
Taka praca cz. 1 - Morze i nałóg
Antyczna brama powoli się zamyka, oznajmiając to rozpaczliwym jękiem zniszczonych zawiasów. Cichy trzask cmentarnych wrót ucina wszelkie wahania, a rozpoczyna tą historię.
Na chropowatym betonie staje on. Jeremy. Jego buty cicho szurają po nierównym podłożu, jego jeansowe nogawki są przydeptywane przez podeszwy trampek, jego… jego wzrok omiata krajobraz.
Cmentarz przypomina morze.
Nie widać brzegu, końca, krańca. Nie widać, aby rzędy wiekowych grobów miały kiedykolwiek się skończyć. Nieliczne obłoki szarego nieba przywodzą na myśl obitą twarz wykrzywiającą usta w upiornym grymasie. Jeremy mruży oczy. To tylko jego wyobraźnia… wyobraźnia, która powinna już dać mu spokój. Ponownie zaczyna przyglądać się cmentarzowi, próbuje nie dopuszczać do siebie lęku. Przychodzi mu to dosyć łatwo.
Zrywa się wiatr.
Dawno już martwe drzewa zaczynają cicho skrzypieć, tworząc istną pieśń powitalną. Samotne, jesienne gałęzie bujają się to w lewo, to w prawo… to w tył, to w przód. Zapraszają, kuszą, a w niektórych dziuplach Jeremy widzi szalone spojrzenie nieistniejących, wyłupionych oczu. Uspokój się, ogarnij, kolego… przecież nie masz się czego bać.
Stawia kolejny niepewny krok i ruch ten odbija się cichym echem, przypominając bębny, dodające mocy upiornej pieśni. Po chwili jednak Jeremy zagłusza te wyimaginowane dźwięki, spycha je w przepaść, a swoją świadomość opasa grubym murem, głęboką fosą i ostrymi palami. Zawsze tak robi. Zawsze nic mu to nie daje.
Minutę później spokojnie wkracza w jedną z uliczek, wypełnioną posiadłościami martwych ciał. Kroczy pomiędzy Yerfensami, Kudrickami, Lesternami. Mija marmurowe groby Pintachih, Idrugaswów, McFedricków. Czuje jak jego rękę ogarnia znajome świerzbienie, jak zakurzone kamienie działają niczym magnes. Próbuje to ignorować, koncentruje się na kawałkach zniczy, które zaścielają prawie każdą posiadłość, niczym tapeta, niczym ozdoby. Dostrzega nawet kawałek spalonego plastiku, na którym widać zieloną plamę, a na niej prawdopodobnie czerwony, krzykliwy napis: MERRY CHRISTMAS! Przypomnę sobie za dwa miesiące.
Zrywa się mocniejszy wiatr.
Jeremy kątem oka dostrzega jak jedna z gałęzi łamie się i zaczyna robić szalone piruety. Wiatr kontroluje martwą gałąź jak kukiełkę, bawi się nią, a Jeremy patrzy na to niemal zahipnotyzowany. Wydaje się, że szalejąca wichura ma świetną frajdę, po chwili jednak gałąź upada przed stopami Jeremy’ego, łamiąc się – wiatr jest znudzony tą zabawką, więc zostawia ją i sam zostaje chwilowo ujarzmiony przez inną, znacznie potężniejszą siłę.
Jeremy ponownie rusza, a świerzbienie dłoni nasila się niemalże dwukrotnie. Stawia co raz cięższe kroki, próbuje odtrącić natarczywe myśli, koncentrując się na czymś innym. Przygląda się zardzewiałym ławeczkom, a raczej temu co z nich zostało. Jego wyobraźnia nasuwa mu długonogiego pająka, sunącego po wyblakłym kawałku metalu. Pająk jednak szybko rozpływa się w jego świadomości, bo natarczywe świerzbienie nie daje mu spokoju. Uświadamia sobie, że musi złamać swoje postanowienie, że musi dać upust swoim pragnieniom. Wie, że zachowuje się jak zwykły narkoman, który trzęsąc się, sięga po upragnioną igłę. Mimo to… nie potrafi tego zatrzymać, tak jak ten narkoman nie jest w stanie chwycić swojej ręki i krzyknąć: Nie dotykaj tego! Nigdy! Nie możesz, musimy być silni.
Jego dłoń sunie powoli do góry, niszcząc wszystkie blokady, sunie jak łódź po wodzie, po morzu, którym jest ten cmentarz, którym jest te osiedle martwych istot. Niemal błagalnym spojrzeniem omiata zniszczoną uliczkę, popękane znicze, wraki drzew. Następnie jego spojrzenie pada na celu… na ofierze jego włamania.
CINDY TINES
19?? – 19??
