Wojna Rubin
Kilka tysięcy żołnierzy piechoty cesarstwa Paelinów kroczyło przez step w stronę granicy z państwem Skalników. Potężny wąż stworzony z korowodu zmęczonych, słaniających się na nogach ludzi wił się pomiędzy czerwonymi kamieniami i wcale nie przypominał potęgi, o której tyle pieśni śpiewano. Mało kto był w stanie powiedzieć, kiedy wojna się zaczęła, i czy kiedykolwiek dobiegnie końca. Wojska przerzucano z jednego punktu w drugi, a kiedy bitwy wyniszczały oddziały, wycofywano kompanie, uzupełniano straty świeżymi rekrutami, i znów wysyłano w nowy punkt zborny.
Ta zbieranina służących, rzemieślników, wieśniaków, kobiet, mężczyzn oraz dzieci miała tym razem odmienić dotychczasowy bieg wydarzeń, ale chyba tylko stratedzy wiedzieli, jak to się stanie. Wystraszeni żołnierze, gnani niewybrednymi komendami, od kilku dni nie mieli pojęcia, co się dzieje. Od pierwszego do ostatniego oddziału chodziły szepty, że mają posłużyć jako „otwarcie”, cokolwiek to znaczyło.
Czwarta kompania drugiego batalionu lekkiej piechoty niczym nie różniła się od dwudziestu dwu innych formacji. Nawet średnia wieku wynosiła dziewiętnaście lat, ale byli i młodzieńcy, którzy ledwie trzymali miecze, i niedowidzący dziadkowie. Wśród grupy, która została powołana do życia niespełna tydzień temu, znajdowało się pięć dziewczyn. I chyba przez ich obecność chłopcy, mężczyźni, nawet oficerowie trzymałi się na nogach, żeby nie wypaść blado na tle kilku wieśniaczek.
Rubin widziała to zupełnie inaczej. Gdzie jej, młodej kobiecie, robić wrażenie na obcych mężach i ojcach? Pozostawiła dom, ponieważ za jedną głowę armia płaciła równowartość rocznej pensji, więc matka – słabująca na zdrowiu – oraz młodszy brat nie musieli się martwić, za co przeżyją w wyniszczonym przez wojnę kraju.
Szła, bo wszyscy szli, bo wszyscy rozumieli, że kiedy padną w drodze, w baraku lub na ćwiczeniach (które odbyli zaledwie trzykrotnie) skarbnik nie wypłaci nawet funta kłaków. A, że kondycję na roli zdobyła, potrafiła udźwignąć lekki pancerz, plecak, małą tarczę i prosty, krótki miecz.
W drodze lepiej było nie poznawać kompanów, bo wtedy górę wezmą uczucia, a ona jest tylko mięsem, które ma iść na pole walki i zginąć. Albo zabić. Nie wierzyła w inny los w armii – przynajmniej ktoś straci energię, aby ją zgładzić, a wtedy inny paelin być może skończy jego marny żywot.
Wszystko przebiegało zgodnie z wyobrażeniem dziewczyny. Cisza, nie licząc szurania sandałów i brzęczenia metalowych klamer uderzających o zbroję, upał, i coraz większa nerwowość dowódców. Oczywiście, szkoda było zaprzątać sobie głowę każdym z tych elementów, dlatego idąc, próbowała usnąć w marszu, aby jak najszybciej odegrać swoją rolę. I już, niech minie ból, rozmyślania, niepewność – najlepiej mieć to za sobą. Jedna rzecz zaprzątała głowę Rubin: żeby tylko przeciwnik okazał się lepszy niż ona, żeby trafił, jak trzeba, odciął głowę, przebił serce, byle szybko i porządnie. Raz, ciach i koniec.
Wszystko przebiegało tak, jak oczekiwała, lecz do czasu. Kompani, których imion nie znała, w jednym momencie zaczęli przekręcać głowy i wytracać rytm marszu. Rubin z początku nie chciała zwracać na nic uwagi, lecz wyraźnie coś się działo w szeregach cesarskiej armii. Idący przed nią wysoki blondyn, który zawiesił nieregulaminowo miecz na plecach wychylał głowę, aby coś dojrzeć. Oczywiście, z jego wzrostem miał lepsze pole widzenia niż niziutka Rubin. Dziewczyny idące z boku, do tej pory znudzone, również ożyły. Rubin z trudem powstrzymywała ciekawość. Coś się dzieje! W końcu!
— Ty – szturchnęła blondyna – gadaj, co widzisz.
— Dowódcy rozdają polecenia... chyba – odpowiedział, wyciągając szyję. – Tak, rozkazy idą.
— To już? – zapytała szczuplutka Minoke, której imię Rubin jakimś cudem potrafiła sobie przypomnieć, chociaż nie zamieniły żadnego słowa w obozie i w drodze na pole bitwy.
— Ile można iść? – dodał ktoś z tyłu.
Wnet szeregi piechoty ożywiły rozmowy, przypominające bzyczenie w ulu. Huczało od domysłów i plotek, a kiedy dowódca czwartej kompanii, kapitan Laam wraz z sierżantami Kurpem, Wagrem oraz Oremu zrównali krok ze swoim oddziałem, wszelkie rozmowy ucichły.
— Kompaniaaaaa...! – ryknął Laam. Piechota zaczęła przybijać każdy krok, jak przy defiladzie. – Stoj! – Huk setki sandałów uderzających o ubitą, wysuszoną ziemię urwał wszelki dźwięk. Kolejne oddziały powtarzały ten sam manewr. W krótkiej chwili, dwumilowy wąż zastygł w bezruchu. – W prawooooooooo....! Zwrot! – Nowicjusze z niebywałą sprawnością wykonali i tę komendę. – Dziesięć kroków, na przóóóóóóóód...! Marsz!
Inne rozkazy, mające na celu rozproszenie jednostek padały mniej więcej w tym samym czasie. Zbite kompanie, w każdej po setce ludzi, rozchodziły się na boki, zaś wąż zamienił się w szachownicę. Potem dowódcy uformowali dwie kolumny, idące łeb w łeb, a następnie skręciły w odpowiednich dla siebie kierunkach. Dość szybko utworzono formację czołową, złożoną z jednego, bardzo długiego pasa ludzi. Dwadzieścia trzy kompanie, jedna obok drugiej – bez odwodów, bez wsparcia łuczników, tylko lekka piechota.
Rubin, jak większość żołnierzy, nie wiedziała, że nieco ponad dwa tysiące ludzi jest jedyną siłą cesarstwa przeciwstawioną potężnej, liczącej prawie dziesięć tysięcy zbrojnych, armii Skalników. I nawet to nie byłoby straszne, bo przecież rekruci nic nie zdziałają, gdyby nie łucznicy, czekający na znak, aby zniszczyć nowicjuszy kiedy tylko ruszą do ataku. Naprawdę to Rubin miała w nosie, co i kto czeka po drugiej stronie wzniesienia, i czy bitwa cokolwiek zmieni dla Paelinów. Najlepiej – powtarzała sobie – aby to się skończyło jeszcze tego południa.
Rozejrzała się dyskretnie na boki. Czwarta kompania była niemalże w centrum. Fajnie! Będzie szybko i bez ceregieli. Szkoda tylko tych zapłakanych dziewczyn, które stały w tej chwili za nią. Wcale brzydkie nie były, zadbane, może z lepszych domów niż Rubin, ale to przecież bez różnicy – bez głowy stracą na urodzie.
Póki była okazja, dziewczyna pożegnała w myślach matkę, ucałowała braciszka i życzyła im samych pomyślności. I co z tego, że nie usłyszą? Na pewno o tym wiedzą! Kłóciła się sama ze sobą, czy takie zachowanie jest godne żołnierza. Ci stojący obok chłopcy drżeli ze strachu, pląsali oczami na wszystkie strony, nie wiedzieli, co zrobić z rękami. Czy oni także myślą o swojej śmierci? Jasne – Rubin nawet się uśmiechnęła – już dawno nie żyją. Żałowała jedynie, iż nie każdy podchodzi do swoich obowiązków tak, jak ona. Jeśli zaciągnęła się do armii, to musi liczyć się ze śmiercią. Rety, dlaczego ten chudzielec tak się trzęsie? Zaraz zgubi miecz! – zawyła, nie mogąc odlepić oczu od drobniutkiego młodzieńca.
Zaczęło się. Dowódcy wraz z przełożonymi zajęli miejsca na trzy kroki przed własnymi kompaniami, i z mieczami w dłoniach gapili się przed siebie. Najwyraźniej hołota z tyłu wcale ich nie interesowała. Nawet nie spojrzeli, czy szeregi są równe. Potem padła cicha komenda „naprzód marsz”, i przekazali rozkazy dalej.
Wojsko wdrapało się z trudem na niewielkie wzniesienie, a tam każdy chociaż na chwilę wybałuszył oczy widząc nietypową scenerię: na sporym, płaskim terenie zalegało setki kamieni, wysokich na cztery-pięć stóp, a za tym niecodziennym zbiorem stał mur ludzi, armia Skalników. I jak tu walczyć? Pomiędzy skałami? Żadna formacja nie utrzyma się dłużej niż jedna modlitwa, byle nowicjusz to wiedział. Skakać po głazach i siekać, co popadnie? Tylko jeden wejdzie, a stanie się łatwym celem. Kto wybrał tę lokację? Rubin nie dowierzała temu, co widzi – bałagan, w którym trudno będzie o łatwą śmierć. A miało być tak pięknie.