Kiedyś w latach 60 (miniatura)

1
WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW1

WWW"Jeśli chodzi o nałogi, poker był jednym z wielu, dla których kompletnie straciłem głowę"...

WWWZaczęło się to w 1967 roku, miałem wtedy dziewiętnaście lat. Zwabiony przez ambicje, pragnąłem wyrwać się z Freehold w stanie New Jersey – a, że w nauce szło mi całkiem nieźle, rozsądnym wyjściem było pójście na studia. Miałem do wyboru edukację, albo kamasze. Bez zastanowienia wybrałem to pierwsze. Złożyłem, więc podania do kilku uczelni w obrębie pięćdziesięciu mil, i czekałem. Pod koniec sierpnia otrzymałem list z Cornell University leżącym w Nowym Jorku, akceptujący moją rekrutację. Semestr zaczynał się w październiku, lecz ja pojechałem od razu.
WWWPrzybyłem do miasta myśląc: Boże! Gdzie byłem przez wszystkie te lata? Na żałosnym zadupiu?… W Nowym Jorku budynki sięgały chmur, ludzie tryskali energią, dookoła pobłyskiwały kolory i piętrzyła się totalna różnorodność. W Wietnamie trwała wojna, na ulicach rozwieszano transparenty i organizowano demonstracje. Lata 60 były jak chaos; pełne sprzecznych idei przypominających człowieka ubranego w koszulkę i zwiewne spodenki w trakcie śnieżnej zawieruchy. No i było nędznie…
WWWMiałem mało pieniędzy. Do rozpoczęcia szkoły dzielił mnie grubo ponad miesiąc to dzież, postanowiłem znaleźć jakaś pracę. W między czasie ulokowałem się w schronisku dla młodocianych na rogu Siedemdziesiątej Ósmej i Trzeciej. Odrapany budynek o ponurym wnętrzu, wzbijał się w deszczowe nowojorskie niebo niczym zakrzywiony szpon. W środku panowała wilgoć, a stęchłe powietrze gryzło w nozdrza ostrzej niż kurz pokrywający podłogi. Doba kosztowała dolara - teraz to śmieszny pieniądz - lecz wtedy oznaczał kupę szmalu. Pokój był ciasny i dobrze oświetlony, z widokiem na rozwlekłą ulicę, i budynki wyrastające z ziemi, pobłyskujące migotliwie każdej nocy.
WWWHarry’ego Frosta poznałem tamtego dnia, zaraz po wejściu do pokoju, w którym miałem spędzić następny miesiąc. Leżał na łóżku z jedną ręką pod głową, drugą trzymając wyświechtaną gazetę, wertując ją wzrokiem. Nie spojrzał na mnie dopóki nie zająłem łóżka pod oknem i rozłożyłem swoich rzeczy. Nie było ich wiele, mieściły się w skórzanej walizce, którą dostałem od wujka, jako: prezent na… nową drogę życia…
WWW- Trzynaście osób… – odezwał się Harry i wlepił we mnie te swoje ciemne przenikliwe oczy.
WWWMilczałem.
WWW- Trzynaście osób zginęło dziś rano na Pacyfiku – powiedział sennym głosem jakby oddalonym o całe mile stąd. – Sprawiedliwie?
WWW- Nie – odpowiedziałem ponuro.
WWWUśmiechnął się przyjaźnie i odrzucił gazetę.
WWW- Jestem Harry Frost.
WWW- Neil Jones – uścisnęliśmy sobie dłoń.
WWW- Wygląda na to, że będziemy razem dzielić pokój. Czym się zajmujesz?
WWW- Na razie jeszcze niczym. W październiku zaczynam szkołę.
WWWPrzyglądał mi się przez chwilę z nad rozwichrzonych ciemnych włosów i znowu się uśmiechnął.
WWW- Ach tak, student. A na jakim kierunku?
WWW- Literatura – odparłem. – A ty?
WWW- Jestem gitarzystą folkowym… – wyjął z kieszeni paczkę Lucky Strike’ów i odpalił papierosa – gram w Village.
WWW- Acha – nie miałem pojęcia, o czym on mówi, o jakim Village…
WWW- Palisz?
WWW- Tak – podał mi fajkę i zapalniczkę, a pokój wypełnił się dymem.
WWWNie pamiętam czy polubiłem go od razu, czy stało się to później, wyczułem jednak, że Harry to równy gość. Opowiedział mi trochę o sobie: pochodził z Baudette, z małej wioski graniczącej z Kanadą. Był drugim synem farmera, Jamesa Frosta i miał starszego brata i dwie siostry. Mówił, że do Nowego Jorku przyjechał z ciekawości, ale kogo próbował nabrać? Samego siebie? Nie powiedziałem tego wprost, jednak, zdawałem sobie z tego sprawę; nikt nie pokonuje tysiąca pięciuset mil ze zwykłej ciekawości! Na pewno nie ktoś taki jak on – nie gitarzysta folkowy…
WWW- Czyli znasz piosenki Woody’ego i Hanka Williamsa? – zapytałem późnym wieczorem, gdy leżeliśmy już na łóżkach i paliliśmy fajki.
WWW- Owszem, ale nie wykonuje. Piszę własne – powiedział w sposób dziwnie przekonywujący. Wyczułem w tych słowach pewnego rodzaju dumę, która kiedyś miała wpłynąć na jego samo uznanie. Po chwili zrobiło mi się głupio, że o nich zapytałem. Chyba każdy folkowiec wiedział, kim jest Woody Guthrie. To tak jakbyś spytał katolika, czy wie, kim jest Jezus Chrystus. Dalej rozmawialiśmy o baseballu i wojnie.
WWWOkoło jedenastej wyszedłem na spacer. Niebo było posępne, ruch na ulicach dużo mniejszy, wiatr łagodnie chłostał mnie po twarzy. Coraz częściej myślałem o Wietnamie, i o tym, co się tam dzieje. W wiadomościach podawali straty na obu frontach; Ameryka rozstrzelała oddziały Wietkongu, Wietkong zatopił amerykański okręt na Pacyfiku, szturmowce zrzuciły napal na wioskę, w której ukrywano wietnamskie dzieci… Boże! To wszystko miało miejsce? Jakim cudem?
WWWPoszedłem wzdłuż siedemdziesiątej ósmej, przecinając po drodze trzy przecznice. Szedłem powoli, rozglądając się po Lenox Hill, patrząc na sklepy, kawiarenki, samochody i mijających mnie ludzi. Wszystko było takie surrealistyczne. Co ja tu robię, zastanawiałem się. Byłem w obcym mieście, w samym sercu Manhattanu, nie miałem pojęcia gdzie, co jest, kierowałem się tabliczkami: „EAST RIVER, 2 mile”. Światła neonów pobłyskiwały w mglistej ciemności, chmury sunęły leniwie po niebie. Wraz ze zbliżaniem się do rzeki, wiatr przybierał na sile…

WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW23:44

WWWSpacerując wzdłuż mętnej zielonej rzeki, myślałem o ojcu. To dziwne, ale nawet po latach powracał do mnie we wspomnieniach, wyraźny, tak jakbym ostatni raz widział go nie dalej niż wczoraj. Nostalgiczne odczucia tęsknoty budziły się we mnie zwykle, kiedy znajdowałem się w miejscu oddającym jakąś energię, namiastkę ducha przeszłości, wyczuwalnego wyłącznie za pomocą pojedynczych myśli. Poddawałem się im z ochotą, sunąc po ulicach ze spuszczoną głową niczym duch, zatopiony we własnych głębinach. Pamiętając…
WWWKiedy byłem mały, często włóczyłem się z ojcem po różnych spelunach, gdzie on grywał w karty. Nazywaliśmy to Nocnymi Szaleństwami Jonesów. Siadał do pokera cały podekscytowany, uwielbiał grać. Zawsze przed partyjką pocierał ręce, chuchał w nie na szczęście i puszczał mi oczko. „No rozdawać”, mówił dziarskim tonem. Ja natomiast popijałem coca-colę przez słomkę i przyglądałem się kartą. Jeśli szło zostawaliśmy do późnego rana, jeśli nie to też zostawaliśmy do późnego rana - noc była dla nas młoda, bez względu na godzinę. Później człapaliśmy do domu gdzie matka spuszczała nam łomot: „Gdzieżeście byli?... Szlajać się tak po nocach. Co sobie ludzie pomyślą?”, wrzeszczała cała rozdygotana. Znowu mnie zawiodłeś, Tony. Jak mogłeś? I choć zawodził ją nieustannie, kochała go nad życie. A on, chyba w podzięce za tą miłość, nie tykał alkoholu podczas naszych wspólnych eskapad. Wracał do domu trzeźwy i w dobrym humorze (no chyba, że przegraliśmy dużo forsy), wtedy bywał posępny. Więc kiedy zmarł na raka płuc, gdy miałem trzynaście lat, ja także stałem się posępny. I nawet po sześciu latach, ciągle za nim tęsknie…

WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW3

WWWNastępnego ranka obudziłem się wcześnie. Za oknem, miasto tonęło we mgle. Ponure niebo stroniło od słońca, okryte w zszarpane burzowe chmury, zapowiadało nadejście deszczu. Harry spał smacznie, odwrócony do mnie plecami. Jego ciemne kosmyki włosów opadały mu na ramiona, stercząc we wszystkie strony. Nie miałem pojęcia, o której zwykle wstawał, dlatego nie chciałem go budzić. Zresztą nie bardzo zależało mi na towarzystwie.
WWWPodniosłem się z łóżka i przeciągnąłem. Chłód napływający z korytarza wsuwał się do pokoju przez szparę pod drzwiami, i liznął mnie po plecach.
Drgnąwszy lekko, wyjąłem z walizki świeże ubranie; ulubione Levisy i czerwoną koszulę w kratę, i odziałem swoje gołe ciało. Jak na pierwszą noc spędzoną z dala od Freehold, wyspałem się całkiem nieźle. Nie śniłem o niczym szczególnym, a nawet jeżeli, to nie pamiętam.
WWWZegarek wiszący nad drzwiami (okrągła tarcza z czarną obwódką), wskazywał siódmą piętnaście. Zastanawiałem się, co robić. Chciałem iść szukać pracy, lecz było za wcześnie. Nie byłem też głodny, więc kolejne dwie godziny przesiedziałem na łóżku, studiując podręcznik do literatury: Repetytorium z Literatury Klasycznej, który kupiłem w księgarni, w Freehold. Pani Frey sprzedała mi go po promocyjnej cenie gdyż okładka była nieco podniszczona, a grzbiet lekko rozklejony.
WWWOkoło dziewiątej obudził się Harry. Sennym wzrokiem powiódł po pokoju, spojrzał na mnie, zerknął w stronę okna i puścił okropnie głośnego bąka.
WWW- Siema – wycedził. Szczerzył się jak dziecko.
WWWObrzuciłem go pobłażliwym wzrokiem, patrząc jak na idiotę, lecz nie czułem się urażony. Właściwie to jego obsceniczne zachowanie, wydało mi się nieodłączną częścią osobowości, którą wkrótce miałem poznać.
WWW- Dobrze spałeś? – zapytał niedbałym tonem, na co ja rzuciłem zwięzłe: tak, i zwlokłem się z łóżka. Harry momentalnie zrobił to samo, podrapał się po tyłku i ziewnął przeciągle. Miał na sobie bokserki w niebieskie pasy i biały podkoszulek; wyświechtany i postrzępiony.
WWW- Ależ miałem sen…
WWWChwyciłem swoje skórzane martensy i zacząłem je nakładać.
WWW- Wychodzisz? – posłał mi zdziwione spojrzenie. – Tak wcześnie?
WWW- Mam parę spraw.
WWW- Jakich spraw? – Po jednym dniu byliśmy już najlepszymi kumplami i opowiadaliśmy sobie najskrytsze tajemnice.
WWW- Po prostu. Muszę znaleźć prace i takie tam…
WWW- Acha… – zastanawiał się przez chwilę – zjadłbym coś. Może skoczymy na śniadanie? Znam jedno fajne miejsce. I jest tanie!
WWWPoczułem delikatne ukłucie w żołądku.
WWW- Dobra! Też bym coś zjadł.
WWW- Tylko się ubiorę, Neil.
WWWPościeliłem łóżko i wyjrzałem przez okno. Mgła ustała. Przez szeroką ulicę przewijały się tłumy ludzi spieszących do pracy. Odziani w płaszcze, kluczowo trzymający parasole, w razie gdyby lunął deszcz, przemieszczali się na moich oczach jak mrówki. Samochody przecinały jezdnię pędząc w obu kierunkach, żółte taksówki połyskiwały nawet w szarościach. Nowy Jork przypominał gąszcz, gdzie ludzie odgrywali roślinność.
WWW- No idziemy? – zapytał Harry, ubrany w ciemne jeansy, ciemny sweter i skórzaną brązową marynarkę, załataną na łokciach. Ze swoją bladą twarzą, przenikliwym wzrokiem i gęstą czupryną ciemnych włosów, wyglądał jak rasowy gitarzysta folkowy. Po prostu cool.
WWW- Jasne, Winnetou! Prowadź.

WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW4

WWWWyszliśmy na ulicę i, od razu dotarły do mnie odgłosy tętniącego życiem miasta. Warkot silników, stukanie obcasów o chodnik, poranne rozmowy, ukradkowe szepty, wszystko, co tylko chcesz – wszystko naraz!
WWWRuszyliśmy Trzecią Aleją kierując się, jak wyjaśnił Harry, w stronę Hunter College. Okazało się, że Harry Frost mieszkał na Lenox Hill już ponad trzy miesiące i, przez ten czas nieźle zaznajomił się z okolicą. Pokazywał wybrane przez siebie obiekty i trochę mi o nich opowiadał.
WWW- Tam jest biblioteka – wskazał na oszklony budynek przypominający salon samochodowy Chevroleta. – Tam kultowy sklep z płytami. Tutaj, w sobotę, czyta się poezje. Szliśmy w dół ulicy, a ja próbowałem wszystko zapamiętać. – A tam, gdybyś którejś nocy czuł się samotny…
WWW- Żartujesz? W tej ciemnej bramie?
WWW- Poważnie – mówił ubawiony. Spojrzałem wewnątrz mrocznego tunelu prowadzącego do kamienicy, wydrążonego między dwoma alejkami, gdzie głęboki cień spowijał kamienne ściany. Przez chwilę wydawało mi się, że ktoś na mnie patrz, że błysnęły czyjeś oczy, czerwonym krwistym kolorem…
WWW- Ponure miejsce – wyszeptałem.
WWW- W środku jest ładnie.
WWW- Na pewno! – przytaknąłem uśmiechając się blado.
WWWPoszliśmy dalej. Ludzie przewijali się przez chodnik nie patrząc jak idą. Wpadali na siebie, wpadali na mnie, od czasu do czasu szturchali się ramionami. Jakaś kobieta w płomiennej sukience omal się nie wywróciła, gdy zgraja młodocianych dupków, wbiegła w nią jak fala uderzeniowa. Jej krzyk zawisł w powietrzu na długo, przed naszym odejściem w stronę kolejnych przecznic.
WWW- Spójrz! – wskazałem na witrynę sklepową kanadyjskiego sklepu spożywczego. Do drewnianej tabliczki przywieszano właśnie plakaty. Jeden z mężczyzn rozpościerał papierowe płótno, skryty pod zielonym baldachimem, a drugi uwieńczał je srebrnymi pineskami. Poczekaliśmy aż pracownicy rządowi się oddalą, i podeszliśmy bliżej. Postery przedstawiały czarodzieja o srogiej twarzy; miał poważny wzrok, długi haczykowaty nochal, białe włosy i brodę. Na głowie nosił cylinder z gwiazdką, i wskazywał palcem prosto w moją pierś.
WWW- Co to jest? – zapytałem Harry’ego.
WWW- To Wujek Sam, Neil. Nie widziałeś go wcześniej? Jesteś chyba jedynym Amerykaninem na całym kontynencie, który nie wie, kto to Wujek Sam! Produkują je od 1965.
WWWSpoglądałem na czarno-czerwone litery zajmujące połowę plakatu, układające się w dwa zdania: CHCEMY CIĘ! DOLĄCZ DO ARMI STANÓW ZJEDNOCZONYCH!!
WWW- Nie, nie widziałem. W Freehold tego nie było – wskazałem na plakat z poczuciem odrazy. W oczach Wujka Sama piętrzyło się dzikie okrucieństwo, chciwość, która miała zmusić takich jak ja, do tego by walczyli w dżungli. Propaganda zachęcająca do mordu. W tamtej chwili czułem się bardziej przeciwko wojnie niż kiedykolwiek.
WWW- Chodźmy na to śniadanie – rzuciłem oschle i odeszliśmy. Przed oczami miałem ciągle czerwone napisy: CHCEMY CIĘ! DOŁĄCZ DO ARMI STANÓW ZJEDNOCZONYCH!!
WWWPrzez cały czas…

WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW5

WWWZjedliśmy u Benny’ego na rogu Sześćdziesiątej Siódmej i Trzeciej. Była to nieduża knajpka urządzona w amerykańskim stylu rodeo. Na ścianach wisiały bycze poroża umocowane na drewnianych płytkach, stoliki otulone były w drewniane boksy, a siedzenia podszyte czerwonymi poduszkami, miejscami rozdartymi aż tak, że wychodziła z nich gąbka. W tle, z głośników nad sufitem, uchodziła muzyka – Johnny Cash śpiewał: „Like a bird in the tree, I got my liberty. And I’m free from the chain gang now ”. Zamówiłem stek z frytkami i piwo korzenne. Usiedliśmy pod oknem wychodzącym na ulicę i trochę rozmawialiśmy, głownie o Nowym Jorku. Za szybą spacerowały tłumy młodych amerykanów.
WWW- Co dziś mam w planach? – zapytał Harry, przeżuwając swoją porcję steku. – Wieczorem chcę odwiedzić znajomego z Village. Wybieram się już tydzień, i jakoś nie mogę trafić. Chcesz to możesz pójść ze mną.
WWWZgodziłem się. I tak nie miałem nic do roboty.
WWW- Właśnie, Harry. Co to jest to Village? Jakaś dzielnica, tak?
WWWPopatrzył na mnie jak gestapo na Żyda.
WWW- Greenwich Village! Człowieku! To stolica artystów; poetów, muzyków, pisarzy, malarzy, czegokolwiek. Bastion wiedzy, intelektualny półświatek dla spragnionych. Pełna kafejek, barów, teatrów i muzyki. Tam zaczynał Bob Dylan, tam mieszkał Poe, czytałeś go?
WWW- No jasne! Edgar Allen Poe. Czarny Romantyzm. Jak miałbym go nie znać?
WWWHarry ucieszył się.
WWW- To świetnie. Już niedługo będzie z ciebie taki nowojorczyk, że ho! Zobaczysz.
WWWNie wiem, co to miało znaczyć, nie wiem też czy miałem czuć zgrozę, czy popaść w euforię, w każdym razie podobało mi się. Cholernie mi się podobało. Czułem, że w Nowym Jorku mógłbym się odnaleźć.
WWWPo śniadaniu pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Ja w stronę domu, Harry w stronę rzeki. Niebo zaczynało się przejaśniać i od czasu do czasu wychodziło słońce. Chmury jakby nieco się rozszczepiły i opadły. Do popołudnia powinno zalśnić błękitem.
WWWZamierzałem szukać pracy, tak jak wcześniej planowałem. Ruszyłem Trzecią Aleją, mijając po drodze pawilony, które wcześniej przeoczyłem i których najwidoczniej nie pamiętałem. Pomyślałem, że zacznę od sklepów muzycznych. Wszedłem do pierwszego napotkanego, Alvin Kirk Music Store.
WWWW środku było duszno i ciemno. Rząd gitar akustycznych wisiał na uchwytach umocowanych na wysokości głowy. Delikatne drewno połyskiwało pasmami, gdy się zbliżałem. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem instrumentu. Na gryfie wyżłobiono napis, Gibson J-45. Korpus zabarwiony był w ciemnym odcieniu, mieszanym z ognistym brązem.
WWW- Mogę Panu w czymś pomóc? – odezwał się szorstki głos za moimi plecami, tak niespodziewanie, że aż podskoczyłem. Odwróciłem się i ujrzałem śmiesznego, małego człowieczka o obwisłej skórze. Miał wychudzoną twarz, zapadnięte oczy i usta wykrzywione w sardonicznym uśmiechu.
WWW- Właściwie to tak – powiedziałem najpewniej jak potrafię. – Szukam pracy. Może potrzebuje pan kogoś do pomocy?
WWW- Nie, nie potrzebuję – mlasnął, po czym dodał: – Sam świetnie sobie radzę. Żegnam pana.
WWWWyszedłem bez słowa. Nie spodziewałem się, że w pierwszym lepszym sklepie przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Właściwie to bardzo bym się zdziwił. Ale, jak mawiał Einstein, trzeba próbować!
WWWOkoło drugiej popołudniu, dobry nastrój zaczął mnie opuszczać. Odwiedziłem siedem albo i więcej sklepów, i w żadnym nie potrzebowali asystenta. W New York Music Store, powiedzieli mi, żebym spróbował za parę tygodni, w MARILYN Records, że właśnie kogoś zatrudnili, a w Tony Parkins Music Store, właściciel zapytał czy umiem grać na jakimś instrumencie, i kiedy powiedziałem mu, że nie, zaczął wrzeszczeć na całe gardło: „Wynoś się! Albo sam cię stąd wypierdolę!”. Uznałem, że nikt nie będzie mnie obrażał i wysyczałem, że jeśli tylko muśnie mnie tą swoją tłustą łapą, to powybijam mu wszystkie zęby i rozkwaszę nochala. I nagle przestał być taki bojowy.
WWWO trzeciej miałem dość. Widocznie potrzebowałem więcej czasu niż jeden dzień, nawet w mieście tak rozległym jak Nowy Jork. Poczłapałem do domu, zawiedziony, lecz nie zamierzałem się poddać tak łatwo. Skoro w sklepie muzycznym nie mam szans, należy spróbować w innej branży, na przykład w hotelu. Tak! Nazajutrz planowałem oblegać hotele! Szedłem między gąszczem ludzi, przyśpiewując sobie: „Nie łam stary się, to tylko zamek płonie…”, a Neil Young przygrywał w mojej głowie solówkę.

WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW6

WWWDotarłem do Przytułku, czując się okropnie sennym. Przeszedłem przez recepcję nie odzywając się słowem do Pani Peterson, i wspiąłem się po krętych schodach na drugie piętro, gdzie mieściło się nasze lokum. Otworzyłem stare, skrzypiące drzwi z numerem 4, i wszedłem do środka. Harry’ego jeszcze nie było, co wcale mi nie przeszkadzało, ponieważ, chciałem się zdrzemnąć. Włączyłem radio stojące na stoliczku przy łóżku mojego nowojorskiego kumpla, i osunąłem się na własne. Z głośników uleciał Bob Dylan.
WWWHey Mr. Tambourine Man play a song for me…
WWWPo półgodzinnej sjeście, poczułem głód. Zwlekłem się z wyra i pognałem do recepcji, gdzie Pani Peterson, wbita w fotel, oglądała Rodzinę Adamsów w małym telewizorze Saturn 201. Kiedy podszedłem, odwróciła się i zwężały oczy. Chyba nie lubiła, gdy ktoś jej przeszkadzał. Zapytałem czy w budynku znajduje się stołówka, gdzie mógłbym coś przekąsić, na co ona skinęła głową.
WWW- Zejdziesz do piwnicy… – wskazała na schody przy końcu korytarza -korytarzem na prawo, do samego końca. Następnie przez białe drzwi, i do okienka! – tymi słowami zakończyła rozmowę, a ja, odszedłem.
WWWNa dole było chłodno i wilgotno. Z lampy w sieni uchodziło słabe światło, w powietrzu rozbrzmiewały odgłosy przypominające wentylatory, albo głośną pracę lodówki. Rozejrzałem się dookoła: dwa korytarze prowadzące w przeciwnych kierunkach, skąpane w głębokim cieniu. Na końcu jednego z nich, tego, którym miałem pójść, pobłyskiwała żaróweczka, oświetlająca skrawek większego pomieszczenia, oddalonego o jakieś dziesięć metrów. Ruszyłem w jego kierunku. Kroki uderzały o goły kamień z echem, odbijając się od kamiennych ścian i niskiego sufitu. Mniej więcej w połowie drogi, coś otarło się o moją nogę i zapiszczało. Kiedy pochyliłem się by to sprawdzić, zniknęło w szczelinie, nie pozostawiając po sobie śladu. Miałem nadzieję, że kotlety dostarczano od rzeźnika…
WWWW stołówce, którą później nazwano Tęczową Jadalnią, ujrzałem faceta przy stoliku, wcinającego zupę, i kobiecą sylwetkę w okienku, krzątającą się po kuchni. Podszedłem do niej.
WWW- Cześć. Czy mogę jeszcze dostać obiad?
WWWMłoda kobieta o słomianych włosach, odwróciła się, i posłała mi promienny uśmiech.
WWW- Jasne.
WWWNalała mi zupy pomidorowej, dała batonika; MilkyWay i życzyła smacznego. Odebrałem tacę, podziękowałem i odmaszerowałem. Kiedy mijałem rzędy ław, nieznajomy facet podniósł wzrok i skinął na siedzenie przed sobą.
WWW- Tu jest wolne, jakbyś chciał.
WWWPrzyjrzałem mu się; kruczo-czarne włosy, krzaczaste wąsy, chłodne oczy, i skórzana kurtka z wymalowaną pacyfką na plecach.
WWW- Okej – usiadłem. Zacząłem jeść, kiedy on odstawił na bok swój pusty talerz, i zaczął mi się przyglądać.
WWW- Jesteś z drugiego piętra?
WWW- Taa – miałem pełne usta klusek, które wciągałem jak spaghetti.
WWW- Widziałem cię wczoraj. Mieszkasz, z tym… no… Frostem! Równy z niego gość. Kiedyś dał mi trochę fajek…
WWWPokiwałem głową, że niby się z nim zgadzam.
WWW- Skąd jesteś? Nie brzmisz jak nowojorczyk.
WWW- Z Freehold.
WWWUniósł brwi.
WWW- A gdzie to?
WWW- W stanie New Jersey. Jakieś czterdzieści pięć mil stąd. A ty?
WWW- Z East Orange… – zawahał się, po czym dodał: – to na przedmieściach. A tak w ogóle to jestem Charlie, Charlie Walker. Dla przyjaciół, Prorok.
WWW- Neil Jones. Miło cię poznać.
WWW- Czym się zajmujesz, Neil?
WWWOpowiedziałem mu o studiach i pracy.
WWW- To lepsze niż Wietnam, ot co! Lepiej się przyłóż, bo jeśli cię wywalą, to: This is the end… – wyśpiewał mi Doors’ów.
WWWUśmiechnąłem się posępnie.
WWW- Zabrzmiało to tak, jakbyś coś o tym wiedział.
WWWPopatrzył na mnie zaskoczony, błękitne oczy zalśniły jak sztylety, na wąskich ustach opadły kąciki.
WWW- Moi bracia, walczyli w Wietnamie... Joseph zginął w tamtym roku, jesienią. Gdy matka się dowiedziała, wpadła w histerię – westchnął głęboko. – Straszny cios. Przeżyć własnego syna…
WWWWyobraziłem sobie moją matkę, płaczącą w poduszkę i wierzgającą. Czy wytrzymałaby taki ból? Czy wcześniej rozerwałby jej serce?
WWW- …Kirk stracił ramię, w wyniku wybuchu granatu. Teraz przebywa w szpitalu w San Francisco, kompletnie załamany... Ale mylisz się, nic o tym nie wiem! Nie było mnie w dżungli… - utkwił puste spojrzenie w stole, zanurzając się w kontemplacji.
WWW- Przykro mi – powiedziałem szczerze.
WWW- W porządku.
WWWRozmawialiśmy jeszcze trochę, po czym przeprosiłem Charliego tłumacząc się, że jestem zmęczony i odszedłem od stołu. Odniosłem tacę z talerzem do okienka, gdzie młoda kucharka znowu się do mnie uśmiechnęła, a potem skierowałem się do wyjścia.
WWW- Hej, Neil! – zawołał Charlie. – Wpadnij kiedyś na górę.
WWWPorozumiewawczo uniosłem kciuk, i zniknąłem za drzwiami, w ciemności korytarza.

[ Dodano: Wto 14 Cze, 2011 ]
Prosiłbym o komentarze; pozytywne bądź negatywny, jakiekolwiek...
Komuś się podoba? Komuś coś zgrzyta? Jak to jest?
Ostatnio zmieniony czw 21 lip 2011, 23:32 przez Jack Dylan, łącznie zmieniany 4 razy.
Na bezdrożach, jeszcze się spotkamy...

2
Jack Dylan pisze:to dzież
co to? (serio, chyba niedoedukowana jestem)
Jack Dylan pisze:między czasie
międzyczasie
Jack Dylan pisze:Harry’ego Frosta poznałem tamtego dnia
To znaczy jakiego? Dotąd zamieszkanie w schronisku nazywasz "międzyczasem", teraz przeskakujesz na jakieś wskazanie. Trochę się to kupy nie trzyma.
Jack Dylan pisze:Nie spojrzał na mnie dopóki nie zająłem łóżka pod oknem i rozłożyłem swoich rzeczy. Nie było ich wiele, mieściły się w skórzanej walizce, którą dostałem od wujka, jako: prezent na… nową drogę życia…
żeby zdanie trzymało się kupy powinno być "i nie rozłożyłem", ale wtedy dostajemy monstrualne powtórzenie "nie". Dlatego sądzę, że cały fragment do przebudowy.
Jack Dylan pisze:Do rozpoczęcia szkoły dzielił mnie
"od" albo "do rozpoczęcia szkoły pozostał mi jeszcze..."
Jack Dylan pisze: Neil Jones – uścisnęliśmy sobie dłoń.
dłonie
Jack Dylan pisze:przekonywujący
przekonujący albo przekonywający (jak dziwnie by to nie brzmiało)
Jack Dylan pisze:Wyczułem w tych słowach pewnego rodzaju dumę, która kiedyś miała wpłynąć na jego samo uznanie.
cooo? Totalnie nie rozumiem drugiego zdania (nie mówiąc nawet o jego połączeniu z pierwszym)
Jack Dylan pisze:napal na wioskę
raczej "napalm"
A tak ogólnie to na przyszłość miej trochę litości dla czytelnika i popoprawiaj literówki.
Jack Dylan pisze:Wraz ze zbliżaniem się do rzeki, wiatr przybierał na sile…
Z tego wynika, że to wiatr zbliżał się do rzeki i stopniowo jego siła się wzmagała.
Jack Dylan pisze:Nostalgiczne odczucia tęsknoty
takie trochę masło maślane. Nostalgia to właśnie pewnego rodzaju tęsknota
Jack Dylan pisze:przyglądałem się kartą
komu czemu się przyglądam? l.m. kartom!
Jack Dylan pisze:Ponure niebo stroniło od słońca, okryte w zszarpane burzowe chmury, zapowiadało nadejście deszczu.
jak dla mnie próbujesz już byt poetycko opisać zachmurzone niebo. Jest sztampowo. Żebyś jeszcze nadał temu jakiś klimacik charakterystyczny dla miejsca. Ale to taki wciśnięte niby to dla ozdoby. I jeszcze z błędem. Nie można być "okrytym w coś", tylko "okrytym czymś".
Jack Dylan pisze: Jego ciemne kosmyki włosów opadały mu na ramiona, stercząc we wszystkie strony.
Zaimek do wywalenia (nie żeby ten jedyny, ale cholernie kłuje w oczy). A druga rzecz: to opadały na ramiona, czy sterczały we wszystkie strony? Gdzie tu logika.
Jack Dylan pisze:Drgnąwszy lekko, wyjąłem z walizki świeże ubranie; ulubione Levisy i czerwoną koszulę w kratę, i odziałem swoje gołe ciało.
A ja myślałam, że zamierza nimi myć podłogę...
A mówiąc normalnie: trochę przeginasz z opisami. Za dużo chcesz upchać na raz lub, jak tutaj, za dużo chcesz mi powiedzieć. Przecież domyślam się, po co rano wyjmuje się świeże ciuchy.
I znów: zbędny zaimek. Przecież wiemy, ze to jego ciało.
Jack Dylan pisze:Nie śniłem o niczym szczególnym, a nawet jeżeli, to nie pamiętam.
No to dzięki za informację. Była mi bardzo potrzebna.
Czytaj: przegadujesz. Nie jestem entuzjastką cięcia zbędnych fragmentów do minimum, ale zobacz. Wcześniej informujesz, że typ dobrze się wyspał. Czyli ja już wiem, że nie śniły mu się jakieś koszmary, a jak coś miłego czy podniecającego to pewnie wspomni. Naturalnym jest, że nie będzie mi ględził, że nic mu się nie śniło, bo to nikogo nie obchodzi. A ten nie dość, że informuje, to jeszcze mi tłumaczy, ze teoretycznie mógł też czegoś nie zapamiętać.
Po co to?
Jack Dylan pisze:studiując podręcznik do literatury: Repetytorium z Literatury Klasycznej,
Wywalić. Z tytułu domyślimy się, że jest do literatury
Jack Dylan pisze:Obrzuciłem go pobłażliwym wzrokiem, patrząc jak na idiotę, lecz nie czułem się urażony.
zdanie brzmi fatalnie. Do tego jego logika jest trochę wątpliwa.
Jack Dylan pisze:- Jakich spraw? – Po jednym dniu byliśmy już najlepszymi kumplami i opowiadaliśmy sobie najskrytsze tajemnice.
WWW- Po prostu. Muszę znaleźć prace i takie tam…
:lol:
Jeden z bardziej niewiarygodnych tekstów jakie ostatnio czytałam (a śledzę ciągle wypowiedzi polityków).
Nie pokazujesz mi totalnie bohaterów. Nie prezentujesz żadnej relacji między nimi poza jednym dialogiem wcześniej i tym, ze głównemu nie przeszkadza to że Harry pierdzi (romantyczne). I teraz piszesz mi że są najlepszymi kumplami i wszystko sobie mówią i "ukazujesz" to tym, ze jeden drugiemu mówi, że idzie szukać pracy.
Jack Dylan pisze:Mgła ustała.
w sensie, że zniknęła? To może "opaść" albo "rozwiać się", ale nie "ustać" - to ostatnie to raczej deszcz.
Jack Dylan pisze:Odziani w płaszcze, kluczowo trzymający parasole
rany... Czytałeś to przed wysłaniem? Chodziło Ci chyba o "kurczowo"
Jack Dylan pisze:żółte taksówki połyskiwały nawet w szarościach.
cooo?
Jack Dylan pisze:Nowy Jork przypominał gąszcz, gdzie ludzie odgrywali roślinność.
raczej "odgrywa się rolę czegoś". Ale ogólnie metafora sprana i wciśnięta na siłę.

Enough is enough... Łapankę kończę na końcu trzeciej części. Doczytam dalej już bez użerania się z tym. Podkreślę tylko, że naprawdę sporo sobie odpuściłam - fakt faktem - głównie z ogólniejszych, bardziej subiektywnych uwag. Co nieco ujmę jeszcze w podsumowaniu.
Jack Dylan pisze:CHCEMY CIĘ! DOLĄCZ DO ARMI STANÓW ZJEDNOCZONYCH!!
Rany, jednak nie zmogłam.
Czy Ty specjalnie sugerujesz, że te plakaty były z błędami, czy to tak niechcący wyszło?
Jack Dylan pisze:Edgar Allen Poe
A to ciekawe... Wszystkie dostępne mi źródła - łącznie z wydanymi książkami po polsku i w oryginale mówią mi, że typ się nazywał Edgar Allan Poe

Kurde, mam z tym tekstem mały problem.
Otóż tak. Błędów jest od cholery i trochę więcej. Pokręcone zdania, błędnie użyte słowa, że o związkach frazeologicznych nie wspomnę, źle poodmieniane wyrazy, brak ogonków, literówki (za to mam ochotę Cię udusić, ale cóż... trochę za daleko jesteś) i interpunkcja, na którą nawet strach spojrzeć. To jest złe. I to bardzo. I wymaga sporo pracy, bo widać, że to są błędy zakorzenione i dość głęboko siedzące w, już ciałkiem nieźle wypracowanym, stylu.

No właśnie - styl. Prowadzisz spokojną narrację, powoli we wszystko wprowadzasz, wszystko opisujesz. Według mnie z opisami stanowczo przeginasz. Każdy szczegół, każdy ruch, każdą pierdołę. Jakieś poetyckie próby rozpisania mi faz przejaśniania się nieba. Po co to? Co mnie obchodzi czy jest zachmurzenie średnie z mgłą, czy średnie z opadającą mgłą, czy średnie z drobnymi przebłyskami słońca? Możesz wspomnieć o pogodzie, ale nie przy co drugim akapicie.

Odpuszczasz sobie za to coś ciekawszego. Nowy Jork to na pewno coś więcej niż bure niebo i tłum ludzi (który opisujesz też miliard razy: to jako mrówki, to poprzez hałas, który czynią, to poprzez fakt, że na wszystkich wpadają). W Warszawie można tylko fantastycznych rzeczy spostrzec. Ba, w dowolnym mieście można. I w momentach, kiedy szukasz takich szczegółów, to nawet wypada wiarygodnie. Ale jest ich zbyt mało.
Nie byłam w Nowym Jorku, nie wiem, na ile radzisz sobie z opisem tego miejsca, ale sprzedajesz je wiarygodnie. Powinieneś mu tylko dodać kolorów, smaczków.

Masz też tendencję do bogatego opisywania czegoś, czego właściwie nie przedstawiłeś porządnie. Wymieniasz cechy bohaterów, coś tam piszesz np. o osobowości Harry'ego, ale właściwie wypada on płasko. Dużo "opowiadasz o", zamiast naprawdę dać odczuć - to główny zarzut do kreacji postaci.

Właśnie te rozbuchane opisy i dość płaskie emocje czyniły tekst momentami nudnawym. Płynnie prowadzisz narrację, ale powinieneś ją jeszcze ubarwić.
Podoba mi się dobór realiów i wydaje mi się (aczkolwiek tutaj znawczynią nie jestem), ze całkiem nieźle sobie z nimi radzisz. Jedyne, co mi zazgrzytało to, że w wiadomościach niby to tak wprost mówiono o zrzuceniu napalmu na wioskę dzieci. Wydaje mi się, że nie doceniasz amerykańskiej propagandy i cenzury tego okresu.

Tekst mnie ogólnie zmęczył błędami i nudnawymi opisami, więc pozostawił średnio pozytywne wrażenie. Ale jak tak się zastanowić, to po dopracowaniu (i jak trochę zapanujesz nad opisami) może być z tego fajne opowiadanie.

Pozdrawiam,
Ada

EDIT - Jeszcze jedno mnie zaniepokoiło.
Dlaczego przy tekście stoi napis "miniatura"? I czy to jest w takim razie całość?

3
Po jednym dniu byliśmy już najlepszymi kumplami i opowiadaliśmy sobie najskrytsze tajemnice.
To był sarkazm.

Dziękuję za weryfikację.

Oczywiście od wrzucenia tego tekstu minęło trochę czasu. Teraz uważam, że jest do d***.

Zachęcam do zweryfikowania nowego opowiadania "Nocne spacery po Wietnamie".

Pozdrawiam
Jack
Ostatnio zmieniony ndz 03 lip 2011, 11:17 przez Jack Dylan, łącznie zmieniany 1 raz.
Na bezdrożach, jeszcze się spotkamy...

4
Lata 60 były jak chaos; pełne sprzecznych
lata sześćdziesiąte (zapis słowny)
Doba kosztowała dolara
Doba kosztowała jeden dolar
Przyglądał mi się przez chwilę z nad rozwichrzonych ciemnych włosów i znowu się uśmiechnął.
Przeczytaj to z pięć razy. Wyobraź sobie, jak oczy wychodzą z jego głowy, idą nad włosy i się przygląda nimi, znad tych włosów... Babol.
- Tak – podał mi fajkę i zapalniczkę, a pokój wypełnił się dymem.
wyszło, że od tego podania. Podziel kropką.
Około jedenastej wyszedłem na spacer. Niebo było posępne, ruch na ulicach dużo mniejszy, wiatr łagodnie chłostał mnie po twarzy.
smagał
Pacyfiku, szturmowce zrzuciły napal na wioskę,
napalm
Boże! To wszystko miało miejsce? Jakim cudem?
cud tutaj nie ma nic do rzeczy - raczej: Dlaczego? I napisałbym: To wszystko działo się naprawdę.
Była to nieduża knajpka urządzona w amerykańskim stylu rodeo.
wyciąć - rozumiesz?
Porozumiewawczo uniosłem kciuk, i zniknąłem za drzwiami, w ciemności korytarza.
w ciemnym korytarzu - narrator jest bohaterem, opisuje z własnej perspektywy.

Tekst jest bardzo dobry - nie ma to tamto. Posiada dużo błędów (przecinki, źle dobrane wyrazy, czasem pokraczniejsze zdania, nie wszystkie swiftki narracyjne pasują) ale jeśli spojrzeć nań jako opowieść staruszka - czyli retrospekcję, to niemalże kingowska! Serio - język masz naturalny, zwracasz uwagę na otoczenie, ilustrujesz je bez problemu, czasem nawet krótkimi zdaniami:
W środku panowała wilgoć, a stęchłe powietrze gryzło w nozdrza ostrzej niż kurz pokrywający podłogi.
i zwolna prowadzisz przez wszystkie miejsca, w których był bohater, dorzucając czasem jakieś spostrzeżenia. Pod tym względem jest bardzo dobrze. Ale druga rzecz to rozpiętość - to jest opowiadanie? Jeśli tak, to zdecydowanie zbyt powieściowo piszesz, ba!, to nawet specjalnie nigdzie nie prowadzi, rozumiesz? Mnie się podobał styl i "oko" autora, umiejętność utrzymania narracji w ryzach, w odpowiednim tempie. Jako opowiadanie - nie widzę tego, jako fragment powieści, jak najbardziej.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”