Pokój jej młodej duszy
AVE MARIA
Taki komunikat widnieje na czarnym, marmurowym nagrobku… okiennice posiadłości. Jeremy ostatnim, rozpaczliwym szarpnięciem chce cofnąć swój ruch, lecz wie, że nie zdoła, jak ten narkoman, jak alkoholik, jak palacz, jak morderca, który oczyma wyobraźni widzi ciepłą krew płynącą w żyłach przyszłej ofiary. I jak ten narkoman, alkoholik, palacz, morderca nie cofa się. Z ogromną rozkoszą, wewnętrzną stroną dłoni zbliża się do zimnej jak śmierć (Ha! Ha!) płyty nagrobnej.
I nie liczy się nic.
***********
Dziewczynka z zapałkami
Na białych firankach wiją się płomienie
Pożar nieugaszony łzami
Słychać krzyk, słychać cierpienie
W kręgu ognia, otoczona
Stoi istota, stoi ona.
Stoi, potem klęczy
Krztusi się, dusi, do ucieczki się nie zmusi.
Ogień błyska, ogień drwi
Ogień pragnie młodej krwi
Pierwszy płomień wędruje po złotym kosmyku
Jej włosów
A po nim są następne, wiele
Wystarczająco
Dziewczynka z zapałkami
*************
- Wszyscy myśleli, że to wina Cindy, ten cały pożar! – krzyczy Jeremy. – Ale ona została niesłusznie osądzona! To ten pieprzony idiota, Paul, kochanek matki! Ten palant zostawił włączony palnik, kiedy się spieszył! Cindy spłonęła, ale nie przez własny, głupi błąd! – krzyk ucicha i na cmentarzu ponownie gości jedynie złowieszczy świst wiatru.
Jeremy leży na ziemi przed grobem Cindy. Czuje się spełniony. Jego głód został zaspokojony, jego nałóg chwilowo osunął się na dalszy plan. Wstydzi się samego siebie. Ponownie nie wytrzymał. Ponownie jego wola okazuje się warta tyle ile słowo alkoholika. Czując drobne otumanienie, wstaje i rozgląda się dokoła. Bez zmian, prawdopodobnie zaspokajał się tylko chwilę. Spogląda na grób Cindy, na posiadłość do której bezczelnie się włamał. Cindy zginęła w strasznych męczarniach, mając zaledwie dziewięć lat. Na dodatek zginęła przez głupi błąd innego człowieka. Paula nie spotkała żadna kara. żadna. I o to w tym wszystkim chodziło.
Jeremy spuszcza wzrok z grobu i ponownie rusza przed siebie, w stronę centrum cmentarza, pomiędzy posiadłościami. Krocząc, zwraca uwagę na granitowe anioły, które są elementami niektórych grobów. Dwumetrowi strażnicy światła patrzą pustymi oczyma, niczym strażnicy wiekowego cmentarza, a ich popękane twarze nie wyrażają nic. Niektóre bez skrzydeł, niektóre tylko z jednym, niektóre bez głów – świadkowie spokojnej wędrówki Jeremy’ego, który z każdym krokiem zbliża się do swojego celu.
Mija zardzewiały kran wystający z ziemi i dochodzi do rozwidlenia. Po lewo widać kolejny zaułek pełen grobów, natomiast po prawo rozciąga się mały placyk, a na jednym z jego krańców dalsza droga w stronę cmentarnego serca.
Jeremy skręca w prawo i zrywa się bardzo silny wiatr.
Po chwili kroczy po uschłej, mdłej trawie, a wichura ponownie łamie gałęzie i posyła je we wszystkie kierunki. świst jest niewyobrażalnie piskliwy, przypomina ostatnie, przeciągłe tchnienie demona. Jeremy myśli o Cindy, o jej blond włosach, które spłonęły razem z życiem. Jej krzyk był tak samo żałosny, a fruwające gałęzie przypominają rozrzucone kosmyki. Ogarnij się, to tylko skutki uboczne. Nie przedawkował, mimo to pragnienie znów rośnie, ręka delikatnie świerzbi. Wiatr staje się tak silny, że kruchy granit pęka i resztki niegdysiejszego anioła sypią się na wyblakłą trawę. Wydaje się, że kawałki kamienia zostaną ułożone w jakiś symbol, lecz te po prostu leżą bez żadnego ładu. świst się nasila i drzewa omal nie są wyrywane z korzeniami. Jeremy słyszy jakiś inny dźwięk za plecami i natychmiast się odwraca. Widzi rzędy grobów, posiadłości zmarłych, widzi nieprzeniknione morze, metropolię ciał. Wiatr się uspokaja.
Przestępuje anielskie resztki i opuszcza spustoszony placyk. Wkracza do kolejnego rzędu i wciąż zbliża się do cmentarnego serca. Zdaje sobie sprawę, że jest już blisko, ale świerzbienie nasila się i uświadamia sobie, że nie zdoła tego powstrzymać. Jego nałogowy głód rośnie z sekundy na sekundę, z grobu na grób. Ogarnia go znajomy zamęt, teraz tylko idzie i czyta kolejne nazwiska. Scott, Liszewski, Haverich, Mozco… nie przejmuje się tym, że dał za wygraną, po prostu zna siebie i swój nałóg. Mija jeszcze parę sekund i jego dłoń znów rusza w kierunku jednego z grobów. W przypływie ostatnich resztek silnej woli zatrzymuje rękę na wysokości około dziesięciu centymetrów nad płytą. Czuje ten magnetyzm, już słyszy szepty, które lada chwila przemienią się w krzyk, upojny krzyk, który przyniesie mu ulgę i zaspokojenie…
***********
Litery w słowa, słowa w zdania
Zdania w strony, strony w myśli błonie
Książkę trzymają sękate dłonie
Stare oczy w starczym ciele
Uczuć wiele, wysiłku wiele
Nagle trzęsą się słowa
Trzęsie się głowa
I serce się zwalnia
Bo warunki były złe
Dusza od starczego ciała uwalnia się
Książka spotyka podłogę
Biała koszula zbroczona krwią
Szafa uderza o nogę
Kolory, kolory mdlą
Znikają
*************
Tym razem Jeremy stoi. Upaja się słodyczą doznań, przeżywa niemal umysłowy orgazm i dopiero teraz czyta kto jest ofiarą włamania.
HENRY WIRNHAM
188? – 195?
Pokój jego
Henry zmarł naturalnie. Zwykły zawał, który prędzej czy później musiał nadejść. Na dodatek przy jakiejś dobrej książce. Jeremy czuje jak strumienie rozkoszy powoli opuszczają jego ciało, lecz teraz wie, że zaspokoił się na dłuższy czas. Pożegnalnym spojrzeniem omiata grób pana Wirnhama i szybkim krokiem zbliża się do centrum cmentarza. Przechodzi jeszcze parę uliczek i gdy dochodzi do dużego, kamiennego placu, wie, że jest już bardzo blisko.
Wiatr zaczyna głośno wyć wśród marmurowych grobów.
Jeremy widzi wszystkie drobne kamyczki i kawałki drzew, które zaczynają wirować jak szalone po całej okolicy. Sam placyk jest całkiem spory, otacza go parę drzew, coś co dawniej musiało być ogródkiem i wielka krypta, przypominająca kamienną budę. Właśnie ta krypta interesuje Jeremy’ego. Teraz jest pewien, że dotarł na miejsce. Serce cmentarza, tego zawistnego morza. Do głowy przychodzi mu nowe określenie – trójkąt bermudzki. Wydaje mu się, że trafił w sedno.
Nie zwracając uwagi na szalejące wokół piekło, jakie powoduje szalona wichura, Jeremy zbliża się do budowli. Sieć pęknięć na jednej ze ścian przypomina ogromną pajęczynę. Jego wyobraźnia ponownie nasuwa mu wizję ogromnej czarnej wdowy, kroczącej z wielką gracją. Rozwiewa te myśli i jest już bardzo blisko krypty. Teraz widzi, że budowla wygląda tak jakby miała się lada chwila zawalić. Aż dziw bierze, że wichura nie zniszczyła tej nędznej konstrukcji! Mimo kruchości budynku Jeremy wyczuwa emanujący z niego gniew i złość. Zwykły człowiek prawdopodobnie zwariowałby w tej sytuacji lub uciekł, do końca życia mając w głowie przerażającą wizję tego miejsca. Jeremy jednak zbliża się do ściany i mimo wszechobecnego świstu, słyszy wyróżniający się furkot, dochodzący z prawej strony krypty. Idzie tam i na prostopadłej ścianie dostrzega kamienne drzwi i wbity w nie metalowy szpikulec, na którym wisi kartka mamiona przez wiatr. Przypomina to jakieś stworzenie wijące się w agonii. Jeremy podchodzi do kartki i z trudem odczytuje pochyłe, ładne pismo.
Witaj, przyjacielu!
Straszna pogoda, nieprawdaż? Nie stój tak tutaj, wchodź do środka, rozgość się! Chyba po to tu jesteś?
Pan
Jeremy spogląda na zamknięte, kamienne wrota. Niemal nie wybucha śmiechem gdy przez potok myśli przechodzi mu pytanie: Jak się tam dostanę? W natłoku uczuć niemal zapomniał odrzucić swoje ludzkie odruchy, których używał od wejścia na cmentarz. Koncentruje się i jak każdy duch przenika przez materialne wrota.