Królestwo Wariatów [fantastyka/groteska]

1
O Marcinie można było powiedzieć wiele złych rzeczy, ale na pewno nie to, że miał kiepski towar. W mieście było wielu gości, którzy kroili, mieszali lub po prostu sprzedawali źle wyhodowane gówno. Marcin się do nich nie zaliczał. Temu co puszczał w miasto daleko było do zwykłej trawki i jeśli ktoś choć raz spróbował, na zawsze zostawał stałym klientem.
Sekret tkwił w hodowli. Marcin nigdy nie kupował w hurcie, żeby sprzedawać detalicznie. Uważał, że coś takiego uwłacza prawdziwemu dilerowi marihuany. Dlatego zamiast robić tak jak wszyscy, sam nadzorował wzrost swoich roślinek. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden fakt, do którego Marcin nie przyznawał się nikomu. Otóż nawóz, którego używał do hodowli, pochodził z magazynów jego wujka, który siedział na jakiejś tajemniczej rządowej posadce. Jego siostrzeniec nigdy nie odważył się zapytać o pozwolenie, więc tym bardziej nie pytał skąd pochodzi ów nawóz. I wszystko było w porządku, dopóki jeden nie wiedział, że drugi uszczupla zapasy magazynów, a ten drugi nie miał pojęcia o prawdziwym przeznaczeniu tajemniczego pyłu, którym nawoził swoje roślinki. Było w porządku, ale tylko z pozoru.

Dzień, w którym podniesiono kurtynę nieświadomości, był gorący i tak spokojny jak wycieczka do muzeum. Ernest zaparkował swój zdezelowany samochód na trawniku przed domem Marcina i zlany potem wyczołgał się z wozu, niemal padając twarzą na podjazd. Musiało być ze czterdzieści stopni, bo stary, nie klimatyzowany Ford zamienił się w piekarnik, w którym można było żywcem upiec się jak ciasteczka z haszem, które pałaszował młody pisarz. Minęła chwila nim Ernest pozbierał się do kupy i stanął u drzwi do domu Marcina. Były uchylone, ale pisarz postanowił, że nie będzie wchodzić ot tak, bo w końcu nigdy nie wiadomo co może zastać w środku. W gruncie rzeczy miał rację. Gdy nacisnął dzwonek, z głębi przedpokoju dobiegła go melodia amerykańskiego hymnu. Trzeba przyznać, że chora fascynacja życiem zza oceanu przechodziła w przypadku Marcina wszelkie pojęcie.
- Kto tam? – zapytał ściszony głos po drugiej stronie drzwi.
- To ja – odpowiedział Ernest równie konspiracyjnym tonem.
- Stary, właź szybko. Musisz to zobaczyć.
Tak zrobił. Gdy znalazł się już w środku, uderzył go mocny ziołowy zapach, wypełniający cały dom. Był duszący, słodki, ale bardzo przyjemny dla kogoś, kto potrafił skojarzyć go wyłącznie z przyjemnością i odprężeniem, jakie przychodziło po kilku skrętach wypalonych na szybko nad maszyną do pisania.
- Chodź do pokoju – powiedział Marcin witając gościa w holu. – Patrz.
Rzeczywiście pokój dzienny wyglądał teraz nie do poznania. Ściany i sufit porastały nieznane rośliny o ogromnych, włochatych liściach i kwiatach wydających ów słodki, przyjemny zapach. Na podłodze walały się rozbite w drobny mak gliniane donice, a dywan był niemal zupełnie przemoczony od żywicznego soku roślin.
- Co do... – zająknął się Ernest. – Co do chuja?
- Musisz być takim wulgarnym chamem? – zapytał Marcin. – Jesteśmy świadkami historycznego wydarzenia. Udało mi się wyhodować nową odmianę. Nazwałem ją Cthulhu.
- Tak jak ten odwieczny, zły, przerażający potwór z utworów Lovecrafta? To chyba nie jest odpowiednia nazwa, dla roślinki?
Marcin obrzucił gościa spojrzeniem pełnym niezrozumienia.
- No tak. Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Cthulhu żywi się ludzkim mięsem. Dziś rano ojciec wszedł do pokoju i już nie wyszedł.
- I mówisz to z takim spokojem? – zapytał Ernest zupełnie bez emocji. Jakby wieść o tym, że za chwilę może zostać pożarty przez zmutowaną marihuanę nie wywarła na nim absolutnie żadnego wrażenia.
- Wyluzuj. Już się dzisiaj najadł.
W tej historycznej chwili mogło paść tylko jedno pytanie. To, na które Marcin czekał od chwili, gdy tylko Ernest stanął w progu jego domu.
- To co, spróbujemy?
Diler-hodowca wskazał na stół, na którym leżały bibułki do skrętów. W tej kwestii rozumieli się bez słów. Ernest usiadł przy stole i zajął się tym, co szło mu ostatnio dużo lepiej niż pisanie. Skręcaniem jointów.

Piętnaście minut później siedzieli już w kuchni, gapiąc się w cztery ogromne skręty o duszącym słodkawym aromacie sączącym się przez oblepiony żywiczną masą papier. Wyglądały jak żywe i w ogóle nie przypominały zwykłych jointów, ale najwidoczniej żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Marcin zapalił pierwszy.
- W porządku? – zapytał Ernest patrząc jak tamten dusi się ciężkim, zgniłozielonym dymem ze skręta.
- Zajebiste – odparł hodowca przez suchy kaszel. – Musisz spróbować.
Gdy pisarz wchłonął dym do płuc, miał wrażenie że coś się w nim zmieniło, albo zmieniło się coś w jego otoczeniu. W każdym razie coś na pewno przestało być takie jak dawniej. W jednej chwili świat przeistoczył się w jakiś chory komiks, którego głównymi bohaterami było dwóch młodych ludzi sprzedających ludziom szczęście. Diler trawki i pisarz mało ambitnej literatury. Pozornie wszystko wydawało się być na swoim miejscu i nic nie uległo zmianie. Ale dało się wyczuć otaczający ich surrealizm, skryty gdzieś poza ścianami domu Marcina. Nagle Ernest uznał, że jedyne co teraz mogą zrobić, to udać się na spacer po mieście, żeby dokładnie zrozumieć otaczającą ich rzeczywistość. Poznać to, co nieznane. Rozwikłać wszelkie tajemnice wszechświata.
- Tajemnice wszechświata? O czym ty do cholery gadasz? – zdziwił się Marcin.
- Powiedziałem to na głos?
- Od paru minut pieprzysz straszne bzdury.
Ernestowi początkowo wydawało się to trochę dziwne. Ale w końcu doszedł do wniosku, że nowa odmiana marihuany ma niecodzienne właściwości pozwalające na porozumiewaniu się bez słów, telepatycznie, dwóch osobników pozostających pod wpływem jej działania.
- Przydałoby się coś do picia – zawyrokował hodowca roślinek i Ernest przystał na tę propozycję bez żadnego ale, bo i jemu zaczynała dokuczać przeraźliwa suchość w gardle.

