trzeciej powracamy do scenki po meczu? Znowu uciekają przed deszczem, bo nie pada. Dowiadujemy się, że rodzice są po rozwodzie. A jak to ma się do wcześniejszej i do tajemniczej Susan? Ostatni akapit nie pasuje do reszty. Wracają samochodem a tu nagle gra w deszczu. O co chodzi z rękawicą która została w środku?

Ostatnia część jest nielogiczna według mnie. O co chodzi z tym zachłystywaniem się? Czemu pisze o Hawajach - co to ma wspólnego z resztą opowieści? Czemu żałuje gry z synem? Słowne utarczki - żarty to chyba coś normalnego? Stracił rękę? Nigdzie wcześniej nic nie ma na ten temat. A nie, przepraszam, była informacja że tragarz spogląda na pusty rękaw. Umknęło mi, bo potem nasz bohater używa obu dłoni - ściska dłoń chłopaka i jednocześnie wręcza pieniądze. No i sama czynność - wyciągnięcie portfela, z niego pieniędzy, wręczenie ich bez zgubienia przy okazji portfela... No i nadal nie wiem kto to Susan.

Podobał mi się twój styl, bohaterowie. Natomiast kompletnie nie wiem, o czym to opowieść: o mężczyźnie który stracił dłoń/kobietę/syna? Nie wiem. Bardzo niejasny obraz. Sprawnie piszesz, jest opowieść, ale właściwie co przekazałeś?

3
Ebru, bardzo dziękuję za każde zdanie, które udało Ci się wyciągnąć. Dziękuję. Masz rację, wiele niewiadomych i niewyjaśnionych sytuacji, a wszystko przez to, że wrzuciłem kawałek pierwszego rozdziału, który nie jest jego początkiem. za chwilę wrzucę do tego tematu brakującą część i mam nadzieję, że to pomoze Ci rozwiać wszelkie wątpliwości :)


DO WYDZIELENIA[ Dodano: Sro 11 Sty, 2012 ]
ten tekst znajduje się przed zamieszczonym fragmentem. Po jego końcu następuje to co już było na forum.

Budząc się wczesnym rankiem 17 kwietnia 2009r. wiedziałem, że nastał dzień rewolucji. To właśnie dzisiaj miałem definitywnie zamknąć pewien rozdział mojego życia. Od dłuższego czasu czułem jak młodość ucieka mi między palcami. Z dnia na dzień byłem coraz starszy - wczesna jesień wdarła się do mojego świata i zagościła tu na dobre. Wraz z upływem lat zrozumiałem, że nie da się przywrócić przeszłości. To, co było, nie wróci, choćbym bardzo tego chciał – a chciałem. Nie zdajecie sobie sprawy ile bym poświęcił, aby cofnąć czas i jedną partię w szachy rozegrać z Bogiem inaczej. Na pewno nie dałbym się zaskoczyć. Niestety, życie pokazało mi swoja ciemną stronę, z którą nauczyłem się już żyć. Schowana w aromacie codziennej rutyny jest zawsze obok mnie. Nie wiem czy się z tym pogodziłem, wiem jedno - nie jest mi łatwo i nigdy już nie będzie. Wciąż nie jestem w stanie znaleźć pozytywnych aspektów mojego kalectwa, nadal spieram się z Bogiem i chyba nigdy już nie odpuszczę. Z każdym łykiem gorzkiej kawy przypominam sobie o żalu, który rozsypałem u swych stóp. Jest gorszy niż potłuczone szkło, jest jak żarzący się węgiel, po którym stąpam naiwnie bosymi stopami. Przy każdym kroku życie wypala w podeszwie swoje piętno. Nie mogę udawać, że nic nie czuję, jestem tylko człowiekiem. Jakiś czas temu w moim życiu pojawiła się Susan, której udało się skraść niebiosom trochę szczęścia. Żar już nie pali tak mocno, jednak wciąż muszę o nim pamiętać. Demony przeszłości bezustannie krążą nad moją głową, szukając dziury w parasolu ochronnym, który rozpostarła nade mną Su.
Każdy dzień witam w ten sam sposób. Mój mały rytuał zaczyna się zaraz po wyjściu z toalety. Poranne oddanie moczu jest czymś w rodzaju strzału z pistoletu, dającego sygnał do startu. Po dobrze przespanej nocy bardzo rzadko zaliczam falstart. Pomijając brak ręki, cieszę się świetnym zdrowiem, jeśli w ogóle wypada tak mówić ludziom z kikutem w rękawie. Na swoje kalectwo patrzę przez pryzmat śmierci, dlatego jeszcze nie oszalałem. Pocieszam się, że mógłbym mieć nowotwór, który dużo bardziej uprzykrzałby mi życie. A tak, istna sielanka. Mam problem zaledwie z milionem czynności, które nie są problemem dla średnio rozgarniętego dziesięciolatka. Dobrze, że Bóg wyposażył nas w wyobraźnię, bez niej czułbym się jak bez obu rąk a to byłoby już nie do zniesienia. Zwisający bezwładnie kikut z prawej strony mojego ciała skutecznie dba o moją kondycję fizyczną. Zwykłe zaparzenie kawy i wypicie jej w salonie w otoczeniu ulubionej gazety, wymaga ode mnie nie lada zapału. Muszę najpierw przynieść kawę, by za chwilę wrócić do kuchni po ciastka. Dopiero, gdy wszystko ląduję na stole, z czystym sumieniem wychodzę przed dom i podnoszę z trawnika świeżą gazetę. Wcale mi to nie przeszkadza. Bawię się prawie tak dobrze, jak tabun aniołów oglądający w niebie relację na żywo z ziemi. Krótko mówiąc: ubaw po pachy. Dziewięć lat to kawał czasu, jednak to wciąż za mało by na nowo cieszyć się życiem. Wciąż czuję się, jakbym grał główną rolę w średniej klasy kabarecie. Dobre i to. Od blisko dekady w mojej głowie niczym echo rozbrzmiewał kawałek Bee Gees – „Don't forget to remember” z tą różnicą, że dla mnie utraconą miłością była ręka.

Don't forget to remember me
And the love that used to be
I still remember you
I love you
In my heart lies a memory to tell the stars above
Don't forget to remember me my love

Gdy kukułka oznajmiła jednoosobowej publice, że wybiła dwunasta, od razu poderwałem się z miejsca. Obowiązki czekały, a ja nie mogłem dłużej zwlekać. Przecież porządkowanie rupieci to zadanie w sam raz dla kalekiego czterdziestodwulatka. Moje ręce… przepraszam, ręka rwała się do pracy. Czułem się jak super bohater, który rusza na pomoc ukochanej planecie; brakowało mi jedynie peleryny i tajemniczej maski.
Najwyższa kondygnacja mojego domu nie różniła się niczym od klasycznych, zapomnianych strychów – zwyczajny bałagan z domieszką kurzu i pajęczyn. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tu zaglądałem. To musiało być jeszcze przed wypadkiem, no chyba, że w ramach pakietu powypadkowego dostałem również kilka fantastycznych dziur w pamięci. To byłby idealny prezent na długie, jesienne wieczory. Nie pamiętam.
Zwisająca ze stropu goła żarówka, niczym złodziej skradła ponury nastrój, który ogarniał całe pomieszczenie. Zapanowała jasność. Z moich rąk zniknęła gęsia skórka a po chwili poczułem się pewniej. Teraz bez obaw mogłem przekroczyć nieprzyjazny próg i odcisnąć swój ślad na pokrytym kurzem dywanie. Przez te wszystkie lata zupełnie zapomniałem, że dach w kilku miejscach wymaga renowacji. Przez niewielkie szczeliny przeciskały się słabe promienie słońca a ja bałem się pomyśleć, jakie szkody może wyrządzić niewielkich rozmiarów wichura, która mogła w każdej chwili nawiedzić Waterville. Czym prędzej zanotowałem to w swojej pamięci i zabrałem się do pracy. Na pierwszy ogień poszły sterty branżowych czasopism, które prenumerowałem od blisko dwudziestu lat. Nie mam pojęcia, po co to zbierałem, skoro nie miałem czasu na czytanie. Wszystkie nowości w wielkim świecie betonowych konstrukcji obowiązywały moich podwładnych. Ja nie musiałem być na bieżąco, wystarczyło, że opłacałem moich pracowników. Ot taki przywilej wrednego szefa. Niestety szef nie był na tyle genialny, by przewidzieć wypadek i uchronić kilkaset drzew, które teraz zalegają na moim strychu, przysparzając mi problemów. Gdy spojrzałem w kierunku przewracających się stert papieru, do głowy przyszła mi szatańska myśl. Czułem, jak z łysiejącej głowy wyrastają rogi a tylnie szwy moich spodni rozrywa wydłużająca się w nieskończoność kość ogonowa. A gdyby tak pozbyć się tego syfu za pomocą malutkiej iskierki? Tak niewiele potrzeba mi do szczęścia; dwa pyknięcia kopytami i malutki płomyczek zrobi tu porządek. Niestety trzeźwy umysł nie pozwolił mi na nutkę szaleństwa. Przez następne dziesięć minut piłowałem rogi i musiałem obwiązać ogon wokół nogi tak, by Susan niczego nie zauważyła. To nie jest najlepsza pora Jeremy. – pomyślałem. Odkąd pamiętam, porządkowanie starych i niepotrzebnych rzeczy, było dla mnie zupełnie bezsensowne. Zwykłe marnotrawienie czasu, które można spożytkować w inny, zdecydowanie ciekawszy sposób. Pamiętam bardzo dobrze, jak Kate wkurzała się, gdy wchodziła do naszego garażu. Królestwo Jeremy’ego Coopera idealnie odzwierciedlało jego podejście do problemu. Sterty nieużywanych przedmiotów zalegały tam od lat. Wśród załadowanych po brzegi kartonów walały się między innymi kilkuletnie drzewka bożonarodzeniowe. Król z braku nadwornej służby musiał polubić swój dobytek i zaakceptować kurczenie się królestwa.
Gdy uporałem się z gazetami, czułem się zupełnie wyczerpany. Każdy mięsień mojej jedynej zdrowej ręki wołał o pomoc. Musiałem spasować. Przyzwyczaiłem się już, że jak się za coś zabieram, to muszę mieć dwa razy więcej czasu niż zdrowy człowiek. Mam przecież o połowę mniej palców, nadgarstków i łokci, przez co jestem zdecydowanie wolniejszy. Strajk włoski w moim wykonaniu byłby perfekcyjnie wykonaną robotą. Siedząc na posegregowanych gazetach, przyglądałem się zataczającym coraz większe kręgi plamom potu na mojej koszulce. To był dopiero początek harówki, a już miałem jej po dziurki w nosie.
Gdy przez otwarte okno wpadła spora dawka wiosennie rześkiego powietrza, zdecydowałem się na kolejną porcję wycisku. W zdrowym ciele zdrowy duch. – pomyślałem, by po chwili wybuchnąć błazeńskim śmiechem. W zasadzie nie miałem pojęcia, ile miejsca muszę przygotować. Wiedziałem jedynie, że Susan jest kobietą a jak wiadomo, kobiety lubią gromadzić najróżniejsze szpargały, których przydatność można poddać dyskusji. Postanowiłem zrobić co w mojej mocy, lecz wtedy wydarzyło się coś co zburzyło mój spokój. Otóż rozglądając się po wnętrzu, dostrzegłem symetryczny obiekt, tajemniczo przykryty białym prześcieradłem. Oczywiste jest, że to co nieznane najbardziej przykuwa naszą uwagę - tak też było w moim przypadku. Z lekko drżącym oddechem złapałem za materiał i zdecydowanym ruchem ściągnąłem płachtę. W oka mgnieniu powietrze wokół mnie wypełniło się pyłkami kurzu. Po chwili kichnąłem jak kot, a moje oczy zaszły mgłą. Przez cienką powłokę łez spoglądałem na szczelnie zaklejone pudło. Nie miałem pojęcia kto i w jakim celu umieścił karton z napisem BĘDZIE BOLAŁO na strychu mojego domu. Z pewnością nie byłem to ja. Minutę później zachowałem się gorzej niż zniecierpliwione oczekiwaniem na pierwszą gwiazdkę dziecko. Rwąc taśmę czułem jak oczy wychodzą ze swoich orbit, by jak najszybciej zajrzeć do środka. Ogarniało mnie coraz większe podniecenie. Wiem, że przekraczając czterdziestkę, przekroczyłem również niewidzialną granicę dobrego zdrowia. Pełen świadomości chorób układu krwionośnego sapałem jak maratończyk na ostatnim wirażu. Uczucie spełnienia zbliżało się wielkimi krokami i pachniało starością.
Zupełnie nie spodziewałem się smutku, który przygniótł mnie swoją siłą. Pogubiłem się. Czułem jak świat wiruje wokół mnie a razem z nim moje serce. Wspomnienia potrafią złamać najtrwalszą skałę, a ja byłem jedynie grudką piasku, którą wciągnęła wielka fala. Zawładnęły mną skrajne emocje; ziarenko raz po raz odbijało się od ścian podwodnego świata. Byłem bezbronny, gdyż przede mną stało pudło wypchane wspomnieniami. Duch mojego syna został zbudzony i perfidnie zaatakował moje serce. Płacząc, przyglądałem się kartonowi, o którym do tej pory nie miałem pojęcia. Bałem się zajrzeć do środka. Strupy na starych ranach wciąż były bardzo kruche. W każdej chwili mogły odpaść, rozgrzebując ból, który udało mi się złagodzić. Żyjąc z niegojącymi się ranami, nauczyłem się omijać miejsca i przedmioty, które mogły zerwać warstwę ochronną. Nie zaglądałem do pokoju syna, schowałem wszystkie rzeczy należące do niego i przyzwyczaiłem się do pustki w moim sercu. Pomimo że od lat napotykam na najróżniejsze przedmioty należące do Tony’ego, to nie spodziewałem się, że odkopię bombę, która chwilę później eksploduje.
Biorąc do ręki leżącą na wierzchu rękawicę baseballową, czułem, jak pot tańczy na moim czole. Gdybym miał lustro, z pewnością zobaczyłbym widok podobny do szyby pokrytej kroplami deszczu - tak właśnie musiała wyglądać moja twarz. Byłem rozstrojony jak skrzypce amatora. Pamiętałem każdy szczegół, zapach i dźwięk z przeszłości. Mój syn ożył. Wspomnienia były namacalne do takiego stopnia, że pod wpływem emocji ścisnąłem mocniej rękawicę i bezmyślnie nabiłem ją na wystający z barku kikut. Musiałem wyglądać żałośnie.

***


Odkąd pamiętam, zapach lawendowych wkładek do aut przyprawiał mnie o mdłości. Ford Taurus, którym jeździłem, przesiąkł ulubionym aromatem Kate i mimo rozwodu, nie mogłem pozbyć się tej baby. Siadając za kółko, każdego dnia przypominałem sobie o matce mojego syna. Wśród wielu pozytywnych wspomnień posiadałem sporo złych, które niestety przysłaniały najpiękniejsze lata naszego małżeństwa. Kate szczerze mnie nienawidziła, a ja nie byłem jej dłużny. Żeby złamać lawendowe piękno, pewnego dnia zdecydowałem się zabrać palącego na przystanku autostopowicza. Decyzję podjąłem w ułamku sekundy. Rażony piorunem geniuszu, wrzuciłem kierunek i zjechałem na zatoczkę. Młody mężczyzna przywitał mnie bezzębnym uśmiechem i nim się zorientowałem, siedział obok mnie, wydychając resztki dymu tytoniowego. Po kilku kilometrach rozmowy dowiedziałem się, że jedzie do Utah na przesłuchanie młodych talentów. Nie mając pieniędzy na podróż, grywał po klubach i spał w pustostanach. Nie zakładając porażki, wierzył w swój sukces, a ja zupełnie go nie znając, szczerze mu kibicowałem. Nie potrafiąc wyrobić sobie zdania o towarzyszu podróży, zdecydowałem się na gest pojednania i pozwoliłem mu odpalić papierosa w środku. Po kilku chwilach nie czułem już przykrego zapachu lawendy. Niech żyje Marlboro! – Wykrzyknąłem w duchu. W obawie przed powrotem przeszłości, przez cały czas wożę w popielniczce niedopałek zgaszony przez młodą gwiazdę rocka. Jak się później okazało, Mark White wygrał przegląd talentów i największe rozgłośnie radiowe w kraju bez przerwy maltretowały singiel debiutanckiej płyty mojego gościa. Nie chcę się chwalić, ale jedna zwrotka opisuje podróż do sali przesłuchań w Utah. Nie robiąc nic nadzwyczajnego, stałem się częścią historii.
Wybiegając z biura, byłem już praktycznie spóźniony, jednak po szybkim telefonie udało się zyskać jakieś piętnaście minut, co przy dobrych wiatrach powinno mi wystarczyć. Od tygodnia czekałem na ten dzień. Byłem podniecony tak samo jak mój czternastoletni syn Tony. Zaciskając ręce na skórzanym obiciu kierownicy Forda, zorientowałem się, że wewnętrzną stronę dłoni pokrywa pot. Naprawdę się denerwowałem. Stojąc w korku na zatłoczonej College Avenue, przyglądałem się pojazdom stojącym po mojej prawej i lewej stronie. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego Bóg ma mnie na równi z jedzącym własne gluty pryszczatym nastolatkiem i kobietą, która wykorzystując czerwone światło, poprawia makijaż. Czy współwłaściciel rozwijającej się firmy budowlanej, człowiek o nieposzlakowanej opinii, pochodzący z dobrego domu i potrafiący się poprawnie wysłowić, musi przyglądać się pospolitym idiotom? Czy za każdym razem muszę być sprowadzany na ziemię i degradowany do statusu bezmózgiej papki? Ja, w przeciwieństwie do nich, bardzo ciężko pracuję na swój sukces i z czystym sumieniem mogę przybić piątkę kolesiowi o tej samej twarzy podczas porannej toalety. Oni natomiast mogą spotkać się dzisiaj w tej samej dyskotece i tego samego wieczoru poprawiony po raz dwudziesty makijaż pięknej laluni, może zostać zmyty przy okazji orgazmu pryszczatego glutożercy. Dzięki ci Boże za pokazanie mi mojego miejsca. Kajam się jak glizda w piachu. Wybacz mi.
Gdy wreszcie ruszyłem, Bill Withers łkał w „Ain’t no sunshine”

Ain't no sunshine when she's gone
It's not warm when she's away.

Rzeczywiście, gdy lalunia odjechała swoim czerwonym chevroletem, słońce schowało się za chmury. Na szczęście nie tęskniłem. Jedynie czego w tej chwili chciałem, to znaleźć się na rogu Kelsey, gdzie od kilkunastu minut czekał na mnie zniecierpliwiony syn. Korzystając z ponownego postoju, wrzuciłem do odtwarzacza jego ulubioną składankę. Wiedziałem, że po lekcji gry na gitarze będzie chciał, posłuchać właśnie tej płyty. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, sam lubię posłuchać dinozaurów z pazurem.
W czasie gdy długowłosy pędrak z okularami na nosie pakował futerał z gitarą do bagażnika, ja otworzyłem schowek na dokumenty i wyciągnąłem z niego ładnie zdobioną paczkę.
- Cześć tato! – Wykrzyknął zamykając za sobą drzwi.
- Jak się masz Ozzy?
- Wcale go nie przypominam! – Chwilowy pat przełamała solówka Iommiego z Hammersmith z czerwca 1978 roku.
Zajęty szarpaniem powietrza Tony, zupełnie nie zwrócił uwagi na leżąca przy schowku paczkę. Dopiero po dwóch minutach otworzył oczy i zabrał się za rozpakowywanie prezentu.
- Rękawica?
- Tak geniuszu, rękawica. – odpowiedziałem z przekąsem.
- Jakaś taka stara? – Tony był wyraźnie zdezorientowany.
Mknąc przez most na Kennebeck River, w telegraficznym skrócie przybliżyłem mu historię owej rękawicy.
- Czemu dopiero teraz? Gdybym wiedział o jej istnieniu….
- Chciałem poczekać na debiut. Gra w wyjściowym składzie Waterville Panthers napawa dumą.
- Kocham cię tato.
- A ja ciebie.
Gdy ja szukałem wolnego miejsca na parkingu, Tony przeskoczył na tył samochodu i rozpiął sportową torbę. Nie mogąc znaleźć przebrania, wyrzucił całą zawartość na podłogę.
- Dlaczego na sportowej torbie zamiast herbów baseballowych masz naszyte nazwy amerykańskich kapel metalowych?
- A jak myślisz? – Spojrzał na mnie wymownie i odgarnął włosy z czoła.
- Zawsze byłeś trudnym dzieckiem.
- A ty ojcem. – tym razem nie widziałem jego twarzy, nie wiedziałem czy żartuje.
Zniecierpliwiony oczekiwaniem na Tony’ego, przymierzyłem rękawicę, w której miał zadebiutować. Bardzo dobrze pamiętam czasy, gdy uczyłem go grać. Pamiętam, jak siadał ze mną przed telewizorem i rozrzucając popcorn, maltretował mnie pytaniami. Chciał znać każdego zawodnika, a ja czasami musiałem kłamać. Mam nadzieję, że nie ma mi tego za złe.
- Pośpiesz się chłopie!
- Idę!
Jako jeden ze sponsorów najmłodszego zespołu panter miałem zagwarantowane miejsce w loży dla vipów. Wygodne krzesełka schowane pod wielkim parasolem były symbolem małomiejskiego luksusu. Miejsce z najlepszym widokiem na bazę domową było marzeniem rodziców, którzy przyjechali na mecz miejskim autobusem. W chwili, gdy sędzia rozpoczął spotkanie, na niebie zaczęło błyskać a silny wiatr co chwilę miotał parasolem z panterą na grzbiecie. Przed końcem pierwszej rundy loża dla vipów była prawie pełna. Na szczęście obok mnie leżała aktówka, która skutecznie odstraszała przybyłych gości. Wśród siedzących wokół mnie ludzi nie dojrzałem znajomych twarzy. Odetchnąłem z ulgą i w spokoju skupiłem się na grze mojego syna. Niestety po piątej rundzie znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Przecież nic nie może wiecznie trwać. Kelly Harris usiadła obok mnie i na początek położyła rękę na moim kolanie. Czułem, jak wbija paznokcie w moje udo; z każdą sekundą byłem coraz bardziej rozproszony. Kelly jest jak jednoosobowy urząd podobny do skarbówki. Dobierała się do każdego faceta, którego stanu konta nie da rady wypowiedzieć jednym tchem.
- Ile to już minęło? – Spytała w chwili, gdy ku zaskoczeniu przeciwnej drużyny Patrick Oldman posłał piłkę tuż za ogrodzenie.
- Dwa lata.
- A ile mam jeszcze czekać? – Jej głos był słodszy od naleśników z syropem klonowym.
- Dwa lata świetlne. – odpowiadając spojrzałem na lewą dłoń. Blady ślad po Kate wciąż nie pozwalał mi zapomnieć.
Pocierając dłonią ślad po obrączce, patrzyłem, jak Tony zdobywa wszystkie bazy. Uśmiech na jego twarzy przywołał ciepłą falę wspomnień. Gdyby nie ja, z pewnością nie byłoby go w tym miejscu. To ja zaraziłem go miłością do baseballu.

Był rok 1993. Zaledwie tydzień temu zawodnicy Toronto Blue Jays wznieśli w górę puchar za drugie z rzędu zwycięstwo w World Series. Końcówkę października spędziłem z siedmioletnim wtedy Tonym na nauce gry w baseball. Rozochocony sporą dawką emocji, które przyniósł finał, nie mógł usiedzieć na miejscu i codziennie wyciągał mnie przed dom żeby potrenować. Tony jak zwykle był miotaczem. Stojąc z kijem na płytce chodnikowej, marzył o uderzeniu, które wzbudzi podziw w ojcu. Ja musiałem biegać za piłką i narażać się na kontuzję. Czego nie robi się dla własnych dzieci? Szkoda, że później jedynym poświęceniem z ich strony jest zmuszenie się do przejrzenia ofert domów spokojnej starości. Jak dziś pamiętam skupienie na twarzy Tony’ego, gdy poprosił mnie o naprawdę szybką piłkę. Parodiując zachowanie rzucającego, zamarkowałem zamach i delikatnie podrzuciłem piłeczkę. Chwilę później dowiedziałem się ile siły ma siedmioletni chłopiec. Cherlawe dłonie nie wytrzymały napięcia i po chwili oboje patrzeliśmy, jak kij leci w kierunku kuchennego okna. Z przygryzioną wargą oczekiwałem tornada, które miało nadejść pod postacią Kate. Gęsty sos na twarzy mojej żony skutecznie skrywał rozbawienie. Dopiero po chwili wybuchła śmiechem i oznajmiła mi, że będę musiał zamienić kij baseballowy na szczotkę i wiadro. To były wspaniałe czasy i nie mam pojęcia, kiedy pozwoliliśmy im odejść. Nie wiem, kiedy z naszej wanny zaczęła wylewać się ciepła woda. Kurek trzymający zło na wodzy, w końcu nie wytrzymał i schłodził ciepło, które nas ogrzewało. Pozostał tylko ślad na mojej dłoni. Nic więcej. Nawet Tony nie należy już do nas. Nie docenialiśmy tego co mieliśmy, nie potrafiliśmy docenić siebie nawzajem. Byliśmy dokładnie tacy jak jedenastoletni Tony, gdy dostał ode mnie zestaw kart z gwiazdami amerykańskiego baseballu. Wśród całej palety współczesnych zawodników były również karty przedstawiające legendy tego sportu. Tony nie znał ich wartości, nie potrafił dostrzec skarbu, który miał na wyciągnięcie ręki. Podziwiał jedynie zawodników, którzy byli na ustach całego kraju. Podobnie było z nami. Rozmawialiśmy tylko o problemach i sprawach wymagających decyzji obojga nas. Nie potrafiliśmy poruszyć kwestii naszego związku, z czasem przestaliśmy dostrzegać dzielącej nas szklanej ściany. Patrzeliśmy na siebie jak na zamknięte w akwarium ryby. Zbyt późno zorientowaliśmy się, że żyjemy w dwóch odrębnych światach, które z dnia na dzień coraz bardziej się od siebie odsuwają.
Wszyscy koledzy Tony’ego marzyli o kartach, które dostał na swoje jedenaste urodziny. Dopiero po jakimś czasie, chłopak dostrzegł zazdrość i podziw kolegów z podwórka, dzięki czemu zaczął je szanować i dbać jak o skarb. Razem z Kate byliśmy głusi na podpowiedzi przyjaciół. Nie chcieliśmy wpuszczać obcych do naszego dość pogmatwanego świata. Oboje byliśmy zgodni, że sprawa dotyczy tylko nas. Nie reagowaliśmy. Zachowywaliśmy się gorzej niż nasz jedenastoletni wówczas syn. Tony bojąc się o swoją kolekcję, wsadził ją do pudełka po miętówkach i wsunął pod łóżko, tak głęboko by nikt nie mógł go wyciągnąć. My natomiast by ochronić Tony’ego, postanowiliśmy nabrać odrobinę dystansu, odpocząć od siebie. Rok później nie było już nas. Przykre.
Ostatnio zmieniony śr 11 sty 2012, 11:08 przez manban, łącznie zmieniany 1 raz.

4
Ostatnie uderzenie [ - ]w wykonaniu Paula Collinsa było ozdobą sobotniego spotkania, które ku uciesze miejscowych kibiców zakończyło się zwycięstwem Waterville Panthers.
wstawiłbym tutaj przedmiot. Piłkę. W pierwszym czytaniu pomyślałem o uderzeniu w klawisz pianina. Oczywiście, kolejne zdanie powinno zostać odpowiednio przeredagowane.
- Prawdziwy przywódca, będą z niego ludzie. –[1] zaskoczony poczułem obcą dłoń, zaciskającą się na moim ramieniu. Mark Brown wyciągnął przed siebie rękę, czekając na moją [2]decyzję.
[1] - dużą literą. Nie dotyczy wypowiedzi Marka Browna
[2] - chyba raczej odpowiedź...
- Co tutaj robisz? – Zapytałem, znając odpowiedź.
a tu z kolei małą literą, jako że dotyczy wypowiedzi (zapytałem, powiedziałem, rzekłem itd.)
się niczym JFK.
jako, że nie piszemy skrótami, choć ten jest czytelny, lepiej napisać: Kennedy. Na tyle znana postać, że łatwo skojarzyć.
- Jak Calvin Smith w 1983r.
w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku. lecz jak widać, przydługie to trochę. Można podać dziesiętną.

Dwie rzeczy rzuciły się podczas czytania, obie negatywne, ale mimo tego fragmenty są bardzo dobre. Zacznę od tych złych: drugi rozdział (?) jest zbyt krótki, zbyt tajemniczy - rozumiem, że budujesz suspens odnośnie wydarzeń z wypadkiem, lecz przez ten zabieg skracasz pewną część istnienia ojca. To tak, jakbyś napisał ów fragment, aby po prostu wykonać przeskok. Dlaczego tak sądzę? Ponieważ bardzo dobrze piszesz, jeśli chodzi o ukazywanie sylwetek postaci i ich psychiki, toteż krótki dział wydaje się mało naturalny przy twoim stylu. Drugą cechą negatywną zapisu jest kompletny brak wiedzy o atrybutach mowy (gdzie i kiedy, i dlaczego piszemy dużą lub małą literą przy dialogach) oraz losowo stawiane przecinki - a to rzecz ważna dla prawidłowego odbioru tekstu.

Co natomiast mnie się podobało to plastyczność tekstu i lekkość w tworzeniu opisów - metafory oraz przedstawianie emocji czy też gestów przychodzi ci bardzo łatwo, bez wybujałych narzędzi - to jest dobry styl, lecz wymaga dopracowania warsztatowego.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
Mam pełną świadomość braków w interpunkcji itd. Nieustannie z tym walczę i staram się jak mogę. Niestety potrzeba czasu :P Co do atrybutów mowy to też muszę przyznać rację. Muszę nad tym pisedzieć, popracować. A za każde dobre słowo serdecznie dziękuję. Plusy i minusy motywują :)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron