Sic enim dilexit Deus mundum, ut Filium suum unigenitum daret, ut omnis, qui credit in eum, non pereat, sed habeat vitam aeternam.
Sierpniowa noc spowiła Nowy York. Mówi się, że to miasto nigdy nie śpi, lecz bywają miejsca gdzie po zmierzchu ciężko dostrzec człowieka. Ulice na których nie odbija się blask neonów, a gwar ekskluzywnych klubów, czy podrzędnych pubów nie zakłóca spokoju okolicznych mieszkańców. Tam też w ciszy wiatr tańczy z porozrzucanymi kartkami, a każdy przechodzień przykuwa wzrok snujących się po własnych domach mieszkańców. W takim właśnie miejscu postawny mężczyzna żwawym krokiem przechodził przez jezdnię. Szedł pod przykryciem ciemności. Dopiero latarnia rozświetliła jego sylwetkę. Ubrany we flanelową koszulę i mocno poprzecierane jeansy. Na nogach zniszczone granatowe Conversy. Lekki wiatr rozwiewał brązowe, sięgające ramion włosy. Twarz zakrywał gęsty zarost. Najbardziej intrygujące w nim były małe, piwne oczy, w których skrywała się jakaś tajemnica. Jednak ciężko było określić jaki sekret kryje w sobie ów mężczyzna. Stanął na rogu Popham Avenue i West 176th Street. Bronx. Główną populację tej dzielnicy stanowią latynosi oraz afroamerykanie. Biali należą do zdecydowanej mniejszości. Oparł się o brudny, pomazany sprayem kosz na śmieci. Zaczął się rozglądać. Najwidoczniej czekał na kogoś. Nagle ogromna jasność rozbrzmiała przed jego oczyma. Zamknął powieki. Usłyszał przeraźliwy pisk. Uderzenie. Huk. Okropny ból. Głucha cisza. W oknie najbliższego domu pojawiła się postać. Otworzyła okno. Rozejrzała się. Ponownie zniknęła w czeluściach budynku. Chwilę później dobiegł z niego krzyk:
- Calvin dzwoń po pogotowie!
Po sześciu minutach głos syreny przeszył okoliczną ciszę. Chwilę później karetka się zatrzymała. Wybiegło dwóch ratowników medycznych. Jeden pochylił się nad leżącym mężczyzną. Przyłożył dwa palce do szyi. Nie wyczuł tętna. Odchylił głowę poszkodowanego, po czym uniósł żuchwę do góry. Wciąż nie oddychał. Nachylił się. Wziął głęboki oddech i wdmuchnął powietrze do ust ofiary. Wciąż brak oznak życia. Kolejne trzy wdechy i wydechy. Brak oznak poprawy. Wykonał przywołujący gest do partnera z karetki. W tym samym czasie przyjechała policja. Ten podbiegł trzymając defibrylator w ręku. Włączył urządzenie. W międzyczasie drugi z ratowników wciąż przeprowadzał resuscytację. Czas uciekał. Leżący mężczyzna zaczął sinieć. Zaprzestano resuscytacji. Ratownik rozerwał koszulę poszkodowanemu i przyłożył prawą elektrodę na mostku poniżej prawego obojczyka, zaś lewą w piątej przestrzeni międzyżebrowej. Pierwszy impuls. Brak sygnałów życia. Drugi. Nadal nic. Trzeci. Ratownik sprawdza tętno. Pojawiło się. Ratownik trzymający defibrylator spojrzał na mężczyznę i rzekł:
- Pan pozwolił tobie zmartwychwstać. Szczęściarz z ciebie.
Położono go na nosze i wniesiono do karetki. Godzinę później, po odjeździe policji, Popham Avenue znów zasnęła, zaś tajemniczy mężczyzna przemierzający samotnie pod osłoną nocy dzielnice Bronxu wybudzony został ze snu wiecznego. Wewnątrz ambulansu panowała wręcz zabawowa atmosfera. Młodszy z ratowników, masywnie zbudowany, wysoki murzyn nucił:
- Don’t call my name, Alejandro, I’m not your babe…
Starszy, niski latynos, szturchnął go w ramię, przerywając śpiew.
- Przestań śpiewać, bo nam znowu odejdzie, jak posłucha twojego śpiewu. Lady Gaga z ciebie nie jest.
- Znalazł się Banderas. Jak ostatnio, jak nie mieliśmy co robić, przygrywałeś na twojej gitarze to omal w całym szpitalu szyby nie popękały. Za cholerę bym nie odgadł, że był to motyw z Desperado. Hehe. Przez tą całą akcję z tym tu – wskazał na mężczyznę leżącego w karetce – strasznie zgłodniałem.
- Jeszcze dwie godziny i jesteśmy wolni to skoczymy do KFC przy Webster Ave na Pot Pie.
- E, nie po drodze mi. Nie chce mi się później naginać na 175 do metra tylko po to by wpieprzyć kurczaka w cieście.
- No hay problema mi amigo . Dzisiaj jestem samochodem, bo przed pracą dzieciaki do teściowej wiozłem to ciebie podrzucę z powrotem.
- Skoro chcesz to czemu nie.
- Ale ty stawiasz tym razem.
- Sknerus jeden – zaśmiał się. – Niech ci będzie, ale cole sam sobie kupujesz.
- Ok. Będę trzy dolce do przodu, a coli w KFC nie ma, tylko pepsi.
- Hehe, co za różnica. Poza tym będziesz do przodu nie całe trzy, bo paliwo odlicz cwaniaku.
- Dobra, dwa.
Karetka zatrzymała się. Zgasł silnik. Podbiegło dwóch lekarzy i sanitariuszy. Wyjęto mężczyznę z ambulansu, po czym niezwłocznie przewieziono go na ostry dyżur. Przeszło dwie godziny później karetka znowu wyjechała do akcji. Wypadek na Cross Bronx Expy, w okolicach Monroe Ave. Cadillac Escalade przy 93 milach na godzinę staranował starego Buicka Somerset. Dwie ofiary śmiertelne. Ciała zmasakrowane. Dwudziestoośmioletni afroamerykanin oraz trzydziestoośmioletni Portorykańczyk. Jechali po pracy na późną kolację. Samochód przypominał niemal jednolitą bryłę. Sprawca wypadku lat siedemnaście. Pod wpływem alkoholu, marihuany i extasy. Wracał z imprezy. Złamana ręka i rozcięty łuk brwiowy. Samochód, należący do ojca, miał zniszczony przód. Karetka przyjechała niespełna siedem minut po zdarzeniu. Niestety nie było komu pomagać. Tej piątkowej nocy Bóg zwrócił na Bronksie jedno życie, a zabrał co najmniej dwa.
Mężczyzna poszkodowany przy Popham Avenue leżał w śpiączce w szpitalu. Jego stan był stabilny, choć zagrożenie życia pozostawało. Lekarze zaplanowali jego wybudzenie na niedzielę. Trzeci dzień po wypadku. Przy łóżku mężczyzny pojawił się młody, niespełna trzydziestoletni, ciemnoskóry lekarz Brian Anderwood. Straszny kobieciarz i zagorzały fan NY Yankees. Nie opuścił żadnego meczu rozgrywanego na Yankee Stadium od pięciu lat. Tego wieczoru miał również pojawić się na meczu przeciw Red Sox. Dzień wcześniej The Bronx Bombers pokonali przyjezdnych z Bostonu 5-2. Natomiast po piątkowym meczu Anderwood musiał przełknąć gorycz porażki z Old Town Team . Towarzyszył mu asystent. Nathaniel Jones. Wysoki, dobrze zbudowany dwudziestopięciolatek. Anderwood owinął go sobie wokół palca. Niewiadomo czemu miał ogrony szacunek, a zarazem strach przed lekarzem. Przez dobrą minutę przyglądali się pacjentowi. Anderwood podrapał się po łysinie. Zebrało mu się na żarty.
- Cholera czuję się strasznie niewyspany – ostentacyjnie ziewnął. - Chętnie bym się z tym tu zamienił na osiem godzin.
Asystent głośno się roześmiał.
- A co pan doktor robił, że się tak nie wyspał?
- Kojarzysz tą nową pielęgniarkę, Jones?
- Ta wysoka blondyna, jak jej tam…
- Jane… - wtrącił lekarz.
- O właśnie, Jane.
- To właśnie ona zajęła prawie całą moją noc. Od rana wypiłem już z osiem kaw, a do końca nie była tego warta – odparł z pogardą. Asystent jedynie się uśmiechnął. – To, o której robimy mu budzenie?
- Za trzy godziny.
- A którą mamy, bo zegarek zostawiłem u niej.
- Dziewiąta szesnaście. To ma pan pretekst by się znowu u niej pojawic.
- Kupię sobie nowy. Czas coś zjeść, a tutaj wrócimy później. Przecież nam nie ucieknie, chyba, że lunatyk uje – sam wybuchnął grubiańskim śmiechem. – Jones, zostaw te kartki i chodź do stołówki. Czuję, że robię się strasznie głodny.
- Tak jest szefie – posłusznie zameldował Jones. Udali się do szpitalnej stołówki. Zamówili po sandwichu z tuńczykiem oraz mocną kawę. Lekarz wygodnie rozsiadł się i rozpoczął przegląd prasy. Asystent donosił jedzenie. Brian pochwycił kubek z kawą. Wziął głęboki łyk. Odłożył gazetę na bok:
- Słyszałeś tą historię z synem Wonderdorfa?
- Kogo? – zdziwił się Jones.
- No tego właściciela sieci ekskluzywnych hoteli.
- A to słyszałem. Ten, który zaginął. Co z nim?
- W New York Times pisali, że się odnalazł.
- Pewnie po cichu wyjechał na jakąś wyspę na imprezę. Z tego co czytałem w Internecie to niezły imprezowicz z niego.
- No właśnie nie. Znaleziono go w NY, w mieszkaniu czynszowym. Podobno miał dość dotychczasowego życia i je porzucił.
- Ja bym nie zrezygnował z bycia synem miliardera i tych profitów z tego płynących.
- A kto normalny by zrezygnował? – zdumiał się lekarz. – Jak dla mnie ta historia musi mieć jakieś drugie dno – rozmowę przerwał dźwięk pagera. Wiadomość bardzo zaskoczyła, a zarazem ucieszyła lekarza. – Słuchaj Jones, nasz śpioch się sam obudził. Zajmiesz się nim sam, dobra?
- A pan doktor?
- A ja pójdę zabawić się z tą stażystką, co tydzień temu przyszła do nas. Za półgodziny zaczyna pracę.
- Wie pan doktor, ja to w sumie się nie dziwię, że żona pana zostawiła.
- Zostawiła? – roześmiał się. – To ja ją zostawiłem. Miałem dość tego rodzinnego, monotonnego życia. Niedzielne obiady u teściów, co noc ta sama kobieta. To nie dla mnie.
- Aż dziw, że w ogóle wyszła za pana.
- Sam się dziwię. Dobra Jones, weź idź do śpiocha, a ja sobie spokojnie skończę kawkę i kanapkę – asystent wymownie spojrzał się na swoją porcję, a następnie lekarza. – Nie martw się twoją kawusię też wypiję, a i kanapką nie pogardzę. No leć już do niego.
Jones posłusznie wstał i udał się w kierunku Sali, gdzie leżał wybudzony ze śpiączki pacjent. Otworzył drzwi. Pacjent najwyraźniej go zauważył, gdyż jego oczy skupione były na Jones’ie. Z kieszeni wyciągnął długopis. W ręku trzymał podkładkę z kartą pacjenta. Stanął po prawej stronie łóżka. Zwrócił się do pacjenta:
- Dzień dobry. Czy słyszy mnie pan?
Skinął głową. Asystent Jones bacznie przyjrzał się mężczyźnie, po czym w pierwszej rubryce odnotował cztery punkty. Pacjent spontanicznie otwierał oczy. Przeszedł do dalszej części badania. Dwa palce uniósł w górę.
- Czy może pan powiedzieć ile palców trzymam w górze?
Mężczyzna mocno mrużył oczy. Patrzenie sprawiało mu ból. Po dłuższej chwili zastanowienia, słabym głosem odpowiedział:
- Dwa.
- Bardzo dobrze. Proszę teraz powiedzieć, jak ma pan na imię.
- Jesus.
Jones sprawdził odpowiedź w karcie pacjenta. Zgadzała się. „Dziwne imię jak dla białego. Raczej latynosi tak nazywają swoje bachory, ale może miał jakiś fanatycznie wierzących starych. Nic mi do tego” – pomyślał.
- Pańska odpowiedź zgadza się z tą, jaką uzyskaliśmy na podstawie pańskiego ubezpieczenia znalezionego przy panu. Proszę mi jeszcze powiedzieć, gdzie się znajdujemy.
- W szpitalu, ale nie wiem jakim.
- W Bronx Lebanon Hospital Center – uprzejmie poinformował pacjenta Jones. W drugiej rubryce odznaczył pięć punktów. – Przejdziemy teraz do ostatniej części badania. Proszę unieść lewą rękę.
Pacjent wykonał to, jak również kolejne polecenia bez problemu. W ostatniej rubryce Jones odhaczył sześć punktów.
- Bardzo dobry wynik. Praktycznie śpiączka nie odbiła się na pańskim zdrowiu. Jest pan w pełni świadomy. W Skali Glasgow otrzymał pan maksymalną ilość punktów. Nie widzę powodów by pana przetrzymywać w szpitalu. Po dwóch, trzech dniach obserwacji powinien pan wyjść. Po co obciążać zbytnio pańską polisę ubezpieczeniową.
- A co się w ogóle ze mną stało – nieśmiało zapytał się pacjent.
- Ktoś pana potrącił i uciekł. Na szczęście nie ma pan żadnych złamań. Na jakiś czas ustąpiła akcja pańskiego serca i stąd ta śpiączka. Na szczęście na czas przyjechała karetka i w ostatniej chwili pana reanimowali.
- Czy mógłbym podziękować tym, którzy mnie przywrócili do życia.
- Niestety nie. Im już nie miał kto przywrócić życia. Kilka godzin później zginęli w wypadku drogowym – zamyślił się na chwilę. – Dobrze ja już nie będę pana męczył. Proszę dalej leżeć, jakby pan czegoś potrzebował proszę zawołać pielęgniarkę.
Jesus pod nosem wyszeptał: και τη τρίτη ημέρα αναστάντα εκ των νεκρων . Przeżegnał się. Zasnął ponownie.
[Obyczaj] Zalążek książki o roboczym tytule "NY Saint&a
1
Ostatnio zmieniony czw 08 wrz 2011, 23:46 przez matiej, łącznie zmieniany 3 razy.