Przez dobre pół godziny błądzili po domu Marcina, który zdawał się teraz być jakby labiryntem składającym się ze ścian porośniętych dziwaczną roślinnością. W końcu jednak udało im się wydostać. Słońce zachodziło za horyzont, a wszystkie rzeczy i postacie, które tutaj spotykali, rzucały długie na kilka metrów cienie. W powietrzu wisiała tajemna siła, która sprawiała, że wszystko zmieniło się raz na zawsze i Ernest zaczynał się obawiać, że nigdy już nie wyzwolą się spod jej władania.
- To nam chyba nie przejdzie – powiedział Marcin, jakby domyślając się tego, co chodzi po głowie jego towarzyszowi. A może była to rzeczywiście telepatia.
Zdążył to powiedzieć, gdy płyta chodnikowa tuż przed nimi uniosła się i z głębi chodnika wyskoczył mężczyzna w staromodnym cylindrze i zakurzonym fraku. Nosił dziwaczne wąsy upodabniające go do pewnego surrealistycznego malarza, oraz różowe okulary a na jego plecach widniał namalowany koślawo zegar, o dziwo odmierzający czas.
- Nie powinniście tu być.
Zachowywał pełną powagę nawet wtedy, gdy spod jego cylindra wydostało się dwanaście maleńkich ptaszków śpiewających kolędy.
- Szalony Kapelusznik się kłania. Musicie stąd uciekać. Jak najszybciej.
- Litości. Kapelusznik? Musimy stąd uciekać, a drogę wskażę nam biały królik, tak? – parsknął śmiechem Ernest.
- Co w tym śmiesznego? – zapytał Kapelusznik.
- Stary. Ta faza mnie przeraża – powiedział Marcin.
Ale Ernest nie był już pewien, czy to wszystko dzieje się za sprawą substancji, które wchłonęli wraz z dymem ze skręta. W końcu obaj śnili ten sam sen, co jest już nie do końca wytłumaczalne logicznym rozumowaniem.
- Najlepiej jednak będzie, jeśli skorzystacie z pociągu. Tylko wsiądźcie do odpowiedniego. I nie dajcie się zwieść sztuczkom Cthulhu. Jest zbyt podstępny jak na krzaczek – przestrzegł ich Kapelusznik znikając pod płytą chodnikową.
Zostali sami na środku ulicy, w świecie który, nie licząc kilku szczegółów, do złudzenia przypominał świat rzeczywisty. Ernest pomyślał, że najlepiej będzie jeśli wrócą do domu Marcina, ale wkrótce zrozumiał, że to niemożliwe, bo domu wcale nie ma tam gdzie powinien być. Zniknął tak jak zniknął Kapelusznik i skowronki spod jego cylindra.
- Powinniśmy chyba go posłuchać – powiedział Marcin.
Ernest zmierzył kolegę od stóp do głów badawczym spojrzeniem. Diler-hodowca, człowiek nieulękniony i dotychczas spokojny w każdym calu wyglądał teraz jakby ktoś podłączył go do źródła wysokiego napięcia. Trząsł się w spazmatycznych skurczach, był blady i zlany potem. Pisarz zrozumiał nagle, choć nie miał pojęcia skąd to wie, że jeśli rzeczywiście nie odjadą stąd tym przeklętym pociągiem, z Marcinem będzie już tylko gorzej. Chłopak był nieprzystosowany do takiego poziomu absurdu, jego prosta logika i delikatna psychika nie była w stanie znieść otaczającej ich dziwaczności. Normalny człowiek nie dałby sobie rady z poczuciem surrealizmu wszystkiego dokoła i własnej osoby, dlatego Ernest dziękował w duchu opatrzności, że od pół roku bierze proszki dla schizofreników, po których nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi. Obawiał się jedynie tego, że działanie tych prochów minie, zanim uda im się uciec z tego świata.
Przemierzali ulicę na której roiło się teraz od ludzi o długich nogach i skarłowaciałej reszcie, przeczących wszelkim zasadom perspektywy. Wszyscy patrzyli na nich dwóch w taki sposób, jakby chcieli powiedzieć, że tutaj nie należą i nie mają prawa tu być. Mniej więcej podzielali więc zdanie Kapelusznika. Jak i zresztą zdanie samego Ernesta, który bardzo pragnął już opuścić to miejsce.
Tylko, że łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Jak mieli odjechać stąd pociągiem, skoro nigdzie nie było żadnej stacji kolejowej. Gdy Ernest próbował zapytać kogoś o drogę, dziwaczne istoty nie odpowiadały. Ignorowały jego istnienie zupełnie jak ignorowały go ostatnio szanujące się wydawnictwa. Z kpiną i zaangażowaniem.

Nie wiadomo, jak trafili na stację. Musieli błądzić bardzo długo, chociaż czas nie płynął tu normalnie, był zakrzywiony jak zegar kapelusznika i to co wydawało się tygodniem, mogło upłynąć w sekundę. Ale mogło być też zupełnie odwrotnie. Mogli spędzić tutaj tysiące lat, doświadczając jednego dnia.
Pociąg zatrzymał się przy peronie pierwszym i z megafonów na wysokich słupach wyrastających pomiędzy torami popłynął spłaszczony, zdeformowany głos należący prawdopodobnie do kobiety.
- Pociąg powrotny do Normalności został podstawiony na torze pierwszym. Życzymy przyjemnej podróży.
To chyba nasz, pomyślał Ernest i siłą wepchnął omdlewającego Marcina do wagonu, po czym sam władował się za nim do środka. Przedział, w którym siedzieli, był pusty, za co pisarz był bardzo wdzięczny. Wkrótce maszyna ruszyła z łoskotem, przeciągając się leniwie na powykrzywianych przez czas torach. Szarpnęło i po chwili zostawili stację daleko w tyle. Pisarz poczuł nieopisane zmęczenie. Powieki ciążyły mu coraz bardziej, ale to chyba dobry znak, bo przecież zawsze tak jest kiedy przechodzi działanie trawki. Za chwilę wszystko będzie tak jak dawniej, pomyślał Ernest i z tym przekonaniem zapadł w sen.

Obudził go odgłos otwieranego piwa. Ernest powoli podniósł głowę z blatu kuchennego stołu. Jego oczom ukazała się wymęczona twarz Marcina, powoli popijającego kolejne piwo.
- Stary, nie uwierzysz jak ci opowiem – powiedział Marcin.
Ernest wyjrzał za okno. Było późno, musiał przespać wiele godzin, bo na zewnątrz zrobiło się już zupełnie ciemno.
- Chyba już uwierzę we wszystko – zapewnił częstując się piwem ze skrzynki pod stołem.
Wypili jeszcze po jednym, ale nie rozmawiali już ze sobą. Ernest był zbyt zajęty tym, żeby to wszystko sobie jakoś poukładać. Świat, z którego przed chwilą wrócił obfitował w inspiracje, dzięki którym mógłby znów zacząć pisać, ale jak na złość niewiele z tego wszystkiego pamiętał. Przeżycia, jeszcze przed chwilą tak barwne i wyraźne, traciły na ostrości, zupełnie jak sen, który zaciera się w pamięci chwilę po przebudzeniu, by w końcu zostać zapomniany w ciągu dnia.
- No nic – powiedział w końcu, odkładając pustą butelkę do skrzynki z innymi pustymi już butelkami. – Chyba będę się zbierać.
Pożegnali się i Ernest obiecał, że kiedyś na pewno jeszcze odwiedzi Marcina, żeby spróbować Cthulhu. Wsiadł do swojego antycznego Forda i zdzierając terenowymi oponami trawę sprzed domu Marcina, pisarz ruszył w drogę. Było dobrze po północy, gdy wjechał do centrum i miasto wydało mu się teraz jakby obce. Ulice opustoszały, znikły wszelkie pojazdy ale Ernest nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest obserwowany. Przypomniała mu się scena z „Dzieci kukurydzy”, w której młoda para wjeżdża do miasteczka, a kamera filmuje ich przez okna wystawowe opuszczonych sklepów, z dachów i tajemniczych, zacienionych zakamarków. Wiatr wył przeraźliwie tej nocy, niemal zupełnie zagłuszając rzężenie ledwo zipiącego silnika wysłużonego Forda.
Pisarz włączył radio, żeby trochę rozruszać sytuację. Był środek lata, ale wyglądało na to, że wszystkie stacje uparły się na kolędy. Coś mu to przypominało, ale Ernest nie wiedział co. Kolędy w środku lata jako deja vu są o tyle dziwne, że uczucie deja vu zwykle dotyczy błahostek a nie tak wyraźnych, dziwacznych motywów. Pisarz poczuł jak przechodzą go ciarki. Atmosfera była nie do zniesienia.
Odetchnął dopiero, gdy znalazł się z powrotem we własnym mieszkaniu. Tu już mógł czuć się bezpiecznie. Albo tylko mu się tak wydawało.
Usiadł przy maszynie. Wkręcił czystą kartkę papieru z ledwie napoczętej ryzy i sięgnął po butelkę. Zawsze pił czystą wódkę do porzygania, gdy pisał. Była to świetna wymówka, żeby po kilkunastu minutach oderwać się od pracy, której nie był w stanie kontynuować. Ale dziś alkohol w ogóle na niego nie działał i Ernest nabrał przeświadczenia, że już nigdy nie zadziała. Byłoby to zupełnie zrozumiałe, gdyby wziąć pod uwagę fakt, że pisarz tak naprawdę jeszcze nie wytrzeźwiał po Cthulhu. A mogła to być prawda. Świetnie tłumaczyłoby to postać Kapelusznika siedzącego na krześle pod ścianą. Układał pasjansa w powietrzu i w ogóle nie zwracał uwagi na Ernesta, jakby go nie zauważał.
- Co pan tu robi? – zapytał w końcu Ernest, przezwyciężając wrodzoną nieśmiałość kiepskiego pisarzyny. – Czy ja śnię?
Kapelusznik dopiero teraz oderwał się od kart. Popatrzył na Ernesta tak, jakby dziwił się o co tamtemu w ogóle chodzi.
- Skądś cię znam. Zaraz, zaraz... – próbował przypomnieć sobie Ernest. – To ty kazałeś nam uciekać z... właściwie to skąd?
- Nigdy nie powinniście znaleźć się w Królestwie Wariatów. No może w twoim przypadku nie byłoby jeszcze tak źle, ale twój znajomy... Zaburzył równowagę. Królowa nie puści mu tego płazem.
Wyciągnął z kieszeni fraka ogromną fajkę z cybuchem w kształcie żaglowca i zapalił.
- Zawsze mamy problem z takimi co to są normalni, ale biorą jakieś gówno. Nie wiadomo co z nimi zrobić – kontynuował swoje tyrady. – Królowa uważa, że jeśli ktoś raz wkroczy na nasze ziemie powinien już na zawsze tam zostać. Szaleńcy zostają, ale tacy jak wy...
- Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem.
- Ja też – powiedział Kapelusznik i wyskoczył przez zamknięte okno rozbijając szybę w drobny mak.
Ernest wyjrzał za nim, ale po Kapeluszniku nie został nawet ślad.

Doktor Piguła był znajomym Ernesta z czasu studiów. Jego ksywka wzięła się od jego umiłowania do wszelkich medykamentów, szczególnie tych, po których można było nabawić się skutków ubocznych takich jak zaburzenia widzenia, słyszenia, lub takich, które wywoływały stany euforyczne. Dzięki temu hobby organizm Piguły zawierał w sobie całą tablicę Mendelejewa, przez co wyglądał dwadzieścia lat starzej, niż powinien. Ale jako lekarz był przez to tylko bardziej szanowany.
Co tygodniowe wizyty u doktora Piguły były dla Ernesta niemal obowiązkiem. Piguła pytał wtedy co mu dolega i bez wnikania w odpowiedź wypisywał długą na kilometr receptę po której wykupieniu obaj narkotyzowali się bez żadnego umiaru i zdrowego rozsądku. Dziś jednak Ernest przyszedł z realnym problemem, albo przynajmniej tak mu się wydawało.
- Coś chyba mi się popierdoliło – stwierdził. – Mam halucynacje. Śnię na jawie. Chyba tym razem przedobrzyłem.
- Po czym?
- Po marihuanie.
Piguła zdjął okulary i wlepił w Ernesta spojrzenie z cyklu „oszalałeś?”.
- Oszalałeś? – powtórzył, tym razem na głos.
- Właśnie to chciałbym wiedzieć. Ale to nie była jakaś tam zwykła trawka, tylko zmutowana odmiana. Nawet nie wiem jak to zostało wyhodowane ale mocno nas wczoraj pokopało. Marcin nazwał tę odmianę Cthulhu.
- Jesteś pewien? Cthulhu?
- A co?
- Słyszałem o tym zielsku. Ktoś je przebadał i okazało się, że wyhodowano je na radioaktywnych nawozach z Fabryki Snów w Królestwie Wariatów.
Ernest nie dowierzał temu co słyszy. Skąd Piguła wiedział o Królestwie Wariatów.
- Skąd wiesz o...
- Po tym wszystkim... Trudno żebym nie wiedział. Siedzę w tym już tyle lat. Spotykam się z wariatami na co dzień, sam też pół życia spędziłem pod wpływem. Nietrudno zliczyć dwa do dwóch, więc odkrycie Królestwa Wariatów do kwestia czasu dla każdego psychiatry.
- Jestem w szoku – powiedział Ernest zgodnie ze stanem rzeczy. – Ale dobrze się składa. Może ty mi coś wyjaśnisz. Wczoraj byłem z Marcinem w tym całym Królestwie Wariatów. Przynajmniej tak mi się wydaje. I podobno za to chce nas zlikwidować sama Królowa.
Doktor piguła podrapał się po głowie. Nie ulegało wątpliwości, że nie wie co powiedzieć.
- Byliście w Królestwie Wariatów i udało się wam uciec?
Pisarz przytaknął.
- Nieźle. Niewielu stamtąd wraca. W każdym razie nie tak do końca. Większość na zawsze pozostaje w pewnym stopniu w tamtym miejscu. Normalnie zakłada się im kaftan bezpieczeństwa żeby nic sobie nie zrobili. Ale żeby wrócić w takim stanie w jakim siedzisz teraz przede mną. Do tej pory udało się to chyba wyłącznie Daliemu i Alicji, tej prawdziwej. No, no. Jestem zaskoczony. Moje gratulacje. Opowiadaj, jak tam jest.
- Co mam opowiadać?
- To prawda co malował Dali? Te stwory na długich nogach.
- Słuchaj. Przyszedłem po pomoc. Czuję, że moje życie wisi na włosku. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje.
Doktor Piguła znów podrapał się w głowę. Ernest uświadomił sobie, że jest to coś w rodzaju odruchu bezwarunkowego starego lekomana i nie ma nic wspólnego z zakłopotania.
- Widzę tylko jedno sensowne rozwiązanie. Musimy raz jeszcze udać się do Królestwa Wariatów i pogadać z tą całą Królową. Ale najpierw wypiszę ci receptę. Mam nadzieję, że to wystarczy, żeby wrócić.

