WWWKoszary położone były w cetrum miasta. Kompleks wojskowy, o ile można było tak nazwać to miejsce (nie robiąc przy tym gafy) składał się z kilku budynków, których tynk miał ten sam rdzawoczerwony kolor. Wszystkie wzniesione z czerwonej cegły w podobnym, surowym, poniemiekcim stylu, przylegające do siebie. Same koszary znajdowały się na wschodzie kompleksu, skąd droga prowadziła przez bramę artyleryjską do wyjazdu; a także z czterech innych budynków (w tym kancelarii parafialnej wp oraz kwatery oficerów) i budynków służby. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się kwatery generałów. W mieście stacjonowało ich paru.
WWWByła zimna listopadowa noc. Słońce zaszło niespodziewanie. Zdawałoby się, że nastąpiło nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Tak to jest, jak się cały dzień siedzi z dupą w tej budzie i nie robi nic poza tym; wstajesz w nocy, żyjesz w nocy i zasypiasz, myślał porucznik Malczewski, wychodząc na miasto. Był umówiony na 22 przy Heliosie, razem z kumplami mieli obejrzeć jakiś dobry film.
- Malczewski! - Tylko on mógł tak krzyczeć. Wiedział o co chodzi. Wrócił.
- Tak, panie Chodorkowski?
- Przepustke pokażcie. - sierżant Chodorkowski starał się przybrać groźną minę. Otworzył szerzej okienko, tak by mógł lepiej zobaczyć Malczewskiego. Wszystko było tak, jak myślał.
- Trzymaj. - Nie zdążył jej schować, rzucił niedbale przez okienko wprost w ręce żołnierza, uśmiechniętego od ucha do ucha. Chodorkowski był spasłym, leniwym człowiekiem. Od nasady włosów aż po brodę ciągnęła się blizna o bladoróżowym odcieniu. Sierżant tak naprawdę nigdy nie powiedział, kto mu ją sprezentował. Zaraz zmieniał temat na nieco przyjemniejszy dla siebie. Malczewski zawsze chciał to z niego wyciągnać. Kiedyś spróbował. I żałował tej decyzji. Co tydzień ten sam cyrk. Co tydzień Chodorkowski przy okienku. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ten sobie odpuścił i go nie wzywał. - No i? Już?
- Co – już? Czekajcie grzecznie. Gdzie wam sie tak spieszy? Można wiedzieć? - Sierżant uważnie przeglądał kartka za kartką wypłowiałą z zewnątrz przepustkę.
- A nie można.
- A czemu?
- A bo temu, że wam za przeproszeniem gówno do tego, co ja robię, kiedy i z kim.
- Malczewski! Wyrażaj się! - Ściszył głos.- Bo ktoś usłyszy...
- Nie bądź gad i daj mi już wyjść wtedy...
- Eh. Dobrze, dobrze. Nie mam dzisiaj na was siły, ale uważajcie na siebie, to wam zapomniałem powiedzieć, jak tu byliście ostatnio. A przepustka jest fałszywa. - Malczewski był zaskoczony. Na ogół Chodorkowski wołał go tylko po po to, żeby ten mu najwyżej kawę przyniósł z sekretariatu, bo jak nie, to groził, że go nie wypuści. Sterował elektrycznym wichajstrem, otwierającym drzwi i to on decydował, kto wchodzi, a kto wychodzi z koszar. Tym razem było inaczej. I tym razem spostrzegł się, że przepustka jest fałszywa. Wszystko było jak zawsze, ta sama pora, ten sam wartownik, ta sama przepustka nawet... I jak to możliwe, że akurat teraz...
- Na kogo padnie na tego bęc, nie? Co, Malczewski? Co tak milczycie? Idźcie, nie doniosę. Ale rafaello mi przynieście dla żony. A jak nie, to wiesz jakie są zasady...
-...
- No co, Malczewski? Nie rób gęby. Mam dobry humor.
- Jak zawsze, chciałbym zaznaczyc, panie Chodorkowski.- powiedział, uśmiechając się lekko
- Idźcie, idźcie. Wrócić przed szóstą macie! 0 szóstej kończę zmiane, a jak zobaczą, że nie masz przepustki, to mogą robić problemy. A przecież będziesz miał moje rafaello przy sobie, więc problemy są... Malczewski! Problemy są niepotrzebne! Weź tę uwage do serca.
- Jo...
- Co, jo?
- Jo, w sensie, że równy gość jesteś...
- Wyrażaj się, Malczewski! Mówcie jak żołnierz. Jak żołnierz do żołnierza.
- W sensie, że jak?
- Nie ma „mnie”. Są „oni”, jesteśmy „my”... oni szorUJĄ kible, my patrzyMY jak oni szorUJĄ kible a na końcu ładnie donosiMY oficerowi dyżurnemu, że Maćkowiak sie obijALI i tak dalej. Kpw?
- Dobrze, dobrze. I... - Już miał odejść. Nie lubił dziękować. Nie lubił prosić, obiecywać, ale tym razem, nie wiedzieć czemu, postanowił inaczej. - Dziękuję.
*
WWWUlica była pusta. Prawie. Na drugim końcu, czyli w tym miejscu, gdzie ulica przecinała park miejski i tym samym w miejscu, spod którego wypływał kanał rzeczny, przechodziło dwóch spitych mężczyzn. Szli na drugą stronę, do kolejnej części parku, gdyż z jednej zostali wyrzuceni. Z tej, którą zamykano na noc. Jedna część była zadbana, trawnik pielęgnowany a sadzawka czysta. Druga nie była zaraz licha, ale wszystko rosło sobie jak chciało. Na dziko. Tu i tam.
WWWNie licząc paru samochodów zaparkowanych na chodniku i tych mężczyzn ulica była pusta. Jak zwykle o tej porze. Mimo że było to centrum miasta.
WWWSamo miasto było niewielkie. Było jednak na tyle duże, by nie móc o nim powiedzieć po prostu – małe. Nikitowo leżało na stromej skarpie. Miasta w czasie ulewy nie zalewało, nigdy nie było tutaj za zimno ani za ciepło, woda nie wybijała ze studni zaraz tak często, a na rubieżach rosły lasy. Ba, do najbliższego jeziora było niecałe półgodziny idąc z marszu. Słowem - mieszkańcom nie żyło się źle. Mimo że wiekszość z nich nie miała pracy, to jednak... wszyscy wychodzili z założenia, że zawsze może być gorzej. Było to jedno z tych nielicznych miast, o których można by powiedzieć – zwyczajne.
WWWPo każdej ze stron ulicy Wyzwolenia mieścił się jakiś budynek wojskowy. Była to jak najbardziej wojskowa ulica. Jedynie pralnia, w dalszym ciągu czynna, wojskowa nie była. Chociaż sam budynek wyglądał jak koszary. Te same kraty w oknach, te same czerwone cegły i drewniane dachy sklepione rzeźbionym, starym drewnem. Rzędy betonowych latarni ciągnęły się na całej długości ulicy. Na jej drugim końcu mieścił się plac zabaw, a nieopodal kino - Helios i kiosk ruchu. Kino w weekendy było czynne przez całą dobę. DKF wiodło się dobrze, filmy puszczane były w miarę przyzwoitej jakości, a bilety na każdą kieszeń. Dyrektorem kina był Jewgienij Kłukanow, Rosjanin. Miał dobre kontakty ze światkiem wojskowym i jako cywil cieszył się sympatią tutejszych żołnierzy. Zwłaszcza pułkownik Samson, Żyd polskiego pochodzenia i Rudolf, polski niemiec a także cała zgraja szorujbutów, wszyscy przepadali za hojnym i wdzięcznym dyrektorem kina. Wieczorami puszczał przeboje, nocą były filmy na życzenie, a nad ranem znowu przeboje a potem filmy dla dzieciarni i reszty.
WWWTakże Malczewski, jako bliski przyjaciel Samsona, z dyrektorem miał dobre relacje i gdy tylko chciał mógł liczyć na zniżki czy darmowe piwo, o ile znalazłby się już w barze na piętrze. Było to tuż nad salą kinową. Tym większe było jego zaskoczenie zachowaniem Kłukanowa.
- Wołaj Samsona! - krzyczał z rosyjskim akcentem w stronę Malczewskiego. Wybiegł zza rogu ulicy. Od przeciwnej strony do wejścia do parku. Głos miał roztrzęsiony i sprawiał wrażenie człowieka, która lada chwila miałby stracić rozum.
- Wołaj Samsona!
- Dyre... Panie dyrektorze, noc jest, co ja? - Starał się zobaczyć mężczyznę w poświacie rzucaną przez latarnię. Mówił głosem pewnym, choć cała sytuacja go bardzo zdziwiła.- Samson miał wyjechać do rodziny w Warszawie.
- W stolicy?
- W stolicy. Kino dzisiaj nieczynne, rozumiem? - Wiedział, że było to głupie pytanie. Ale nie mógł oprzeć się pokusie, by o to nie spytać. Bo przecież w razie czego, mógłby zaraz wrócić i nie zawracałby sobie głowy jakimś rafaello.
- Człowieku, nie wiesz w jakiej znalazłem się sytuacji... Wy... Musicie! Musicie mi pomóc..
- To może z dowództwem pan porozmawia? - Zobaczył go. W tej chwili, gdy dyrektor przybliżył się do stojącego tuż przy latarni Malczewskiego. Mił wymizerowaną, nieumytą twarz. Cały blady. Ręcę trzęsły mu się jak u epileptyka, a oczy były dziwnie podkrążone, jakby nie spał już od kilku dobrych paru dni. Miał na sobie brudne, wymięte rzeczy. Jeansy, poplamione zieloną farbą na wysokości ud a także kremowy płaszcz, wyświniony na piersi bodaj od tłuszczu czy czegoś innego o równie gęstej konsystencji. Rękawy miał podwinięte do łokci a na rękach rysowały się wielobarwne tatuaże. To też zaskoczyło żołnierza. Z opowieści dyrektor wydawał mu się spokojnym, bezproblemowym człowiekiem. O ile mu było wiadomo, tacy ludzie nie robili se tatuaży. Jewgienij przysunął się jeszcze bliżej do żołnierza. Kulał. Na dłoniach widoczne były wyraźnie zarysowane żyły, pulsujące gwałtownie, lecz miarowo. Złapał się płaszcza żołnierza.
- Tu chodzi o dowództwo właśnie, ty bezmyślna, tępa, głupia kupo gówna...!
- Nie rozumiem...
- Więc masz ode mnie dobrą radę. Słuchaj uważnie. Wypierdalaj stąd, póki możesz. Teraz rozumiesz? Idziesz czy zostajesz?
- Panie dyrektorze, pan dyrektor się, że tak powiem, urżnął, ujebał, jak to zwał tak zwał. - Niepewnie złapał się rąk Jewgienija i odsunął je od płaszcza gwałtownym ruchem. - To może ten.... położy się u nas w koszarach i będzie dobrze, co? Pułkownicy będą zadowoleni a i pan wytrzeźwieje, no i też będzie...
WWWJewgienij nie zastanawiał się długo. Złożył rękę w pięść i szybkim ruchem, biorąc zamach z dołu, zadał cios w brzuch. Malczewski zgiął się w pół i potoczył pod mur. Kolejny cios, w szczękę. Był zbyt oszołomiony, by mógł reagować na ciosy. Wszystko działo się bardzo szybko. Zbyt szybko. Kolejne ciosy. Coraz więcej krwi. Próbował odskoczyć, odejść, odbiec, pomyśleć przez chwilę. Kurwa, za co? Ale ciosy były szybkie i celne. Zbyt szybkie. Nie minęła minuta, gdy obaj znaleźli się poza zasięgiem światła rzucanego przez latarnie.
Jewgienij na moment odpuścił.
Po czym nagle z wściekłym wrzaskiem naparł na żołnierza, przypierając go do muru. Turlali się w ten sposób po murze, cisnąc jeden na drugiego, plując sobie w twarz i targając własne rzeczy w bitewnym amoku, dopóki nie znaleźli się przy parku. Coś zabłysło w ciemności.. Dało się słyszeć z ust Kłukanowa ciche przekleństwo i stęknięcie, jak gdyby...
WWWZłapał raz jeszcze Malczewskiego za płaszcz i przechylił przez barierkę, stracając obu do kanału. Woda była lodowato zimna.
WWWMówią, że czasami lepiej pozwolić dać sobię w mordę. I żyć...
Sprawa zabójcy nr 2
1
Ostatnio zmieniony czw 10 sty 2013, 18:12 przez Ollars, łącznie zmieniany 3 razy.
wyje za mną ciemny, wielki czas