Godzinę później stali przed drzwiami do domu Marcina, z kieszeniami załadowanymi po brzegi środkami dla schizofreników. Ernest ze zgrozą zauważył jak ogromnym zmianom uległa rzeczywistość wokół niego i Marcina. Szczególnie wokół Marcina, bo jego dom był teraz cały porośnięty Cthulhu, który teraz przeobraził się w coś pomiędzy krzakiem a jakimś rodzajem grzyba. Wszystko wskazywało na to, że zabrali ze sobą coś z tamtego odrealnionego świata i było to więcej, niż powinni ze sobą zabierać, bo świat dokoła nich rozsypywał się jak domek z kart, tworząc coś w rodzaju pomostu między światem rzeczywistym a Królestwem Wariatów.
- Co tu się stało do kurwy nędzy? – zapytał Piguła, ale Ernest nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby choć trochę oddać powagę sytuacji.
Poza tym obaj wiedzieli, co tak naprawdę jest grane. Po tym jak Dali wrócił z Królestwa wariatów XX wiek stał się istnym wariatkowem. Wyglądało na to, że ten świat nie był w stanie znieść kolejnego powrotu z tamtego świata. Tym bardziej, że tym razem delikwentów ścigały mroczne siły Królowej. Niewidocznie, ale tak dobrze wyczuwalne.
- Chyba nie ma go w domu – zawyrokował psychiatra.
Ernest nacisnął klamkę i okazało się, że drzwi są otwarte. Ostrożnie weszli do środka mdlejąc odurzeni ciężkim zapachem Cthulhu. Pisarz pomyślał, że skoro Marcin spędził tutaj całą noc to mogło spotkać go coś naprawdę niedobrego. Gdy weszli do pokoju dziennego i ich oczom ukazała się postać hodowcy zielska, Ernest wiedział już, że nie pomylił się tak bardzo. Marcin wyraźnie się skurczył, a jego skóra przybrała zielonkawy odcień. Wyglądał zupełnie jak mistrz Yoda z Gwiezdnych Wojen.
- Że przyszliście dobrze się stało – wycharczał głosem nie do poznania, skrzekliwym i zbyt wysokim jak na Marcina. – Królowej złej to sprawka, że wygląd mój nie do poznania jest. Zrobić coś z tym musimy.
Piguła wybuchnął gromkim śmiechem, ale Ernest zganił go za to nie przebierając w słowach. Psychiatra spoważniał.
- Przepraszam. Ale to naprawdę zabawne. Zamieniła go w Yodę.
- Przyznać trzeba, że suka poczucie humoru posiada – zauważył Marcin. – Ale czasu nie traćmy. Trzy skręty zostały jeszcze.
- Akurat po jednym dla każdego.
Zapalili, oddając się w ręce Cthulhu. Doktor Piguła był wniebowzięty.
- A niech mnie. To gówno jest naprawdę dobre – powiedział dusząc się i kaszląc. – Trzeba przyznać, że wyhodowałeś naprawdę ciekawą odmianę.
Była to prawda. Ernest zrozumiał, że Cthulhu nabierał mocy z każdą godziną, bo dziś był o wiele silniejszy niż poprzednio. Odmienny stan świadomości uderzył w nich ze zdwojoną siłą, ledwie zdążyli wrzucić niedopałki do popielniczki.
- Czujecie to? – zapytał Piguła.
Czuli, bo trudno było tego nie poczuć. Ledwie skończyli palić, światem wstrząsnęła potężna fala uderzeniowa, jakby trzęsienie ziemi. Ernestowi zaczęło piszczeć w uszach, jakby został poddany zbyt szybkiej zmianie ciśnienia.
Za oknem zrobiło się jasno jak w dzień, być może dlatego, że w Królestwie Wariatów nikt nie potrzebuje nocy. Przecież tutaj, w miejscu gdzie wszyscy śnią na jawie, nikt nie potrzebował snu. Noc już dawno została zniesiona w Królestwie.
Opuścili dom Marcina w strachu, że któryś z nich może nie poradzić sobie z przytłaczającym surrealizmem tego świata, ale tym razem obawy okazały się niepotrzebne. Cthulhu stał się wystarczająco potężny, żeby zmienić ich psychikę, także żaden z nich nie poczuł nawet zawrotów głowy z powodu podwyższonego poziomu absurdu. Nawet wtedy gdy szli tym przygnębiającym chodnikiem, na którym roiło się od molestowanych dzieci przebranych za słoneczniki. Tańczyły w kółko śpiewając piosenkę o tym, że tutaj rodzice już nic im nie zrobią.
- To smutne – zauważył Piguła.
- Co takiego?
- To smutne, że niektórzy czują się tutaj o wiele lepiej, niż w świecie rzeczywistym.
- Dziwisz się im?
Ernest dopiero teraz uświadomił sobie, że Królestwo Wariatów jest ludziom potrzebne o wiele bardziej, niż przypuszczał. Dla niektórych to miejsce wydawało się być rajem.
- Zobaczcie! – krzyknął Marcin. – Czy to jednorożec?
Doktor Piguła klasnął w dłonie.
- Zawsze chciałem mieć jednorożca – wyjaśnił przez łzy. – Idźcie dalej beze mnie. Ja... Ja sobie chwilę pojeżdżę. Tylko troszkę. Dogonię was.
Ruszyli dalej, chociaż Ernest wiedział, że Piguła wcale nie ma zamiaru ich doganiać. Zawsze był dziwakiem a jego osobistą tragedią było to, że aby stać się autentycznym wariatem musi faszerować się prochami. Nie było sensu przekonywać go, żeby zostawił jednorożca. Wyglądało na to, że Piguła po raz pierwszy w życiu jest naprawdę szczęśliwy.
- Sami sobie poradzimy – powiedział Ernest.
Marcin, a właściwie stworek, którym teraz był Marcin przyznał pisarzowi rację. Ich podróż od tego momentu stawała się coraz cięższa, a droga bardziej kręta i wyboista. Kolorowe stworzenia, które widzieli do tej pory zniknęły z pola widzenia a zamiast nich pojawiły się przerażające dinozaury, smoki i gluty organiczne obdarzone śladową świadomością.
- Chyba zbliżamy się do zamku Królowej – wyjaśnił Ernest. – Podobno tam, gdzie mieszka, szaleństwo przemienia się w obłęd.
- Tak. To by odpowiadało temu opisowi – zgodził się Marcin, obserwując dwie martwe kobiety uprawiające seks z osłem. – Aż niedobrze się robi.
Nie mogli wiedzieć, że wszystko to stanowiło część systemu obronnego zamku. Królowa wiedziała, że nikt poza nią i jej osobistą świtą nie będzie w stanie przejść tą drogą jeśli nie jest wystarczająco obłąkany, a takich witała już z otwartymi ramionami, zmieniając ich w swoich służących.
Mimo to udało im się dotrzeć do samej bramy. Byli wystarczająco odurzeni Cthulhu, żeby poradzić sobie z każdym obłędem. Brama stanęła przed nimi otworem.
- Nie wiem czy powinniśmy tam wchodzić.
- I tak nie możemy już zawrócić.
To prawda. Otchłań, którą zionęła brama zamku Królowej wessała ich jak czarna dziura, na chwilę pozbawiając ich materialności by po chwili ponownie złożyć ich w całość przed samym tronem Królowej.
Władczyni tego miejsca była niezmiernie brzydką istotą. Posiadała narządy rozrodcze obu płci mieszczące się mniej więcej na wysokości piersi. Do tego cuchnęła spalenizną i zgniłymi owocami.
- To wy? – zapytała głosem nastolatki. – Przyszliście błagać o litość?
Ernest sam nie wiedział po co tu przyszli i czego właściwie oczekiwali. Ale wyglądało na to, że nikt nie musi mówić mu co ma mówić, albo robić.
- Przyszliśmy odebrać ci władzę.
Królowa parsknęła śmiechem.
- Gówno możecie – powiedziała. – Nie jesteście wystarczająco szaleni! Straże!
W drzwiach stanęło dwóch rycerzy zakutych w ciężkie płytowe zbroje. Mieli wybite na piersiach imiona. Prawica i lewica. Dwie absolutnie szalone i odrealnione do granic możliwości idee, które dotychczas były wystarczająco niepokonane by służyć samej Królowej.
- Zabierzcie mi to ścierwo. Przerobić na żarcie dla kota.
Ernest zdał sobie sprawę, że są już zgubieni. Nikt nie może powstrzymać tak idiotycznych i destrukcyjnych sił. Ale zanim zostali pojmani, uświadomił sobie jeszcze jedną ważną rzecz. Był pisarzem, a to go do czegoś zobowiązywało. Zrozumiał dlaczego to właśnie Dali wrócił z tego miejsca. Jeśli było coś, co mogło przeciwstawić się siłom Królowej to tylko autentyczna moc artystyczna.
- Tym razem to nie przejdzie – powiedziała Królowa.
- Przejdzie – odparł Ernest i siłą woli spuścił bombę atomową o sile dwóch miliardów megaton na to miejsce.
Wszystko zniknęło w ułamku sekundy. Królowa. Jej przerażająca świta. Zamek. Całe Królestwo Wariatów uległo destrukcji. Marcina też gdzieś wcięło. Wyglądało na to, że ten świat uległ absolutnej, kompletnej i wyczerpującej temat zagładzie.
Ale kiedy wydawało się, że już nic nie da się z tym zrobić, Ernest wyobraził sobie, całe Królestwo Wariatów, w taki sposób, w jaki je zapamiętał. A pamiętał wszystko. Poza tym dodał trochę własnych pomysłów. Wyobrażał sobie tak mocno jak tylko potrafił, a gdy skończył, wyobraził sobie, że nigdy tutaj nie był.

Obudził się u Marcina w kuchni.
- Straszna faza – powiedział hodowca zielska otwierając zimne piwko, rozciągnięty na kuchennym krześle w pozornie niewygodnej pozycji.
Ernest spojrzał na leżącego na podłodze doktora Pigułę.
- Moja własna farma jednorożców – powtarzał przez sen psychiatra. – Moje jednorożce. Moje...
- A temu co? – spytał Marcin. – Chyba nie powinien tyle ćpać.
Ale Ernest nie odpowiadał. Wiedział, że Piguła już nigdy nie będzie musiał niczego brać, żeby pojeździć na kucyku. Jeśli zaś chodzi o niego samego, rozumiał, że ma do napisania teraz strasznie pokręconą opowieść. Spojrzał na Marcina beztrosko żłopiącego swoje piwo i okazało się, że ma już nawet początek. O Marcinie można było powiedzieć wiele złych rzeczy, ale na pewno nie to, że miał kiepski towar.
Ostatnio zmieniony pn 30 kwie 2012, 23:08 przez Tadeusz Nowak, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Kiedy czytam teksty o podobnej tematyce, od razu przypominam sobie książkę Mirka Nahacza "Osiem cztery" - o jaraniu, grzybieniu, piciu i ogólnie miłej atmosferze, w której młodzież chętnie spędza czas ;). Jeśli nie czytałeś, polecam, zdecydowanie polecam.
Ale o Twoim... Cóż, rewelacji nie ma, niestety. Owszem, odczuwałem pewną płynność czytania, ale to raczej wynikało z tego, że było o jaraniu (co jakby samo z siebie jest lekkim tematem); lekkość natomiast chyba jednak powinna wypływać z Twojego stylu, ze sposobu, w jaki przedstawiasz kolejne zdarzenia, a nie z tego, że po prostu piszesz o paleniu. Tutaj styl był jedynie podporą dla pomysłu - powinno być odwrotnie.
Co do samego pomysłu... hm, w sumie fajny. Podobał mi się. Nie był powalający, ale taki zwiewny lekki i powiewny. To na plus.

Oczywiście były smaczki :D
Dzień, w którym podniesiono kurtynę nieświadomości, był gorący i tak spokojny jak wycieczka do muzeum. Ernest zaparkował swój zdezelowany samochód na trawniku przed domem Marcina i zlany potem wyczołgał się z wozu, niemal padając twarzą na podjazd. Musiało być ze czterdzieści stopni, bo stary, nie klimatyzowany Ford zamienił się w piekarnik, w którym można było żywcem upiec się jak ciasteczka z haszem,...
- jest oczywiście kilka innych, ale ten mi się spodobał najbardziej. Tu jest właśnie to, o czym pisałem wyżej, czuć swobodę, lekkość, a to przekłada się na to, że uśmiech sam mi wskakiwał na twarz, kiedy pokonywałem kolejne zdania. A to świadczy tylko o tym, że Twoje pisanie jest po prostu do dopracowania, bo widać w nim błysk :)

Muszę zerknąć na inne Twoje dzieła, żeby Cię lepiej ocenić :)
(Przypuszczam, że opowiadanie lepiej odbiorą ci, co mieli styczność z tym i owym, łatwiej się utożsamić z bohaterami :D )
A tymczasem, tymczasem
Pozdrrrr!
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit

3
Tadeusz Nowak pisze: I wszystko było w porządku, dopóki jeden nie wiedział, że drugi uszczupla zapasy magazynów, a ten drugi nie miał pojęcia o prawdziwym przeznaczeniu tajemniczego pyłu, którym nawoził swoje roślinki. Było w porządku, ale tylko z pozoru.
Te dwa zdania według mnie są zbędne. Powtarzają informacje podane kilka słów wcześniej (że wszystko ok, poza tym, ze nie wiadomo, co to za świństwo), a też jakoś to powtórzenie klimatu nie dodaje.
Tadeusz Nowak pisze:i stanął u drzwi do domu Marcina
"do" zbędne
Tadeusz Nowak pisze:Musiało być ze czterdzieści stopni, bo stary, nie klimatyzowany Ford zamienił się w piekarnik, w którym można było żywcem upiec się jak ciasteczka z haszem, które pałaszował młody pisarz.
Trochę to brzmi, jakby on je pałaszował w tym momencie, czy jakoś przed chwilą. No ale przed chwilą był w samochodzie, więc chyba jednak nie... Można jakoś zasugerować, że to coś, co facet jadał albo dać info w ogóle w osobnym zdaniu.
Tadeusz Nowak pisze:zupełnie przemoczony od żywicznego soku roślin.
żywiczny sok kojarzy się raczej z czymś tak lepkim i gęstym, że za bardzo niczego nie przemoczy. Inna rzecz, skąd tu tyle tego soku. Żywica (czy inne soki) nie wypływają z roślin ot tak dla zabawy.
Tadeusz Nowak pisze:To chyba nie jest odpowiednia nazwa, dla roślinki?
zbędny przecinek
Tadeusz Nowak pisze:Gdy pisarz wchłonął dym do płuc, miał wrażenie że coś się w nim zmieniło, albo zmieniło się coś w jego otoczeniu. W każdym razie coś na pewno przestało być takie jak dawniej. W jednej chwili świat przeistoczył się w jakiś chory komiks, którego głównymi bohaterami było dwóch młodych ludzi sprzedających ludziom szczęście. Diler trawki i pisarz mało ambitnej literatury. Pozornie wszystko wydawało się być na swoim miejscu i nic nie uległo zmianie. Ale dało się wyczuć otaczający ich surrealizm, skryty gdzieś poza ścianami domu Marcina.
Podoba mi się ten opis doznań. Nie jest przegięty, nie silisz się na jakieś odloty. Tylko wydaje mi się, że te odczucia za szybko "wchodzą". Dałbyś mu jeszcze chwilę na skomentowanie smaku czy jakiś innych pierdół, nim zacznie odkrywać tajemnice wszechświata ;)
[tak, ja wiem, ze ta roślinka jest dziwaczna, odwalona i może robić dziwne rzeczy, ale jednak to mi się w oczy rzuciło]
Tadeusz Nowak pisze:który zdawał się teraz być jakby labiryntem
jakby do wywalenia
Tadeusz Nowak pisze: wszystko zmieniło się raz na zawsze i Ernest zaczynał się obawiać, że nigdy już nie wyzwolą się spod jej władania.
za dużo "się" na za krótkie zdanie. Brzmi trochę nieudolnie
Tadeusz Nowak pisze:Zdążył to powiedzieć, gdy płyta chodnikowa tuż przed nimi uniosła się i z głębi chodnika wyskoczył mężczyzna
powtórzenie
Poza tym zupełnie nie łapię momentu, kiedy wyszli z domu.
Tadeusz Nowak pisze:Ale Ernest nie był już pewien, czy to wszystko dzieje się za sprawą substancji, które wchłonęli wraz z dymem ze skręta. W końcu obaj śnili ten sam sen, co jest już nie do końca wytłumaczalne logicznym rozumowaniem.
Pogrubienie - zbędne dopowiedzenie. Czytelnik wie, skąd ta substancja.
Tadeusz Nowak pisze:logika i delikatna psychika nie była w stanie znieść
nie były
Tadeusz Nowak pisze:Jak i zresztą zdanie samego Ernesta, który bardzo pragnął już opuścić to miejsce.
Nie powtarzaj się. To już wiemy.
Tadeusz Nowak pisze:Musieli błądzić bardzo długo, chociaż czas nie płynął tu normalnie, był zakrzywiony jak zegar kapelusznika i to co wydawało się tygodniem, mogło upłynąć w sekundę. Ale mogło być też zupełnie odwrotnie. Mogli spędzić tutaj tysiące lat, doświadczając jednego dnia.
Czekaj, czekaj. Kto to tutaj nagle dostał takich rozważań o czasie i dlaczego? Dotąd narracja była dość silnie przyklejona do Marcina i Ernesta (głownie tego drugiego). Patrzyliśmy i odczuwaliśmy wszystko przez jakiś pryzmat subiektywności. A teraz nagle narrator rzuca mi banałami o czasie. Kto to odczuwa? Na jakiej podstawie wyciąga wnioski? Ja już weszłam w klimat, a tutaj mi wyskakuje ktoś z względnością czasu. Po co?
Tadeusz Nowak pisze:organizm Piguły zawierał w sobie całą tablicę Mendelejewa, przez co wyglądał dwadzieścia lat starzej, niż powinien
organizm jest podmiotem w tym zdaniu. A chyba jednak miało być tak, że to Piguła wyglądał (itd.)
Tadeusz Nowak pisze: nie ma nic wspólnego z zakłopotania.
z zakłopotaniem
Tadeusz Nowak pisze:Godzinę później stali przed drzwiami do domu Marcina, z kieszeniami załadowanymi po brzegi środkami dla schizofreników. Ernest ze zgrozą zauważył jak ogromnym zmianom uległa rzeczywistość wokół niego i Marcina. Szczególnie wokół Marcina, bo jego dom był teraz cały porośnięty Cthulhu, który teraz przeobraził się w coś pomiędzy krzakiem a jakimś rodzajem grzyba.
O, jaki fajny fragment. Wyciąga od razu parę rzeczy, które w tym tekście wyskakują dość często.
Po pierwsze powtórzenia. W tym imion bohaterów, ale nie tylko. Wiem, że czasem efekt zrobiony specjalnie, ale tego jest po prostu za dużo.
Po drugie "coś", "jakimś", "jakby" - ciągła niepewność w opisie. Twoi bohaterowie widzą coś. Niech narrator opisuje to wyraziście, nawet trochę przesadnie, a nie co chwila się waha. "To było takie coś jak jakieś coś, co jakby przypomina..." I jak taką rzecz ma sobie wyobrazić czytelnik?
Tadeusz Nowak pisze:Po tym jak Dali wrócił z Królestwa wariatów XX wiek stał się istnym wariatkowem. Wyglądało na to, że ten świat nie był w stanie znieść kolejnego powrotu z tamtego świata. Tym bardziej, że tym razem delikwentów ścigały mroczne siły Królowej.
tym tym

Powiem tak. To nie jest historia, którą będę wspominać. Ba, pewnie nawet szybko o niej zapomnę. To nie jest tekst, który rzuciłabym się polecać znajomym... Ale jest to tekst całkiem niezły. Twój styl potrzebuje doszlifowania pod paroma względami. Rozpychasz zdania niepotrzebnymi słowami, niekiedy zdania bywają w ogóle stylistycznie dziwaczne. Do tego powtórzenia, trochę drobniejszych błędów, czasem mało wyrazisty opis.
Mimo tego czytało się całkiem przyjemnie. Wizje są pokręcone, bohaterowie sympatycznie wykreowani. Podobało mi się zakończenie i fajnie, że wplotłeś wątek tego psychiatry.
Podsumowując: opowiadanko bez szału, ale całkiem sympatyczne. Od tego tekstu minął prawie rok. Chętnie bym przeczytała coś nowego Twojego pióra (i może w nieco poważniejszej stylistyce? ;) ).

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

4
Adrianna napisała, że
Twój styl potrzebuje doszlifowania pod paroma względami. Rozpychasz zdania niepotrzebnymi słowami, niekiedy zdania bywają w ogóle stylistycznie dziwaczne.
i w pełni się z nią zgadzam. Spróbuję wyłowić te miejsca.
Tadeusz Nowak pisze:na zawsze zostawał stałym klientem.
Być stałym klientem, to kupować daną rzecz zawsze u tego samego sprzedawcy, więc albo zawsze, albo stały. Ja bym usunęła zawsze.
Tadeusz Nowak pisze:Otóż nawóz, którego używał do hodowli, pochodził z magazynów jego wujka, który siedział na jakiejś tajemniczej rządowej posadce. Jego siostrzeniec nigdy nie odważył się zapytać o pozwolenie, więc tym bardziej nie pytał PRZECINEK skąd pochodzi ów nawóz.
POWTÓRZENIA
Tadeusz Nowak pisze:Trzeba przyznać, że chora fascynacja życiem zza oceanu przechodziła w przypadku Marcina wszelkie pojęcie.
Szyk bym zmieniła: Trzeba przyznać, że chora fascynacja życiem za oceanem w przypadku Marcina przechodził wszelkie pojęcie.
A tak naprawdę, to pewnie napisałabym tę informację w dwóch przejrzystych zadaniach.
Tadeusz Nowak pisze:- Kto tam? – zapytał ściszony głos po drugiej stronie drzwi.
Głos nie pyta, pyta człowiek ściszonym głosem. I tu powstaje pewien problem, bo skoro człowiek był po drugiej stronie drzwi, to głos był raczej przytłumiony niż ściszony.
Tadeusz Nowak pisze:Gdy znalazł się już w środku, uderzył go mocny ziołowy zapach, wypełniający cały dom.
Wybacz, ale ziołowy zapach jest w zielarni lub aptece. Ziołowa może być herbatka i wtedy będzie mieć ziołowy zapach. To słowo nie oddaje zapachu, który tak dobrze znał pisarz. :)
Rzeczywiście pokój dzienny wyglądał teraz nie do poznania.
Coś/ktoś zmienił się nie do poznania, jest nie do poznania, ale nie wygląda nie do poznania. Jego wygląd się zmienił. Wyglądał jak nigdy dotąd.
W tej historycznej chwili mogło paść tylko jedno pytanie. To, na które Marcin czekał od chwili, gdy tylko Ernest stanął w progu jego domu.
POWTÓRZENIA
Tadeusz Nowak pisze:Gdy pisarz wchłonął dym do płuc, miał wrażenie że coś się w nim zmieniło, albo zmieniło się coś w jego otoczeniu. W każdym razie coś na pewno przestało być takie jak dawniej.
wchłonął dym, wciągnął dym do płuc
Zdecydowanie za dużo zmian i cosiów.
Tadeusz Nowak pisze:Ernest pomyślał, że najlepiej będzie jeśli wrócą do domu Marcina, ale wkrótce zrozumiał, że to niemożliwe, bo domu wcale nie ma tam PRZECINEK gdzie powinien być. Zniknął PRZECINEK tak jak zniknął Kapelusznik i skowronki spod jego cylindra.
Dlaczego zrozumiał? Co się stało, że pojął? Szukał domu? odwrócił się i spojrzał? Rozejrzał dookoła? A może to przeświadczenie, całkiem irracjonalne przeczucie? Brakuje mi tej informacji.
Tadeusz Nowak pisze:Chłopak był nieprzystosowany do takiego poziomu absurdu, jego prosta logika i delikatna psychika nie była w stanie znieść otaczającej ich dziwaczności.
Opisałeś tylko Kapelusznika i super roślinkę - czy to jest aż taki poziom absurdu? Może trzeba rzucić kilka zdań więcej, bo otoczenie się nie zmieniło, wszystko wygląda tak samo. A to nie tworzy tego surrealistycznego nastroju. Właściwie poza przekonaniem bohatera nie ma na to żadnych "dowodów". Co on widzi, że tak twierdzi? Opisujesz to, ale dopiero po tym stwierdzeniu, a może warto odwrotnie? Tak trochę to wygląda jakbyś stawiał tezę, a potem ją udowadniał.
Tadeusz Nowak pisze: Szarpnęło i po chwili zostawili stację daleko w tyle. Pisarz poczuł nieopisane zmęczenie. Powieki ciążyły mu coraz bardziej, ale to chyba dobry znak, bo przecież zawsze tak jest PRZECINEK kiedy przechodzi działanie trawki. Za chwilę wszystko będzie tak jak dawniej, pomyślał Ernest i z tym przekonaniem zapadł w sen.
Powtórzenie.
Zmieniłabym ten fragment, bo jakoś tak dziwnie. Najpierw "Pisarz poczuł zmęczenie", czyli ktoś o tym opowiada. A potem "to chyba dobry znak, bo przecież zawsze tak jest, kiedy przechodzi działanie trawki.", czyli narrator tez popala, bo nagle się ujawnia i pisze z własnego doświadczenia?
Ernest coś pomyślał. Te jego myśli trzeba jakoś zaznaczyć. Niedawno o tym dyskutowano: http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopi ... b48#108170
Tadeusz Nowak pisze:Wypili jeszcze po jednym, ale nie rozmawiali już ze sobą.
Rozmawia się z kimś, wiec chyba nie trzeba pisać, że nie rozmawiali ZE SOBĄ. Wiadomo, że ze sobą. :)
Tadeusz Nowak pisze:odkładając pustą butelkę do skrzynki z innymi pustymi już butelkami.
Podkreślenie niepotrzebne.
Tadeusz Nowak pisze:Przypomniała mu się scena z „Dzieci kukurydzy”, w której młoda para wjeżdża do miasteczka, a kamera filmuje ich przez okna wystawowe opuszczonych sklepów, z dachów i tajemniczych, zacienionych zakamarków. Wiatr wył przeraźliwie tej nocy, niemal zupełnie zagłuszając rzężenie ledwo zipiącego silnika wysłużonego Forda.
Wiatr wył w filmie?
Tadeusz Nowak pisze:Kolędy w środku lata jako deja vu są o tyle dziwne, że uczucie deja vu zwykle dotyczy błahostek a nie tak wyraźnych, dziwacznych motywów.
To brzmi jakby wyjęte z definicji pojęcia.
Tadeusz Nowak pisze:Tu już mógł czuć się bezpiecznie. Albo tylko mu się tak wydawało.
Podkreślonym zdaniem wyprzedzasz fakty. Czytelnik już wie, że zaraz się coś stanie. Zamierzony efekt?
Tadeusz Nowak pisze:. Zawsze<,gdy pisał,> pił czystą wódkę do porzygania, gdy pisał. Była to świetna wymówka, żeby po kilkunastu minutach oderwać się od pracy, której nie był w stanie kontynuować. Ale dziś alkohol w ogóle na niego nie działał i Ernest nabrał przeświadczenia, że już nigdy nie zadziała. Byłoby to zupełnie zrozumiałe, gdyby wziąć pod uwagę fakt, że pisarz tak naprawdę jeszcze nie wytrzeźwiał po Cthulhu.
wytrzeźwieć - to słowo odnosi się do alkoholu. Wytrzeźwiał po trawce?
Tadeusz Nowak pisze:kontynuował swoje tyrady.
swoją tyradę;
tyrada - dłuższa wypowiedź, często nieco nudnawa;
Tadeusz Nowak pisze:Ernest nie dowierzał temu co słyszy. Skąd Piguła wiedział o Królestwie Wariatów.
Tadeusz Nowak pisze:Normalnie zakłada się im kaftan bezpieczeństwa żeby nic sobie nie zrobili. Ale żeby wrócić w takim stanie w jakim siedzisz teraz przede mną.
Interpunkcja do wprowadzenia: przecinek, znak zapytania, wykrzyknik.
Tadeusz Nowak pisze:- Czujecie to? – zapytał Piguła.
Czuli, bo trudno było tego nie poczuć.
Tadeusz Nowak pisze:Wyglądało na to, że ten świat nie był w stanie znieść kolejnego powrotu z tamtego świata.
Powtórzenia do zlikwidowania.


Ogólnie: opowiadanie przeczytałam z przyjemnością, bo pomysł jest szalony. Jednak powinieneś popracować nad formą.

Pozdrawiam.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

5
Ciekawe psychodeliczne fantasy. Od razu przypomniał mi się "Wurt" J. Noona.
Jako kmiotek nie będę się czepiał stylu czy szukał powtórzeń. Jedno, że sam robię podobne błędy. Drugie - są tu lepsi w tej materii.
Ale przyczepię się do Yody-Marcina i jego maniery mówienia, bo widzę u ciebie pewną niekonsekwencję.
Tadeusz Nowak pisze:- Przyznać trzeba, że suka poczucie humoru posiada – zauważył Marcin. – Ale czasu nie traćmy. Trzy skręty zostały jeszcze.
Początek kwestii jak najbardziej ok. Ale ostatnie zdanie nie brzmi "yodowo". Orzeczenie powinno być na końcu. Inne wyrazy też bym poprzestawiał dla lepszego efektu.
Tadeusz Nowak pisze:- Zobaczcie! – krzyknął Marcin. – Czy to jednorożec?
Yoda raczej nie krzyczał. Yoda to dystyngowana oaza spokoju.
Tadeusz Nowak pisze:- Tak. To by odpowiadało temu opisowi – zgodził się Marcin, obserwując dwie martwe kobiety uprawiające seks z osłem. – Aż niedobrze się robi.
Tu już Marcin w ogóle mówi normalnie. Chociaż nieco wcześniej przypominasz, że chłopak nadal jest zielonym stworkiem.

Jeśli przejście na normalny styl mówienia było zabiegiem celowym to oczywiście nevermind. Jeśli nie i swoim ględzeniem pomogłem to polecam poczytać o szyku zdania OSV. Nie będę się wymądrzał, sama wikipedia lepiej to opisuje a ja znawcą nie jestem. Zresztą sam przed chwilą sprawdziłem co i jak, bo mimo iż za wielkiego fana Gwiezdnych Wojen się nie uważam to mnie dziabnęło to w oko :P .
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron