Morkh Czarny

1
Wstęp:

Akcja książki rozgrywa się dziesięć lat po III Inwazji armii Upadłego Tytana, Avethrosa na ziemie Athlonu. Jego śmierć wypaliła wielkie rany na ciałach demonicznych, skorumpowanych istot. Bez generała stały się mniej zażarcie łaknące świeżej krwi, a ataki na światy były dużo rzadsze. Pozostali synowie zbuntowanego Boga nieśmiertelności, Avathara zostali dawno temu unicestwieni. Jego chciwy i samolubny plan przejęcia władzy nad światem śmiertelnych imał się ku końcowi. Stracił najmocniejsze figury pozostając z samymi pionkami. Był zbyt osłabiony, aby móc walczyć i snuć nowe intrygi. Potrzebował kogoś kto wykonałby pracę za niego. Wszyscy poplecznicy jednak gnili pod ziemią. Avathar był przegrany…

Natura zdążyła wyleczyć wiele ze skazy powstałej po wojnie. Rośliny poczęły odrastać, plugawe kanały zanikły, a rasy Athlonu budowały na nowo swoje państwa. Szkód było wiele, lecz naprawa zdawała się być tylko kwestią czasu. Niebawem wszystko wróci do normy, a nawet lepiej, gdyż nie trzeba się obawiać zmasowanego, potężnego ataku nieprzyjaciela.
Po inwazji narody otworzyły się na siebie, otworzono także granice. Rozwinął się handel, kontakty międzyrasowe oraz turystyka. Wciąż jednak świat nęka wiele problemów, tych mniejszych lub większych…

Podczas wojny powstało wiele organizacji przestępczych. Wszyscy chcieli przetrwać w zniszczonym świecie, a droga bezprawia była tą najłatwiejszą. Teraz straże i wojsko z trudem zwalcza tysiące bandytów grasujących po lasach, kryjących się w jaskiniach czy pod samymi murami miasta oczekując na przejezdnych. Także zwykli obywatele widząc, że świat ogarnia korupcja, że nastaje era, w której honor, patriotyzm i praworządność są mało opłacalne poczynają kontaktować się z rzezimieszkami. Jedni są gorsi od drugich, ale zawsze jest nadzieja na przegnanie najbardziej zuchwałej bandy. Żołnierze dawnych armii zaczęli zaciągać się do najemniczych grup, które w zamian za złoto rozwiązują liczne problemy. Sami są uważani za przestępców, lecz nie są pełnoprawnie ścigani. Mimo zszarganego imienia, zajmowania się „brudną robotą” to oni są prawdziwymi bohaterami w tych ciężkich, powojennych czasach. Pomagają utrzymać niezwykle kruchą równowagę, która jest niezbędna do życia.

Wielu uważa, że to bandyci są największym kłopotem dzisiejszych czasów, tymczasem głęboko skryte zło wciąż oddycha, słabo, lecz niebawem może być gotowe wyjść z ukrycia. Nieliczni, potężni magowie odczuwają nikły cień kładący się na ludzkie ziemie. Przez tysiące lat wschodni kontynent był omijany przez hordy potworów. Teraz coś się zmieniło, ludzie się rozmnożyli stanowiąc najliczniejszą spośród ras, a tym samym stali się wrogiem numer jeden.
Akcja rozpoczyna się na piaszczystej północy, w kraju nomadów zwanym Verdant…




Rozdział pierwszy:

Żar

Świst ostrza przecinającego powietrze. Wszyscy zebrani na arenie zamarli. Wykonano pierwszy atak, na szczęście niecelny. Zbyt szybka walka obniża poziom widowiska. Ponowny cios z prawej. Klinga otarła o klingę przeciwnika. Krótkie siłowanie się i szybkie odepchnięcie z obu stron. Kolejne, podobne próby. Wojownicy zgrzani mimo tego, że walka trwa dopiero kilka minut. Żar sypie się z nieba, temperatura przekracza czterdzieści stopni. Tłum ogarnia szał, gdy gladiator z odsłoniętym torsem zostaje raniony w prawą pierś. Cięcie jest płytkie, nie grozi mu nic złego. Jest to jednak oznaka, aby lepiej się starać. Kontratakiem szybko przecina lekką, jedwabną tkaninę rywala. Miecze ponownie się krzyżują, szybkie zamachnięcie z lewej powoduje kolejną ranę na piersi. Adrenalina podskakuje zarówno gladiatorom i ludowi obserwującemu walkę. Wielu z nich postawiło swoje pieniądze na jednego z nich. Słyszalne są już gwizdy. Widzowie wrzeszczą by przegrywający wziął się w garść. Jego nie interesuje zdanie tłuszczy, musi przeżyć. Przeciwnicy patrzą sobie głęboko w oczy. Wiedzą, że niebawem jeden z nich stanie się pokarmem dla szakali. Słońce potężnie praży nie ułatwiając walki. Pocięty zawodnik rusza wywijając chaotycznie mieczem. Jego napór jest niezwykle silny, siłą swoich mięśni naciera niczym rozjuszony nosorożec. Drugi tylko paruje szalone ciosy. Ostrze kilka razy przecięło mu ciało, nic wielkiego. Tamten traci siły co oznacza, że wystarczy tylko jedno celne cięcie. Próbuje się bronić, lecz to zdaje się na nic. Upuszcza miecz. Ludzie to buczą, to wiwatują. Wojownik zatapia miecz w podbrzuszu rywala wytryskując krew, patrząc jak ucieka życie. Okrzyk tryumfu, chwila chwały. Kopie klęczącego, martwego zawodnika i staje nad nim niczym lew dumny ze swojej zdobyczy.
- Mówiłem, że wygra – rzekł jeden z widzów stojących w łuku na trybunach.
- Zatem jestem Ci winien część swojej doli – odparł towarzysz.
Pierwszy był szczuplejszy i młodszy. Miał szorstki zarost. Rozmówca gęstą, aczkolwiek krótką brodę. Z resztą pierwszy był brunetem z bujną kitą, a jego kompan długowłosym szatynem z kilkoma siwymi kosmykami. Ten, który wygrał zakład wyglądał na cwaniaka, potrafiącego sobie ze wszystkim poradzić. Drugiemu przez prawe oko przebiegała cięta blizna. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie da sobą pomiatać, wrażenie przywódcy, człowieka, za którym ruszy tłum. Z drugiej strony był również tajemniczy oraz nie sprawiał dobrego wrażenia. Oboje przyodziani w przewiewne stroje. W niczym innym nie dałoby się tutaj wytrzymać.
Zwycięzca zakładu dopalił końcówkę papierosa, po czym rzekł:
- Nie ma już na co patrzeć. Walka się skończyła. Wracajmy do chłopaków, szefie.
Starszy tylko przytaknął. Zeszli po szerokich, krętych schodach z piętra areny. Tuż za nimi poczęli zbierać się inni widzowie.
Stając w przejściu rozejrzeli się po okolicy. Wszystko w mieście zbudowano z podobnego materiału co arenę. Znajdowali się na pustyni, a więc najbardziej dostępną skałą był piaskowiec. Chaty skonstruowano jako proste kwadraty z małymi łukami w miejscach drzwi, oknami były niewielkie otwory w strukturze budynków. Nie potrzebowano szyb, czy drzwi, gdyż deszcz padał tu niezwykle rzadko, a temperatura spadała minimalnie do szesnastu stopni. Mury miasta wzniesione wysoko pełniły rolę fortyfikacji. Urasambad był bowiem niegdyś twierdzą. Przebudowano ją i nadano miejskie funkcje. To miejsce stało się pierwszym stałym osiedlem koczowniczego ówcześnie ludu Nomadów. Teraz jest jego stolicą i najlepiej rozwiniętym osiedlem. Utworzono tutaj pokaźnej wielkości targowisko z licznymi owocami północy, trzy wielkie świątynie oraz najpopularniejszą we wschodnim kontynencie arenę. Ludzie noszą bardzo lekkie ubrania wykonane z lnu, dookoła biegają kozy i owce, a zewsząd dobywa się gwar gawiedzi i nawoływania kupców. Uliczki są tu liczne, lecz niezwykle wąskie. Powoduje to tłok i utrudnia przejście.
Towarzysze ruszyli ku stoisku położonemu najbliżej areny. Stał za nim mężczyzna o ciemniejszej, niemalże czarnej cerze. Wykrzykiwał, aby brać udział w zakładach, wymachiwał pieniędzmi chcąc zachęcić ludzi do obstawiania walk.
- Hej, Ahmed! – zawołał młodszy z dwójki – Walka dobiegła końca, toteż wypłaciłbyś mi lepiej kasę. Nie cierpię zwłoki w takich sprawach.
- Pan wygrać pieniądz, ja płacę – właściciel areny odparł łamanym krasnoludzkim.
Rzucił na stół woreczek ze złotymi monetami, po czym przeszedł do obsługiwania innych klientów.
Mężczyzna podrzucił kilkukrotnie skórzanym woreczkiem, wykrzywił się w gniewnym grymasie.
- Próbujesz oskubać najemnika, żmijo? – zawarczał groźnie łapiąc tubylca za fraki i przykładając mu sztylet do gardzieli.
- Wyszło tak… bo to więcej człowiek stawiać pieniądz… mniej wyjść i taka dostała pan – wyjąkał drżąc niczym sprężyna.
Szybko zwadę przerwać postanowił ochroniarz ukryty za kolumną areny. Osiłek trzepnął najemnika w tors. Spowodowało to jego niechybny upadek. Uwolniony szef areny nagle poczuł się pewniej. W języku nomadów rzucał rozkazy swojemu stróżowi.
- Ty nędznik nie będziecie mi stawiała warunki! – zagroził wymachując nerwowo rękoma – Zadarł z Natir, to idzie do za krata, pies!
Z kolei zwrócił się do swego ochroniarza o przypilnowanie napastnika, sam zaś pognał po straże.
- Niepotrzebne to zwady, o kilka złotych monet – wtrącił się kompan najemnika – Rozejdźmy się. Ty Cipher zabierz to co dostałeś i zapomnijmy o tym – próbował uniknąć walki.
- Natir biegnie teraz po wojaków. Zapłaci ten bufon za to że go tknął – wysyczał wielkolud.
Wkrótce przybyło dwóch strażników miejskich. Spośród tłumu wyróżniali się krwistoczerwonymi ubraniami oraz lśniącymi szablami spoczywającymi przy pasie.
- Właściciel areny twierdzi, żeś go tknął cudzoziemcze. Co więcej groził sztyletem, który wciąż tkwi w twej ręce – rzekł jeden z nich – Odłóż go – spokojnie poradził po chwili. Najemnik usłuchał.
- Chyba nie zamierzacie mnie wsadzić do lochu za te małe nieporozumienie? – odparł
- Obcy sprawiają wiele kłopotów w naszym kraju. To oni pustoszą nasze wioski i oazy. Tam, het na południu w waszych zielonych krajach rozwinęły się ciemne, nielegalne interesy. Ludzie wam nie ufają, spoglądają podejrzliwym wzrokiem i zrazu pilnują kieszeni. Otrzymaliście złoto od tego uczciwego człowieka, a chcąc więcej posunęliście się do napaści. Napaść jest czynem karalnym. Jesteście z dala od swych królów i praw. Wykraczając poza nasze prawo jesteście karani tak samo jak inni.
- A jednak wasz sułtan, władca tego kraju nam zaufał. Dziwny to zbieg okoliczności, aby lud nie ufał podwładnym swego króla – rzekł starszy.
- Wątpię abyście bodaj mieli pozwolenie na przekroczenie bramy do jego pałacu – zaśmiał się pogardliwie – Dziwem jest, że pozwolono wam tu tak długo przebywać, a nawet to, żeście tu pełnoprawnie weszli. Od razu czuć od was podłością.
- Myśl co chcesz zarozumiały wieprzu, ale posiadam tutaj rozkazy waszego sułtana – i wyjął z kieszeni obdartą kartę – Zatem jeżeli pozwolisz, puścisz mego kompana wolno. Chyba że urządzacie sobie łapanki na każdego kto rusza z tak ważką misją.
- Trudno mi w to uwierzyć, lecz skoro sam Logan Akhar zdecydował wam zaufać nie mam innego wyboru. Nie widzi mi się narażać się jego wielmożności. Możecie iść, lecz nie wadźcie więcej obywatelom tego miasta. Gdybyście rzeczywiście podołali sile tego okrutnika miasto mogłoby zmienić pogląd co do obcokrajowców. W końcu zrobiliby coś pożytecznego. Śmiem jednak wątpić byście trafili na jego trop. Jest jak powietrze. Czujesz je, lecz nie widzisz. Posiada wielu służalców i to nie byle jakich. Powiadam wam, bądźcie czujni skoro żeście już podjęli się tego zadania.
- Mówisz zupełnie jakbyś go kiedyś spotkał – odparł najemnik.
- Przeważnie pełnię wartę w określonych dzielnicach stolicy. Nie wiele razy byłem także za bramami pałacu, zdarzyło mi się jednak polować na bandytów. Łowy nie były obfite. Znaleźliśmy i pojmaliśmy wtedy kilku zwykłych oprychów. Paru padło podczas walki. Nie otrzymaliśmy natomiast żadnych wieści o położeniu kryjówki czy bodajby większego obozu szajki. Nie chcą gadać. Rozpłataliśmy ich zatem, bez sensu trzymać takie ścierwa przy życiu.
- A więc powiadasz, iż ciężko odnaleźć herszta – zadumał się brodaty – zapewne jak większość ukrywa się za tysiącami siepaczy zamiast mężnie stanąć na ich czele. Taka już ich mentalność, nie zmienimy tego. Z drugiej strony mielibyśmy wtedy mniej zabawy – zaśmiał się ochryple i splunął.
- Dla najemników to zabawa. Tymczasem ludzie giną, porywane są zwierzęta, zajmowane strategiczne oazy. Mimo iż wasza misja jest z góry skazana na niepowodzenie, życzę szczęścia. Może wam się przydać.
Z tymi słowy żołnierze odeszli, a nic nie wytłumaczyli nic więcej zmartwionemu właścicielowi areny. Obdarzył więc przybyszy nieserdecznym spojrzeniem, gdy ci odchodzili.
- Mówiłem, że obstawianie walk jest dobrym biznesem. Moglibyśmy siedzieć tutaj całymi dniami i zgarniać kasę tych głupców – zaśmiał się – a co do Rasula: myślisz, ze naprawdę będzie ciężko go wytropić?
- Odwidziałoby ci się obstawianie walk, gdybyś gnił teraz w lochu, Cipher – odrzekł szorstko – czasami sądzę, iż naprawdę nie posiadacie żadnych zahamowań. A co do drugiego: prawdą jest, że sułtan włożył wiele w odnalezienie tego zbira. Dotychczas nie uzyskał żadnych jednoznacznych odpowiedzi. Krążyły jednakże słuchy jakoby ten psychopata planował najechać otwarcie stolicę. Mało prawdopodobne, by się na to odważył. Musiałby bowiem dysponować nie lada armią oraz maszynami oblężniczymi różnego typu. Jedynym wyjściem jest ruszenie poszlakami, zaskoczenie go na otwartym polu albo jeszcze na gorącym uczynku.
- Zatem chodźmy do reszty. Zapewne stęsknili się za nami… - odparł najemnik.
W tym momencie z oddali spośród gwaru ludu dobiegło nawoływanie. W stronę dwójki wojowników zmierzał jeden z nomadów. Ubrany był w lekki, kremowy, tradycyjny strój. Na głowie miał ciemnobrązowy turban zawiązany tak, że widoczne były tylko oczy, bądź oko delikwenta, gdyż drugie było zakryte czarną przepaską. Dobiegając do swego celu odwinął turban. Miał smukłą, pozbawioną zarostu twarz i łysą głowę. Nie zasłonięte oko było zielonego koloru, tak jak jego rodacy posiadał ciemną karnację. Na plecach widniały mu dwie szable ze złotymi jelcami, wsadzone w czarne pochwy o srebrnych okuciach z wyrzeźbionymi falami.
- Szefie, do miasta przybyli ludzie utrzymujący w przekonaniu jakoby widzieli w okolicy bandę Rasula. To może być dla nas jedyna szansa na dopadniecie tego plugawego szakala. Ponoć w jego dalszych planach jest podróż na dalekie południe, a tam lepiej się nie zapuszczać. Jest jeszcze cieplej, a i osady i oazy są znacznie rzadsze. Musimy ruszać natychmiast.
- Gdzie go widziano Tabinie? – zapytał zaskoczony szatyn – Nie mamy czasu na przeszukiwanie całej okolicy.
- Powiadają jakoby na wschód od tylnej bramy miasta. Możliwe, iż ukrył się w jednej z jaskiń po napaści na karawanę.
- Po napaści na karawanę? Któż zdołałby zbiec? – zapytał jakby sam siebie – nieistotne. To wieści, na które czekałem. Oznaczają, ze gnój jest niedaleko. Przynajmniej nasze konie nie zmęczą się zbytnio. Wszyscy gotowi do drogi? Nie mamy czasu do stracenia. Nikt nie orientuje się za dobrze na otwartej pustyni, więc tak jak mówisz. To nasza jedyna szansa.
- Tak. Byli przy mnie, gdy się o tym dowiedzieliśmy. Teraz czekają nieopodal bramy. Jesteśmy gotowi żeby skopać rzyć temu niegodziwcowi. Zapłaci za wszystko co odebrał ludowi Verdantu.
Cała trójka zmierzyła marszem ku bramie miasta. Wymijając tłumy kroczyli dumnym krokiem przed siebie. Wąskie uliczki były zaciemnione przez piętrowe domy ustawione po obu stronach. Wokół pachniało licznymi owocami, napojami i perfumami. Kupcy nawoływali, a hałas zdawał się być coraz głośniejszy z każdym krokiem wykonanym w stronę wyjścia. To przy nim znajdował się główny targ. Kolejna uliczka była zadaszona materiałowymi płachtami. Znacznie szersza od poprzedniej została zapełniona przez garncarzy, stolarzy oraz innych rzemieślników. Wszędzie walały się materiały. Przeszli jeszcze kilka mniejszych uliczek, aby w końcu dotrzeć na olbrzymi plac, na którym i tak nie było wiele miejsca. Wszystko zastawione straganami, wszędzie kupujący. Trudno było odnaleźć w tłumie znane twarze. Byłoby trudno gdyby nie fakt, że wśród znajomych był jeden Minotaur. Ten wyrastał ponad tłum i był widoczny z daleka. Minotaurowie są efektem działania silnych, magicznych mocy. Ludzie-byki wyewoluowali znacznie szybciej niż powinni dzięki pomocy magii. Dorastają do dwustu dwudziestu pięciu centymetrów wzrostu. Posiadają masywną, rozbudowaną strukturę ciała. Są znacznie silniejsi od innych ras. Znajomy Minotaur miał brązowe owłosienie. Górna część była jednak znacznie gęstsza i grubsza. Na brodzie uplótł dwa warkoczyki. W nosie okrągły kolczyk, kilka podobnych, lecz mniejszych w uszach. Rogi urosły krótkie i niemalże proste. Małe w porównaniu z ciałem oczy wydawały się uprzejme mimo ogólnego groźnego wyglądu stworzenia. Na plecach zawiesił dwa oburęczne topory, a przez ramię tarczę w kształcie herbu. Na niej wyrzeźbiono wiele znaków pisanych w minotaurzym języku. Ludzie spoglądali ze zdziwieniem na cudaczną istotę. W ukryciu obgadywali. Niewiele Minotaurów – nawet w czasach licznych podróży – odwiedza piaszczystą północ. Temperatura jest tu dla nich zbyt wysoka.
- Ludzie dziwią się cóż to za istota, szefie. Plotkują, słyszę wiele różnych teorii. Niewielu słyszało o Minotaurach, a co dopiero mówić o ich widzeniu. Gdy walczyłem na spalonej, kamiennej zachodniej północy ujrzałem pierwszego z nich. Ich wojska deptały wrogów niczym małe owady. Wraz z pomocą swoich przodków wezwanych przez szamanów nie dawali szans demonom. Toczyła się wtedy wielka bitwa o Gobnah. Wielu moich towarzyszy ongi zginęło bohaterską śmiercią. Tutaj mimo woli Minotaurowie przybyli tylko w opowieściach. Przed wojną słyszałem tylko legendy, widziałem rysunki podróżników. Prawdę mówiąc nie dowierzałem, że takie stworzenia mogą naprawdę istnieć. – rzekł Tabin.
- U nas także zrobiły furorę przybywając pierwszy raz do Lotharyngii. Teraz większość już wie, że bykoludzie istnieją. Środkowy Novathar stał się numerem jeden dla podróżników od czasów zakończenia wojny. Po miastach włóczą się krasnoludy, elfy, gnomy, gobliny, Minotaurowie, widziałem nawet kilka ciemnych elfów – odrzekł przywódca grupy.
Przedzierając się przez tłumy kupujących dotarli wreszcie do grupy.
- Dobrze was wszystkich… - szef przerwał - Gdzie Rodriguez, Byku?! Znowuż nie chciało mu się czekać i wyruszył przed nami? – rzekł po chwili.
- Próbowałem go zatrzymać, lecz wskoczył na wierzchowca i pognał przed siebie. Ruszył za nim Gorad i Sokół - Minotaur odparł grubym, zachrypniętym głosem
- Do jasnej cholery! Mogłem darować sobie jego „gościnę” w szeregach Łowców. Jeżeli szybko go nie dogonimy może pokrzyżować cały nasz plan. Dlaczego nikt z was nie ruszył, aby mi o tym donieść? – szef poczerwieniał ze złości.
- Ten głupiec ruszył dosłownie przed chwilą, wiedzieliśmy, że niebawem przybędziecie, dlatego nie ruszaliśmy się z miejsca. Mogłoby to wywołać tylko niepotrzebny harmider, a ktoś jeszcze by się zgubił – odparł spokojnie mężczyzna odziany w czarną, długą szatę z szerokim kapturem i rękawami.
Przy krojach widniały jarzące się, czerwone znaki runiczne. Szatę przepasał gruby pas zapinany na złotą błękitną klamrę, w której środku świecił kryształ. Był w sile wieku. Miał długie, kruczoczarne włosy, a z ciemnych oczu wyglądała sama śmierć. Szczupła sylwetka ciała sama za siebie nie mówiła jakoby mógłby być groźny. Władał jednak mocami, których uląkłby się nie jeden.
- Nie marnujmy zatem czasu na niepotrzebne mielenie ozorem. Ruszajmy! – rozkazał dowódca.
Obok stało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden rosły, masywnie zbudowany. Torsu nie zakrywało żadne ubranie. Widać było, że długo ćwiczył swą siłę. Obie ręce pokryte miał licznymi tatuażami. Największy z nich ukazywał piękną kobietę, pod nią znajdował się wizerunek ludzkiego kapłana wznoszącego ręce ku niebu. Na lewej zobrazowano walkę smoka z trollem. Reszta była pomniejszymi rysunkami. Osiłek był łysy, posiadał twardy, ale jasny zarost co wskazywałoby na to, iż jest blondynem. Jego spojrzenie na wszystko mówiło samo za siebie. Stracił w życiu bardzo wiele. Przesiąknięte było bólem i rozpaczą, a także nienawiścią.
Drugi mężczyzna był w porównaniu z pierwszym niemalże cherlakiem. Nosił podartą marynarkę i koszulę pod nią. Jedynym elementem obronnym były zarękawia. Na dłoniach wdziane skórzane rękawice. Ze skóry tego samego typu wykonano jego spodnie. Górna część odzieży była poszarpana jakby porwały ją wilcze lub niedźwiedzie pazury. Wzrok jegomościa był uprzejmy, nie stroskany. Posiadał wystylizowaną bródkę i wąsy. Ciemne włosy sięgały ramion. Gdyby nie nieschludny ubiór wyglądałby na szlachcica. U pasa po lewej stronie w pochwie spoczywał pistolet, po prawej zaś zdobiony rapier.
Cała siódemka ruszyła do wyjścia. Na zewnątrz za bramą znajdowały się paliki, do których przywiązano wierzchowce. Wokół miasta lśnił od blasku słońca rozżarzony piasek, wysokie wydmy sięgały horyzontu. Tylko nieopodal miasta zarysowywały się szkice palm. Gdzieś tam była oaza.
Przy palikach stali stróże z przygotowanymi manierkami z wodą dla podróżników. Szef rzucił im kilka monet. Nomadowie życzyli bezpiecznej wyprawy, udanych poszukiwań, lecz Łowcy niezbyt zwracali na nich uwagę. Dosiedli swoich koni, a Minotaur corda – bestii podobnej nosorożcowi, lecz masywniejszej i nie mającej rogu. Dowódca bandy ruszył przodem, a za nim reszta. Gnali galopem w ciszy przez nie więcej niż dziesięć kilometrów. Znajdując się na pełnej pustyni znacznie zwolnili. Wierzchowce były zmęczone upałem podobnie jak jeźdźcy.
- Cały nasz plan może pójść w łeb, jeżeli nie odnajdziemy tej szumowiny, Rodrigueza albo jeżeli on zechce walczyć samemu przeciwko oprychom Rasula – krzyknął – wątpię jednak, aby Sokół pozwolił mu na to. Jest wierny, mogę na niego liczyć w przeciwieństwie do tego mordercy. Oby zasrał całe spodnie, gdy zobaczy na co się rzucił.
- Uważam, że sam nie da rady potędze Rasula – dodał Tabin – ten pyszałek nie jest świadom z czym chce walczyć samopas. Rasul posiada niezwykle wytrwałą i lojalną ekipę ludzi. Obawiam się, że sami możemy im nie podołać. Słyszałem wiele pogłosek na jego temat. Wszystkie są równie nieprzyjemne. Najciekawsza mówi, iż Rasul posiada w swych szeregach grupę zbuntowanych czarodziejów, którzy za pomocą magii umożliwi staremu okrętowi wyrzuconemu wgłęb lądu na przemieszczanie się po piasku. Od tego czasu bandyci Czarnego Słońca, gdyż tak jest zwany w tych stronach, żeglują po pustyni wcale nie trudniej niż po morskich wodach. Nikt wiarygodny jednak nie widział tego okrętu, dlatego śmiem wątpić aby te bajdy okazały się prawdą.
- Niemały byłby ubaw, gdybyśmy musieli stawić czoła piaskowym piratom – zażartował Cipher – wdrapywanie się na pokład, walka na masztach, wiecie te sprawy. Zawsze mnie ciekawiły opowieści starych wilków morskich czy tych szumowin przybywających zza siedmiu mórz gdzie łowili ryby, a obchodzili się po portach jak wielcy piraci. Ich opowieści nie były zupełnie wyssane z palca. W końcu gdzieś daleko może widzieli to i owo. Teraz jednak na morzach jedynymi zmartwieniami są potwory, a władcy mórz przeszli do historii jakoś przed trzecią inwazją. Szkoda, bowiem gdyby dalej grasowali po wodach chętnie zaciągnąłbym się na jakiś piękny okręt.
- Zatem może porzuć nas gdy natrafimy na tego psubrata i walcz po jego stronie skoro taki wielki pirat z niego – prychnął Nestor.
- Rasul „Czarne Słońce” to parodia. Nawet jeżeli miałby okręt to pływa tylko dzięki zaklęciom. Gdzie się podział najstraszliwszy ze strasznych? Musieliście słyszeć legendy prawione o niejakim Topicielu Bogów? Przed nim trzęsły portkami nawet królewskie galery. Dałbym sobie uciąć obie ręce byleby tylko go spotkać – odparł Cipher.
- Topiciel Bogów… - syknął Doghtar – aż tak wielkim jest dla ciebie autorytetem, najemniku? Z tego co wiem opowieści przedstawiają go jako brutalnego, niezwykle chciwego i zachłannego bandziora. Był postrachem, gdyż władał potężnym orężem. Mieczem zdolnym kraść dusze, jego załoga była przeklęta, a on lubował się w torturowaniu jeńców. Musiałeś o tym słyszeć.
- Tak, wiem że był z niego kawał drania, ale nie pociągała by was myśl o tym by podać mu rękę i napić się rumu? O takim spotkaniu marzę, albo chociażby o służbie pod nim. W żadnym wypadku nie chciałbym być jedna z jego ofiar. Ciekawi mnie czy poza bitewnymi starciami też był takim maniakiem?
- Nie większym niż większość z nich – odrzekł przywódca.
Po tych słowach pospieszyli nieznacznie rumaki. Przed sobą widzieli jedynie kolejne hałdy piachu. Wpadli jednak na słabo widoczne, lecz pewne ślady końskich kopyt. Chwilę później usłyszeli ryk.
- Rodriguez! – wrzasnął szef bandy – Czyżby wracał? Wystraszył się, a może Broda i Sokół przemówili temu głupcowi do rozumu?
Ponownie poganiali wierzchowce, te jednak biegły coraz wolniej wstępując w powolny kłus. Upał na otwartej pustyni sięgał jeszcze wyżej niż w mieście. Nawet kupiona woda niewiele pomagała. Nie było się gdzie zatrzymać na odpoczynek. Łowcy wpadli w najgorszą pułapkę, zastawiona przez samą naturę.
- Musimy wracać, inaczej zginiemy… - wyjęczał Nestor – jedyną szansą na dopadnięcie Rasula jest noc. Temperatura wtedy spada, ale minusem jest ciemność.
- Możemy kupić pochodnie u miejscowych, to nie problem. Boję się jednak, że nasz cel może uciec z okolicy w tym czasie. On żyje tutaj od dziecka, tak jak Tabin. Przyzwyczajony do upału jest w stanie ruszać w drogę za dnia. Nic mu w tym nie przeszkodzi. Gdy znacznie oddali się od miasta nasze szanse na odnalezienie go i pojmanie będą cholernie bliskie zeru. – oznajmił przywódca.
- Starajcie się mówić jak najmniej, nie wykonujcie żadnych zbędnych ruchów. To pomoże, wprawdzie niewiele, lecz zawsze oszczędzicie siły. W tym upale nie będziecie mieli nawet siły walczyć, gdybyśmy w ogóle dotarli do jego kryjówki – poradził nomad.
Wtem spostrzegli w oddali poruszające się cienie. Myśleli, że to przewidzenia. Rozmyte z początku obrazy nabierały z czasem kształtu i powiększały się. Oprócz nich na widnokręgu widoczne były tylko mury miasta znajdujące się za plecami siódemki. Zmierzający w ich stronę wymachiwali rękoma, do uszu ekipy dobiegały jakieś dźwięki. Krzyczeli. Obie grupy zmierzały ku sobie. W końcu rozpoznano tamtych. Rodriguez z dwójką go ścigających wracał do stolicy Verdantu.
Dowódca Łowców znacznie wyprzedził swoich podwładnych. Będąc blisko wracających usłyszał powitanie.
- Morkh… Witaj… Oni… oni…
Rodriguez nie zdążył jednak dokończyć, gdyż został strącony z konia przez szefa.
- Ty chora szumowino. Nasze konie są padnięte, my ledwo zipiemy, ponieważ tobie zechciało się ruszać szybciej dupsko!
- Nie… nieważne. Widziałeś czym… dysponuje ten Rasul? Ale… oni zamierzają zaatakować miasto. Nacierają swoim statkiem na Urasambad!
- Statkiem? – Morkh zapytał z niedowierzaniem.
- Mają wielki okręt, szefie – z kolei odezwał się krasnolud.
Siedział dumnie na koniu, co było dość niespotykane bowiem krasnoludy nie preferują tego typu środków transportu. Gorad był rudym Niziołkiem z gęstym owłosieniem. W długie włosy wplótł kilka warkoczy, to samo w brodę. Był dobrze zbudowany, miał gruby, kartoflowaty nos i przeciętą lewą brew.
Za krasnoludem siedziała kudłata istota, cała pokryta sierścią. Pysk miała ni to psi, ni to koci. Coś pomiędzy. Jakby szakal albo hiena. Krótkie ręce i nogi. Szyja wysunięta w przód nadawała sylwetce mocno zgarbionego kształtu. Na plecach liczne czarno-szare plamy, a przez grzbiet przebiegała czarna kępa włosów. Jedynym odzieniem były krótkie spodnie wykonane z jeleniej skóry. Stwór tylko pochrząkiwał i kiwał głową przytakując krasnoludowi.
- Zmierzają w naszą stronę… Teraz! – wydarł się Rodriguez podnosząc się z piachu i wsiadając na rumaka – Musimy ostrzec władze, straże, aby przygotowały się na bitwę. Ten drań zapewne chce zagarnąć skarby ze świątyń.
- Znowu Ci się upiekło cholerny draniu – Morkh zaśmiał się ironicznie – Cóż, nie mamy czasu do stracenia. Miejmy nadzieję, że wierzchowce wytrzymają, a nam starczy wody. A zatem pogłoski o okręcie są prawdziwe. Niebywałe! Ciekawe skąd ten knur wytrzasnął sobie paru magów, aby ci obłożyli stary okręt takimi mocami?
- Wielu renegatów skryło się gdzie popadnie po porażce Avethrosa – rzekł Doghtar – Klan Zmierzchu, którego byłem członkiem rozpadł się, gdy wielu spośród nas jeszcze żyło, albowiem wiedzieliśmy, że to koniec demonicznego władcy. Rozpierzchliśmy się po wszelkich norach, niczym szczury oczekując aż sytuacja się ostudzi. Niektórzy powrócili do Czarnej Świątyni. Mnie pojmano. Oczekiwałem na egzekucję, gdy Morkh przybył aby mnie wyzwolić. To zdarzenie było najbardziej nieprawdopodobnym w moim żywocie. Od tego czasu postanowiłem służyć upadłemu paladynowi.
- Jak to się stało, że tak potężny czarodziej dał się pojmać rycerzom? – zapytał zaciekawiony Nestor.
- W tamtym czasie moje serce było nikczemne, przepełnione mrokiem. Nigdy nie byłem w Czarnej Świątyni, lecz oczekiwałem stamtąd dalszych rozkazów. Długi czas ukrywałem się w leśnych jaskiniach. W końcu szpiedzy donieśli mi o spotkaniu. Gdy wyruszyłem, aby się na nie stawić wpadłem w pułapkę zastawioną przez zakon paladynów. Potężne zaklęcia neutralizujące moje moce były równoznaczne z porażką. Byłem bezsilny, lecz dość o tym. Wolę nie wspominać o tych czarnych dniach.
Kompletna drużyna Łowców licząca dziesięciu chłopa zawróciła i ruszyła z powrotem. Poruszali się wolno, gdyż konie ledwie zipały. Nie były przystosowane do takich warunków pogodowych. Łowcy nie mogli jednak pozostawić ich w przygranicznej wiosce, gdyż nikt nie chciał się nimi zająć. Właściciel dimfów – istot, które ujeżdżają nomadzi nie chciał podarować swoich wierzchowców obcym, a tym bardziej najemnikom. Ludzie tutaj, jak wszędzie niemalże nie ufają bowiem najemnym wojownikom. Traktują ich jak pasożyty żywiące się ludzkimi problemami i niedolami. Wielu w szeregach najemników to zwyczajni bandyci, którzy odnaleźli sposób na chociażby szczątkowe wrócenie do łask. Licznych interesuje wyłącznie złoto i są w stanie pracować dla kogo popadnie. Inni posiadają odrobinę honoru uważając się jednocześnie za żołnierzy wyższych rangą. Sądzą, iż należą do wojska, lecz nie walczą w imię króla, a za opłaty. Ogólny stereotyp najemnika wciąż nie odbiega zanadto od pojęcia bandyty. Jedyna różnicą według ludności jest fakt, że ci nie są jawnie ścigani.
- Nie sądziłem, aby był w stanie najechać stolicę. To olbrzymie miasto, czego może chcieć? – zadumał się Morkh.
- Skarbów, szefie – odparł Rodriguez – w stolicy zapewne ukryte są tony złota. Wystarczy tylko spojrzeć na bogate zdobienia świątyń, ubiór obywateli, pałac sułtana. Wszystko niemalże ocieka bogactwem. Możliwe, iż ostatnie miesiące nie były dla niego szczęśliwe. Nie ma jak opłacić swoich ludzi, możliwe iż napotkał się na bunt. Musi zdobyć kasę i to szybko.
Wtem za nimi na horyzoncie ukazał się wielki zarys.
- Nie mówiłeś, że był tuż za wami! – zląkł się Cipher.
- Nie był. Ledwo go widziałem. Tylko na tyle by móc rozpoznać, że to statek – rzekł Rodriguez, po czym dodał bez większych nadziei – chyba nie zdążymy uprzedzić miasta o zbliżającej się walce.
Okręt sunął przez wydmy ze zdumiewającą prędkością. Łowcy nie zdążyliby nawet dotrzeć do murów. Wszystko wskazywało na to, że bitwa rozpocznie się niebawem. Przerażone konie wydobyły z siebie resztki sił, aby pognać co prędzej. Okręt szybko stał się widoczny, od strony miasta poczęły bić dzwony ostrzegawcze. Na murach i wieżach pojawiły się sylwetki strażników. Łowcy dopadali już bram kiedy te zostały zamknięte im przed nosem.
- Otwierać bramy! Musimy dostać się do środka! – krzyczał Morkh, lecz nikt mu nie odpowiedział.
Mury zostały zapełnione żołnierzami. Łowcy próbowali ich przebłagać, ale Ci twierdzili, że teraz nie mogą otwierać bram. Takie są rozkazy, których nie można łamać. Co poniektóry zarechotał szyderczo.
- Niech to szlag! – splunął szef – musimy poczekać aż Rasul wyda rozkaz ostrzelania miasta. Miejmy tylko nadzieję aby nie celował prosto w nas.
- Może lepiej darujmy sobie polowanie na tego świra i wynośmy się stąd czym prędzej, niebawem rozpęta się tutaj prawdziwe piekło – proponował Nestor.
- Tchórzu, nie będziemy uciekać – oburzył się krasnolud – jak prawdziwi wojownicy pozostaniemy tutaj wspierając obrońców. Swoją drogą jakie ambicje ma Rasul atakując samą stolicę? Cóż w niej skryto, że przykuła jego uwagę? To nie mogą być zwykłe klejnoty, okręt jest potężny. Wysoki jak sam mur.
- Słyszałem pogłoski, zasięgnąłem języka. Ludzie powiadają jakoby w podziemiach magowie ukryli artefakty zabrane z jednej z niedawno otwartych świątyń. Zdobycie ich i wyniesienie kosztowało wielu ludzi życie, gdyż w ciemnościach tej starożytnej budowli spoczywało wielu strażników. Cena tych znalezisk jest liczona na tysiące złotych monet – odpowiedział Tabin.
- To bandyta i złodziej. Czegóż innego mógłby chcieć od tego dumnego miasta? Oczywiście, że jego złota. Niemniej jednak uważam, że bezpośredni, otwarty atak to istna głupota z jego strony – dodał Nestor.
Okręt bandytów był już doskonale widoczny. Potężnej budowy mógł pomieścić nawet tysięczną armię. Rozłożone były białe żagle, a na nich widniał symbol czarnego słońca. Z dziobu wystawał długi, kręty pal przypominający wyglądem róg jednorożca. Statek ustawił się w pozycji bojowej, prawą stroną w kierunku murów. Na burcie otwarto okienka, z których wyłoniły się armaty. Zapanowała głucha cisza, wszyscy oczekiwali co się wydarzy. W końcu wydano rozkaz. Urasambad pierwszy odpalił swoją artylerię. Kule armatnie przecięły powietrze lecąc po linii prostej nad przestrzenią dzielącą miasto i okręt. Chybiły celu, gdyż okręt niespodziewanie skręcił w mgnieniu oka, zupełnie jakby nie działały na niego siły tarcia. Zachowywał się wśród piasku pustyni jak lekki obłoczek beztrosko frunący przez niebieskie niebo. Podpłynął znacznie bliżej. Z pokładu zrzucono liny. Oprychy przygotowywały się do najazdu. Rasul rozkazał zaatakować miasto. Kule migiem roztrzaskały górną część murów na lewo od bramy. Padło kilku żołnierzy. Szybko uderzyły kolejne pociski, tym razem wcelowane w najbliższą wieżę. Gruz się posypał, zginęli strażnicy. W murach utworzył się półkulisty otwór. Straże dzielnie ostrzeliwały statek nieprzyjaciela, lecz ten zdawał się być niewrażliwy na ten rodzaj ataku. Na okręcie musieli znajdować się magowie podtrzymujący ochronną barierę. Bandyci byli nietykalni dopóty dopóki nikt nie wkroczył na pokład i nie zgładził odpowiedzialnych za to ludzi. Kolejne kule roztrzaskiwały obmurowanie. Trafiano w najsłabsze punkty całej budowy. Pojazd przyspieszył kierując się prosto na miasto. Uderzając w mury przebił się do środka rozsypując gruz będący niegdyś częścią potężnej fortyfikacji. Rasul doskonale przygotował się do najazdu, wszystko było przemyślane. Z pokładu poczęli zeskakiwać jego ludzie zalewając okolicę niczym szarańcza. Twarze zakrywały im czarne turbany spięte symbolem czarnego słońca na białym tle. Rozpoczęła się bitwa, zastępy wroga były potężne. Straż miasta była zaskoczona śmiałością i bezwzględnością złoczyńców. Zdawało się jakby przegrywała to starcie od samego początku. Morkh szybko wykorzystał fakt, iż statek znajduje się połowicznie w obrębie miasta. Wraz z Łowcami zeskakując z koni ruszył w jego stronę. Wszyscy przygotowali broń. Sokół pozostał z tyłu trzymając w pogotowiu swoją żelazna kuszę. Na przód ruszył Młot i Byk. Minotaur sięgnął po topór obusieczny, na którego końcu styliska osadzono grot niczym we włóczni oraz swą olbrzymią tarczę. Bez większego wahania siekł kolejnych bandziorów schodzących ze statku. Ci byli przerażeni już samą posturą stwora. Ich słabe, wykonane na poczekaniu szable nie wyrządzały nawet rys na obronnej tarczy. Wkrótce dołączył Młot. Rosły chłop wywijał swoim toporzyskiem jak gdyby ten nic nie ważył. Szybko u stóp tych dwóch usypał się stos trupów. Wspomagał ich kilkukrotnie drużynowy kusznik. Reszta tylko przypatrywała się rzezi. W końcu napór bandytów był mniejszy. Łowcy zaczęli wspinać się na okręt. Z pokładu wyłonili się łucznicy, chcący ostrzelać napastników. Na tyłach pozostał ponownie Sokół i Doghtar, mag. Wypowiedział zaklęcie w nieznanym języku po czym skierował swą otwartą dłoń w stronę strzelców. Energia odepchnęła ich od barierek, zupełnie jakby zostali zdmuchnięci przez potężne wietrzysko. Po linach spuszczali się kolejni zwyrodnialcy, ale szybko byli likwidowani. Dodatkowo Nestor wyciągnął jeden z pistoletów. Pierwszy na pokładzie stanął Rodriguez. Wysoki brunet z orlim nosem, zawadiackim pyskiem i nikczemnym spojrzeniem prędko ruszył z okrzykiem do boju. Statek, mimo tego że po całym mieście rozlazło się już sporo bandytów był nadal pełen. Z przodku na dziobie stali łucznicy, byli jednak odwróceni kierując swój wzrok ku broniącym się strażnikom. Wszędzie panował chaos. Gdy większości udało się wejść niespodziewanie pojawił się także Doghtar z Sokołem, a wokół nich unosiła się purpurowa, iskrząca aura.
- Niech cię, nie mogłeś nas także teleportować? – zaśmiał się Cipher jednocześnie walcząc z bandytami.
Obok głów Łowców świstały tylko pociski wystrzelone ze strzelb lub strzały wypuszczone z łuków. Kryli się i bronili wzajemnie co pomagało przeżyć nawet w najcięższych warunkach walki. Niezwykłymi zdolnościami wykazywał się Tabin. Jego styl walki można by nazwać tańcem lub akrobatyką, gdyż co rusz obracał się wokół własnej osi. Ciął przeciwników zarówno przed sobą jak i tych mających za plecami. Zdawało się jakby miał oczy wokół całej głowy, a przecież dysponował tylko jednym. Uskakiwał, wyginał się niczym wąż unikając strzał jakby znał ich trajektorię. Gorad i Nestor przedarli się przez dziesiątki obrońców docierając do przejścia prowadzącego wgłęb okrętu. Tam natknęli się na kolejny opór. Przestępcy odpowiedzialni za armaty rzucili się na tę dwójkę. Krasnolud krył swojego kolegę zasypując wroga pociskami, a gdy ktoś się zbliżał obrywał przez łeb toporkiem. Dwójka przeszukała kilka kajut, lecz w żadnej nie znaleźli herszta. Na zewnątrz Minotaur ściął toporzyskami jeden z masztów zrzucając z bocianiego gniazda paru oprychów. Cipher zwinnie walczył na masztowych drabinkach z uśmiechem przełamując opór. Sokół ukrył się za schodami prowadzącymi na mostek likwidując kolejnych napastników. Mag bronił się przed strzałami zaklęciami obronnymi tworzącymi wokół niego niewidzialną barierę. Tabin ze swoją nieprawdopodobną zwinnością przecinał strzały w locie, a Byk bronił się tarczą. Morkh z Rodriguezem i Młotem ruszył wgłęb rufy, gdyż przy sterze nikogo nie było oprócz kilku łuczników, których zrzucił Doghtar.
- Ten szczwany lis musiał ruszyć w miasto. Nie mamy tu czego szukać. Płacą nam za zlikwidowanie Rasula, nie jego ludzi – rzekł Morkh.
- Teraz tak łatwo się nie wydostaniemy – zauważył Młot – musimy pozarzynać ich jak świnie, bo inaczej nie ujdziemy stąd żywi. Strzelą nam w plecy.
Wtem okrętem zatrzęsło. W dziobie powstały dwa otwory. Kule armatnie uderzyły także w jeden z budynków stolicy. Cała drużyna zbiegła się na środek pokładu tworząc zamknięte koło, wszyscy byli obróceni twarzami na zewnątrz. Przetrwali przeciwnicy ich okrążyli. Wciąż było ich wielu.
- Co wyście tam zrobili? – zapytał zaciekawiony i zarazem zszokowany Morkh
- Pod pokładem na przedzie byli ci cali magowie, którzy utrzymywali barierę. Chyba byli zbyt zajęci, ponieważ nawet nie zauważyli jak wycelowaliśmy w nich armaty. Zostały z nich same nogi. – odrzekł z szyderczym uśmiechem Gorad, lecz szybko spoważniał – jednakże powinniśmy się stąd wynosić, bo podpaliliśmy ładunki wybuchowe…
Doghtar zrobił wielkie oczy, gdy cała drużyna ryknęła na niego by rzucił zaklęcie teleportacyjne. Walka rozgorzała na nowo, tym razem jednak kilku z Łowców oberwało. Napór przeciwników był zbyt wielki. Tylko odrzucenie ich przez maga dało chwilę na odsapnięcie. Rodriguezowi złamano miecz, Cipher i Sokół zostali cięci w pierś. Koniec końców mag zdołał wycofać drużynę z pokładu przemieszczając ich tuż obok okrętu. Wraz z nimi teleportował także kilku najbliższych bandziorów. Oszołomieni jednak szybko padli martwi. Z góry wyłoniły się głowy bandytów, którzy chwycili za łuki. Łowcy przeskoczyli przez gruzowisko i wbiegli do miasta osłaniani przez Sokoła i Gorada. W środku wciąż toczyła się walka. Wkoło leżało mnóstwo trupów. Na oko i z jednej i z drugiej strony było po równo co oznaczało, że strażnicy nie dawali za wygraną jak zdawało się na początku. Mimo wszystko, w pobliżu nie było widać nikogo wyglądającego na herszta tej parszywej zgrai.
- Ruszajmy do świątyni Kharad Amul, to ta największa – rzekł Tabin – nie widzę innego miejsca do złożenia tych cennych relikwii. Pozostałe świątynie są tylko miejscami modłów, a pod Kharad Amul są ukryte katakumby, może także ten skarbiec.
- Dużo wiesz jak na zwykłego żołnierza. Kto ci zdradził te sekrety? – zapytał z ciekawości Doghtar.
- To teraz nieistotne, opowiem później. Trzeba się spieszyć, jeżeli chcemy dopaść Rasula – odparł wymijająco.
Ruszyli przez miasto ubijając po drodze kilku napatoczonych zbirów. Za nimi doszło do wielkiego wybuchu. Ładunki wybuchowe eksplodowały rozrywając cały dziób. Odłamki okrętu rozsypały się po okolicy. Tuż nad głowami Łowców przeleciało rozerwane ciało. Stragany były poprzewracane, owoce i inne towary leżały na ziemi. Zauważyli także ciała mieszkańców, niewinne ofiary tej napaści. Obywatele pokryli się w domach, wszędzie gdzie się dało, lecz bandyci gdyby chcieli dopadliby ich wszędzie. Nie chodziło jednak o zwykłą grabież.
Biegnąc wąskimi uliczkami za Tabinem, który znał najlepiej miasto nadrabiali drogi. Byli coraz bliżej świątyni gdy nagle natknęli się na kilkunastu złodziei z workami na plecach.
- Kradną relikwie! – wrzasnął nomad.
To przykuło uwagę bandytów. Rzucili worki na ziemię, by zaatakować Łowców.
- To ci obcy, którzy polować na szefa! – wydarł się jeden z nich – Sułtan mówi, że wynajął zabijać, że mają Minotaur. To, to duże. Rogi warte! – kontynuował.
Byk zaśmiał się głośno i ruszył przodem naprzeciw śmiałkom.
-Ha! Tacy żeście potężni, aby stawić czoła potomkowi Ar’Oguna, pierwszego szamana? – prychnął sarkastycznie sięgając po topory, a tarczę oddając Młotowi.
- Nas więcej, a on jeden walczy – zaśmiał się oprych – brać go! Ale uwaga na reszta. Przygotuj się na śmierć wy wszystkie…
Reszta drużyny obserwowała jak Minotaur miażdży czaszki śmiałym złodziejom. Jednego ustrzelił Sokół za co został obdarzony niechętnym spojrzeniem drużyny. Szczątki bandytów ozdobiły ściany budynków. Ostatni - ten, który najbardziej się pysznił wziął nogi za pas, lecz długo nie pobiegł, gdyż zaraz poczuł jak jego kręgosłup pęka pod naporem minotaurzych mięśni. Łowcy przeszukali worki. Były w nich tylko dobra skradzione z pozostałych dwóch świątyń. Zmarnowali czas na zwykłe pionki. Tym prędzej ruszyli za Tabinem. Weszli w kilka zakrętów, aby wreszcie stanąć przed świątynią. Jej ogrom dorównywał znaczeniu jakie odgrywała. Przed mosiężnymi, zdobionymi wrotami leżały trupy strażników.
- Jeżeli się nam poszczęściło są w środku – rzekł oznajmująco Tabin.
Wrota były uchylone. Łowcy weszli do środka. We wnętrzu panowała cisza. Leżało jednak kilka trupów należących do straży świątynnej i magów. Zdobienia świątyni nawiązywały do historii i kultury ludu nomadow. Przedstawiały wiele scen walki. Sklepienie sufitu było utworzone w kształcie półkola, a w oknach widniały wiraże. Na tyłach zostało otworzone wejście do katakumb. Tabin rozejrzał się z zatroskaniem. Ujrzał, iż pod ścianą nieopodal ołtarza oparty o ścianę krztusi się jeden z czarodziejów. Natychmiast podbiegł podpierając opadającą na klatkę głowę maga.
- Są tam – wykaszlał – Tabinie, powstrzymaj ich na bogów. Nie mogą wpaść w jego ręce. Źle… źle uczyniliśmy – rzekł ostatkiem sił trzymając wojownika za rękę po czym skonał.
Łowcy szybko zeszli na dół krętymi, kamiennymi schodami. Podziemia były długim tunelem z wieloma odnogami. Na ścianach paliły się pochodnie.
- Za mną – szepnął Tabin.
Drużyna ruszyła za swoim przewodnikiem. Ten doskonale wiedział gdzie skręcić i którym korytarzem iść dalej. Po drodze nie było niczego szczególnego. Katakumby wyglądały jak zwykły tunel kopalniany, tyle że nie było tutaj nawet złóż. Po nużącej przechadzce dotarli do wielkiej komnaty podtrzymanej zdobionymi kolumnami wykonanymi z drogich kamieni. W tunelach były to zwykle, drewniane podpory. Na tyłach komnaty dostrzegli grupę bandytów ładujących do worków relikwie ustawione na podestach. Ostrożnie zbliżyli się do nich mając broń w pogotowiu.
- Wyczuwam tutaj silną, magiczną aurę – rzekł cicho Doghtar.
- Twój zmysł cię nie zawodzi, czarny magu – odparł jeden z bandytów odwracając się do Łowców.
Był ciemnej karnacji, rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną. W oczach nie było źrenic, same białko. Zachowywał się jednak jakby widział. Miał na sobie długi, ciemnoszary płaszcz. Przy pasie spoczywała laska zakończona figurką smoka.
- Dziesięciu pseudobohaterów próbujących ocalić stolicę rozgrzanej północy przed kradzieżą. Nie mieliście dość zleceń w środkowym Novatharze? – zadrwił.
- Nie pracujemy tylko dla pieniędzy, chory głupcze. Znamy pojęcie honoru i wielkich idei. Ty nie możesz nic o tym wiedzieć, barbarzyńco – odparł poirytowany Tabin.
- Honor i idee są w tych czasach dla słabeuszy, dla zwykłego mieszczaństwa, które i tak kryje się przed nami zamiast „honorowo” stanąć do walki w obronie swoich mieszkań. Honor od dawna nie istnieje, nikt nie wie co ów słowo oznacza.
- Kim jesteś, że potrafisz usłyszeć mój szept? – zapytał Doghtar.
- Jestem tym kogo szukacie. Jam jest Rasul Kabim Sagah Fesul zwany także czarnym Słońcem. Wasz miłościwy sułtan chyba spodziewał się mojego przybycia skoro zatrudnił elitarnych najemników. Niestety przybyliście za późno. Te artefakty są niezwykle cenne, lecz nie tylko o złoto tu chodzi. Posiadają starożytne, potężne moce nad którymi chcę zapanować. Pokonaliście wielu spośród moich ludzi. Nie kryję, że jestem pod wrażeniem. Zacna z was zbieranina.
- Przestań lepiej chrzanić i szykuj się na śmierć, ponieważ nie przyszliśmy tutaj na pogawędki, a aby oderżnąć ci twój parszywy, czarny łeb! – wrzasnął Morkh.
- Myślałem, że jesteście bardziej humanitarni. Odcinanie głów chyba nie należy do honorowych działań…
Wyrzekając to spowodował wściekłość u Gorada, który migiem sięgnął po pistolet. Wycelował w Rasula, lecz ten wytrącił mu broń z ręki czarem. Widząc to krasnolud ruszył z toporem w jego stronę. Został jednak odepchnięty i rzucony o ścianę komnaty. Zemdlał. Na Łowców ruszyła gwardia herszta.
- Widzę, iż podstępny z ciebie mag – rzekł Doghtar – niestety takie sztuczki nie robią na mnie wrażenia.
Mówiąc rzucił w stronę Rasula ognistą kulę, ten jednak zniwelował atak zaklęciem lodu. Sięgnął po swą laskę wyrzucając z niej pokłady elektrycznych wiązek. Sprzeczka pomiędzy magami trwała podczas gdy wojownicy walczyli z gwardią. Ta była znacznie lepiej wyszkolona niż opryszki, z którymi walczyli na pokładzie okrętu. Komnatę rozświetlały różne barwy energii wydobywającej się podczas walki czarodziejów. Sokół musiał odłożyć kuszę, a walczyć swoją wielką maczetą. Przecinające się ostrza lśniły w blasku pochodni, tak samo jak krew lejąca się z przeciwników. Minotaur rozrzucił po komnacie kilku wrogów dzięki swojej sile, lecz został ranny w nogę. Widząc to Rasul cisnął w niego czarną, magiczną kulą przypominającą obłok gęstego dymu. Byk zasłonił się tarczą, lecz mimo tego czuł jak zaklęcie pali jego skórę. Znacznie osłabł przez co odsłonił się na atak gwardzistów. Ocalił go Nestor ustrzelając atakujących ze swoich pistoletów. Sokół uciekając odrobinę na bok przygotował się do strzału. Bełt lecący w stronę Rasula został przez niego odbity trafiając kusznika w ramię. Niemalże w tym samym momencie Nestor wykorzystał rozdwojona uwagę herszta strzelając do niego z dwóch pistoletów jednocześnie. Jedna kula trafiła go w prawą rękę. Zmniejszając moc rzucanego przez niego zaklęcia. Doghtar ponownie cisnął w niego kulę ognia, ten zdołał jednak się teleportować na nieznaczną odległość. Złapał za jeden z worków i rzucił zaklęcie rozmywające go przestrzeni. Łowcy usłyszeli tylko szyderczy śmiech w korytarzach.
- Uciekł! – krzyknął rozwścieczony czarny mag.
Drużyna dobiła resztki gwardzistów, lecz większość odniosła jakieś rany w walce. Gorad i Byk byli nieprzytomni, a Sokół cierpiał z powodu bełtu tkwiącego w jego ramieniu.
- Musimy opatrzyć rannych, nie mamy szans na dogonienie Rasula – odparł zrezygnowany Cipher.
- Gdzie ten drań mógł się teleportować? – zapytał Nestor – okręt jest niezdatny do podróży, zabiliśmy magów. Rasul nie ma jak stąd uciec – dodał przywracając wszystkim nadzieję.
- Musimy się rozdzielić – rzekł Morkh – jedni zostaną tutaj z rannymi. Reszta musi ruszyć za mną i dopaść tego sukinsyna. Teraz jest to cos więcej niż polowanie. Ten warchlak zranił moich ludzi!
Cipher i Młot pozostali aby opatrzyć Sokoła i przypilnować nieprzytomnych. Pozostali ruszyli za Morkhem. Ponownie przemierzali te same uliczki. Miasto jednak kompletnie opustoszało. Znikąd nie dobiegały już odgłosy walki. Przy okręcie leżały stosy ciał, a sam statek nadal się palił. Wokół nie było żywej duszy. Gdy przeszli przez gruzowisko obok okrętu Doghtar spostrzegł w oddali na pustyni samotnego jeźdźca. Po chwili od wschodu dogoniło go kilku innych ujeżdżających wyższe stworzenia z długimi szyjami. Łowcy wybiegli przed mury. Ich konie wciąż przywiązane były do palików tak jak je pozostawili przed walką. Brakowało jednak wierzchowca należącego do Morkha.
- Ten skurwysyn ucieka na mojej Damie! Zdaje się, że mój miecz wejdzie w jego rzyć tak głęboko, że wyjdzie ustami!
Łowcy dosiedli koni, a Morkh zabrał rumaka należącego do Ciphera.
- Zabrali Damę Pegazie, pomóż mi dogonić tych koniokradów i należycie ukarać – Morkh szepnął do konia Ciphera, z którego wszyscy zawsze się śmieli, gdyż jest zakochany w klaczy szefa.
Słysząc to Pegaz zarżał i ruszył niczym błyskawica.
- Ha! Chyba będą z tego źrebaki – zaśmiał się Rodriguez.
Reszta także pognała swoje wierzchowce, choć trudno było im dogonić zdesperowanego Pegaza. Doghtar miał o wiele lepszy wzrok niż pozostali, toteż kierował Morkha, w którą stronę ruszać. Cel raz znikał za wydmami piachu, raz się z nich wyłaniał. Nie wyglądał jednak, aby mu się spieszyło. Mag dostrzegł jednakże wór przywiązany do siodła. To oznaczało, iż zmierzają ku właściwemu osobnikowi.
Słońce powoli zachodziło, zbliżało się popołudnie. Upał odrobinę ostygł, lecz w dalszym ciągu dawał popalić. Wróg natomiast kierował się bardziej na zachód gdzie leżała najbliższa oaza. Miał nadzieję tam przeczekać i ruszyć nocą, tak przynajmniej sądzili Łowcy. Nawet bardziej uśmiechało się im walczyć pośród drzew, niż na otwartej pustyni. Pogoń trwała, a słonce niemalże już zaszło. Konie były wyczerpane, tak samo jak jeźdźcy. Ostatnie krople wody zostały wypite kilka godzin temu. Zbliżając się do oazy działali niezwykle cicho. Konie uwiązali do pierwszych palm. Sami starając się iść bezszelestnie posuwali się do przodu. W głębi spostrzegli wyrzucone z obozowiska trupy właścicieli. Bandyci rozpalili już ognisko, a więc nie można było podejść za blisko. Nestor sięgnął po pistolet, drugi dał Rodriguezowi, a trzeci Tabinowi.
- Wiecie jak z tego strzelać? – zapytał szeptem.
- Kiedyś miałem w ręku strzelbę, chyba sobie poradzę – odrzekł Tabin.
Rodriguez tylko skinął głową.
Zanim zdążyli wycelować w zbirów siedzących przy ognisku z krzaków wyskoczyli rabusie celując w grupę włóczniami. Tabin odruchowo sięgnął szybkim ruchem po szable i jednym ciosem odciął bandycie rękę, a Nestor wystrzelił dziurawiąc drugiemu czaszkę. Nie zdołali jednak zrobić nic więcej, gdyż włócznie podeszły im do gardeł.
- Spodziewałem się, że mnie dogonicie – z półmroku wyszedł Rasul – Odłóżcie bronie – poradził spokojnie, zrazu zwrócił się do jednego ze swoich – a ty milcz, do cholery! – mówiąc to rzucił magiczną wiązką w tego z odciętą ręką zabijając go na miejscu.
- Chyba nie dbasz o swoich ludzi, tak jak ja – Morkh rzucił broń.
- Kaleka jest niewiele wart w mojej bandzie. Poza tym nie mam środków na uśmierzenie jego bólu – odparł – No dalej, rzućcie broń – powtórzył
Łowcy się usłuchali. Ludzie Rasula zebrali ich oręż zanosząc do jednego z namiotów. Drużynę rzucono na kolana i związano ręce.
- Co zamierzasz z nami zrobić? – zapytał Rodriguez patrząc z pogardą na kamara.
- Zabrakło kilku waszych. Czyżby polegli podczas walki w świątyni? Powiedzcie mi czego bardziej pragniecie: mnie, relikwii, konia czy zemsty?
- Wszystkiego naraz pieprzony idioto! – wygarnął Morkh – Co zamierzasz z nami zrobić? To proste pytanie – powtórzył.
- Zabicie was byłoby zbyt proste. Wiecie, że sułtan wisi w swoim domu na bogato zdobionym żyrandolu? Nawet jeżeli udałoby się wam mnie zabić nie dostalibyście za to nagrody. Po co wiec się męczycie? Jesteście takimi samymi szumowinami jak ja. Zabijacie kogo wam wskażą. Ponadto jesteście dobrymi wojownikami. Dlaczego nie chcecie współpracować? Myślę, że mam wam, przynajmniej w obecnej chwili, więcej do zaoferowania.
- Ha! Mielibyśmy siedzieć na tej pieprzonej pustyni i ci usługiwać? – zarechotał szef.
- Niekoniecznie rycerzu. Posiadam wiele kontaktów także w Lotharyngii. Mam tam swoich ludzi, oni mają swoich. Także ja nie jestem najważniejszą figurą w tej grze. Athlonu jest skorumpowany bardziej niż myślisz. Niewielu pozostało prawych i sprawiedliwych. Wojna wszystko zmienia, trzeba być twardym i bezwzględnym i to teraz mi mówi, że przyszedł na was czas… skoro nie chcecie współpracować.
- Nie, czekaj! – zawołał Morkh – może się dogadamy. W wielu sprawach masz rację. Jesteśmy podobni – kontynuował ze względu na spostrzeżenie, że Tabin wyciąga scyzoryk z buta.
- Szefie co ty wygadujesz? – Nestor był zaskoczony – nie możemy… wolałbym już zginąć niż służyć temu psychopacie.
- Zrozum to nasze jedyne wyjście – dał znać swojemu człowiekowi, że to tylko podpucha – Rasul ma rację, ten świat jest zgubiony. Jeżeli chcemy przeżyć musimy stać się równie bezwzględnymi bydlakami jak on i jego ludzie.
- Nie musisz się taki stawać. Jesteś podlejszą glizdą niż sam jesteś w stanie przyznać, Morku Czarny. Dużo wiem o twojej przeszłości na przykład to jak…
Tabin korzystając z faktu, że rozmowa toczy się kilkanaście kroków od obozowiska i światło ogniska tutaj nie dociera, a bandyci nie maja pochodni odciął swoje więzy oraz więzy Doghtara. Ten w myślach wypowiedział słowa zaklęcia. Po chwili wszyscy rabusie leżeli na plecach. Tabin wywijając scyzorykiem podciął kilka gardeł. Problemem był jednak Rasul, który otrząsnął się najszybciej. Tylko mag i nomad byli wolni, reszta Łowców wciąż była związana. Nie było jednak czasu na ich uwalnianie. Kamar rzucał już zaklęcie, które mogło spopielić cała drużynę, nawet Doghtar nie zdążyłby zareagować. Na szczęście dla całej piątki uwolnił się Pegaz. Rozjuszony i rozpędzony staranował herszta bandytów wrzucając do ogniska. Ogień szybko zajął jego płaszcz i zdążył poparzyć ciało. Mag odegnać płomienie zrzucając płaszcz, lecz wtem ciśnięto w niego rażące błyskawice przeszywające ciało. Prąd wydobywający się z palców Doghtara rozjaśnił gęstniejący mrok.
- Dla głupich pobudek rozpoczęliście wojnę! – jego głos zmienił się, stał się gruby i przenikliwy – Mówiłem, że nie jestem na szczycie hierarchii, lecz moja śmierć sprowadzi na was nieszczęście. Pożałujecie, wy bękarcie ścierwa! – ciało pokrywało się pęcherzami, a głos zmieniał ton, mutował się – Niech spowije was wieczna otchłań i zaraza! Jesteście skończeni – tymi słowy spadł na ziemię.
Pozostali bandyci ulękli się i zbiegli w ciemności.
- Powinniśmy ich wychwytać, mogą na nas donieść przełożonym – zaproponował Nestor.
- To tylko pionki, bezpośrednio podlegali tylko Rasulowi. Nie znają innych szych – odparł spokojnie Morkh.
Tabin poprzecinał liny kolejnym członkom drużyny. Pegaz już zalecał się do Damy. Szef przeczesał jego sierść i pochwalił za dobrze wykonaną robotę. Gdyby nie on wszyscy byliby już martwi.
- Myślałem już, że to nasz koniec, lecz me serce uradowało się niezmiernie, gdy ujrzałem kopniaka jakiego zasadził Pegaz – rzekł Nestor.
- Musimy wracać, obwieścić wszystko pozostałym. Jednakże mamy złe wieści. Jeżeli sułtan rzeczywiście nie żyje, nie mamy co liczyć na nagrodę za zarżnięcie tej świni – rzekł ze smutkiem Rodriguez – suma którą nam oferowano była tak okrągła, że widziałem ją ciągle przed oczyma. Teraz to wszystko szlag trafił.
- Jeszcze nie raz odrobimy tę stratę narwańcu – zaśmiał się Morkh – zabierzemy ze stolicy druhów i zaraz wyruszamy na południe. Odwidziało mi się dłuższe siedzenie na tym pustkowiu. Nie trzyma nas tu nic więcej, polowanie bowiem dobiegło końca.
Łowcy przeszukali obozowisko w celu znalezienia skradzionych reliktów. Zebrali także grubsze badyle i zrobili z nich pochodnie. Wyruszyli z powrotem do stolicy. W oddali było jeszcze widać łunę unoszącą się nad spalonym okrętem bandytów.
Ostatnio zmieniony ndz 13 maja 2012, 19:38 przez Leman6, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Naczekałeś się miesiąc na jakąkolwiek odpowiedź, to będę tą, która jako pierwsza da głos.

Powiedz mi, po co we wstępie umieściłeś pierwsze zdanie:
Leman6 pisze:Akcja książki rozgrywa się dziesięć lat po III Inwazji armii Upadłego Tytana, (po co przecinek?) Avethrosa na ziemie Athlonu.
Do kogo kierujesz tę informację? Do czytelnika zamierzonego dzieła, czy do braci forumowej? Tak czy siak - wyrzuć. Przynajmniej tę część:
Leman6 pisze:Akcja książki rozgrywa się
. My wiemy, że to książka i że ma akcję.
Powaliła mnie zbitka informacji:
Leman6 pisze:dziesięć lat po III Inwazji armii Upadłego Tytana, Avethrosa na ziemie Athlonu.
Za dużo wiedzy na raz. I nie do końca rozumiem zasady pisania wielką literą. "Upadły Tytan" - to tytuł, nazwa własna?
Wstęp jest taki napuszony, piszesz bardzo wzniośle:
Leman6 pisze:Pozostali synowie zbuntowanego Boga nieśmiertelności,(po co przecinek?) Avathara zostali dawno temu unicestwieni.
Może po prostu zabici? Już jest tu zbuntowany bóg nieśmiertelności, więc po co jeszcze wzmacniać wymowę tym "unicestwieniem"?
Leman6 pisze:Także zwykli obywatele widząc, że świat ogarnia korupcja, że nastaje era, w której honor, patriotyzm i praworządność są mało opłacalne poczynają kontaktować się z rzezimieszkami.
Zaczynasz z wysokiego C ("Bóg, Honor i Ojczyzna") a wiadomo, że dalej będzie o rzezaniu, męskich sprawach i forsie. Ja, będąc stuprocentową babą, porzuciłabym tę książkę po wstępie. Ale na pewno znajdą się chętni do przeczytania kolejnego dzieła o bitwie na śmierć i życie z demonami i złem wszelakiej maści. Na pewno się znajdą.

Chcesz, by było ładnie, a jest przegadanie:
Leman6 pisze:Bez generała stały się mniej zażarcie łaknące świeżej krwi,
Może "mniej krwiożercze"?
Używasz słów w dziwnych kontekstach i wynika z tego, że nie wiesz co znaczą:
Leman6 pisze:Jego chciwy i samolubny plan przejęcia władzy nad światem śmiertelnych imał się ku końcowi.
imać się - zaczynać coś robić, brać się za coś; Jak to się ma do sensu zdania? Plan przejęcia władzy zaczynał się mieć ku końcowi?
Leman6 pisze:Był zbyt osłabiony, aby móc walczyć i snuć nowe intrygi.
Snuje się plany, intrygi się knuje - pomieszałeś dwa związki frazeologiczne.
Leman6 pisze:Natura zdążyła wyleczyć wiele ze skazy powstałej po wojnie
W słowniku znajdziesz -ta skaza, te skazy, więc u ciebie powinno być: "wiele ze skaz powstałych po wojnie"
Mieszasz czasu - jest przeszły, a potem nagle teraźniejszy:
Leman6 pisze:Rośliny poczęły odrastać, plugawe kanały zanikły, a rasy Athlonu budowały na nowo swoje państwa. Szkód było wiele, lecz naprawa zdawała się być tylko kwestią czasu. Niebawem wszystko wróci do normy, a nawet lepiej, gdyż nie trzeba się obawiać zmasowanego, potężnego ataku nieprzyjaciela.
Po inwazji narody otworzyły się na siebie, otworzono także granice. Rozwinął się handel, kontakty międzyrasowe oraz turystyka. Wciąż jednak świat nęka wiele problemów, tych mniejszych lub większych…

Podczas wojny powstało wiele organizacji przestępczych. Wszyscy chcieli przetrwać w zniszczonym świecie, a droga bezprawia była tą najłatwiejszą. Teraz straże i wojsko z trudem zwalcza tysiące bandytów grasujących po lasach, kryjących się w jaskiniach czy pod samymi murami miasta oczekując na przejezdnych.
Mieszasz style. Zdanie o mieczu wchodzącym tyłkiem a wychodzącym ustami zaniosło mnie do świata "Piesni o Rolandzie", gdzie bohaterowie i narrator wypowiadają się w tak podniosłym stylu, ale oni nie wspominają słowem o zadku i nie przeklinają. Do tego gość gada do konia w takim samym podniosłym stylu! Ależ ci twoi bohaterowie nadęci!
Leman6 pisze:- Ten skurwysyn ucieka na mojej Damie! Zdaje się, że mój miecz wejdzie w jego rzyć tak głęboko, że wyjdzie ustami!
Łowcy dosiedli koni, a Morkh zabrał rumaka należącego do Ciphera.
- Zabrali Damę Pegazie, pomóż mi dogonić tych koniokradów i należycie ukarać – Morkh szepnął do konia Ciphera, z którego wszyscy zawsze się śmieli, gdyż jest zakochany w klaczy szefa.

Podkreślone zdanie jest nieco zawiłe, bo kto ostatecznie kochał się w klaczy - ogier, jego właściciel czy Morkh.
Muszę przyznać, że scena szeptania do ogiera, któremu zwędzili przyszłą małżonkę (bo będą z tego źrebaki) i który rusza w pogoń, jest komiczna. Uśmiałam się do łez.

Proszę, powiedz kilka razy głośno imię Cipher i je zmień na coś mniej anatomicznego. :)

Ode mnie tyle. Myślę, że musisz ten tekst napisać od nowa. Jak dla mnie jest mało strawny. I nie chodzi o tematykę, która jak napisałam na wstępie mnie nie pociąga. Chodzi o sposób pisania, dobór słownictwa, przyciężki styl. Fragment jest niewielki, ale za dużo się w nim dzieje.
Nie wiem, czy wiele osób da radę przeczytać tak napisaną książkę.

Napisz to od nowa i uprość.
Pozdrawiam
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
Świst ostrza przecinającego powietrze. Wszyscy zebrani na arenie zamarli.
Brakuje, brakuje bardzo postaci trzymającej ten miecz. Arena została wprowadzona dobrze, ale "wszystkich" zamieniłbym na widownię.
Wykonano pierwszy atak, na szczęście niecelny. Zbyt szybka walka obniża poziom widowiska.
I konsekwencja braku wprowadzenia postaci - jest biernie i bezosobowo! Kto te cięcie wykonał? Po raz drugi, druga część sceny jest dobra - coś pokazuje, tłumaczy.
Krótkie siłowanie się i szybkie odepchnięcie z obu stron.
chyba obu walczących...
[1]Żar sypie się z nieba, [2]temperatura przekracza czterdzieści stopni.
[1] - Żar leje się z nieba
[2] - napisz, że upał jest nieznośny, nie baw się w pomiary temperatury w fantastyce.
Tłum ogarnia szał, gdy gladiator z odsłoniętym torsem zostaje raniony w prawą pierś.
a nie lepiej: półnagi?
Adrenalina podskakuje zarówno gladiatorom i ludowi obserwującemu walkę.
Emocje - adrenalina to terminologia współczesna, mało wg mnie pasująca do fantasy (jak rzeczona temperatura).
Wielu z nich postawiło swoje pieniądze na jednego z nich.
BABOL - walczy dwóch, więc na kogo mieli stawiać? Gdybyś napisał, że postawili na tego półnagiego to.. i tak by nic nie zmieniło, bo w tej walce trudno powiedzieć, kto jest kim.
Jego napór jest niezwykle silny, siłą swoich mięśni naciera niczym rozjuszony nosorożec.
Tniemy:
Jego napór jest niezwykle silny, naciera niczym rozjuszony nosorożec.
- Zatem jestem Ci winien część swojej doli – odparł towarzysz.
małą literą zwroty osobowe.
Pierwszy był szczuplejszy i młodszy. Miał szorstki zarost. Rozmówca gęstą, aczkolwiek krótką brodę. [1]Z resztą pierwszy był brunetem z bujną kitą, a jego kompan długowłosym szatynem z kilkoma siwymi kosmykami.
[1] - zresztą
Taki sobie ten opis - plastyczny, acz niepłynny.
Sprawiał wrażenie człowieka, który nie da sobą pomiatać, wrażenie przywódcy, człowieka, za którym ruszy tłum. Z drugiej strony był również tajemniczy oraz nie sprawiał dobrego wrażenia.
BABOL NR2 - Porównaj podkreślenia - zaprzeczasz sam sobie.
[1]Stając w przejściu rozejrzeli się po okolicy. [2]Wszystko w mieście zbudowano z podobnego materiału co arenę. [3]Znajdowali się na pustyni, a więc najbardziej dostępną skałą był piaskowiec.
Oj, bardzo słabe zdanie. Masz trzy składowe, budulce plastycznego opisu, a stworzyłeś brzydki kołek wbity w piaskową rzeźbę. Ot, to ci wyszło. Zobacz na zmianę:
Stanęli w przejściu i obejrzeli budowle wykonane z piaskowca, najpowszechniejszego materiału dostępnego na pustyni.
Mury miasta wzniesione wysoko pełniły rolę fortyfikacji.
A koło jest okrągłe. BABOL NR3
Walka dobiegła końca, toteż wypłaciłbyś mi lepiej kasę. Nie cierpię zwłoki w takich sprawach.
ten neosemantyzm wcale a wcale nie pasuje. Lepiej forsę, pieniądze, należne, pulę - cokolwiek, lecz nie kasę! Albo walutę (jakąś mają).
Rzucił na stół woreczek ze złotymi monetami, po czym przeszedł do obsługiwania innych klientów.
interesantów
- Chyba nie zamierzacie mnie wsadzić do lochu za te małe nieporozumienie? – odparł
zapytał (to jest pytanie, nie odpowidź).
Wymijając tłumy kroczyli dumnym krokiem przed siebie.
kroczyli dumnie
Na plecach zawiesił dwa oburęczne topory, a przez ramię tarczę w kształcie herbu.
...i miał cztery ręce, aby nimi machać? Po cholerę mu w takim razie dwa oburęczne topory?

Źle się to czyta. Pochwalę rozmowy, czyli dialogi. Chociaż patetyczne, czasem naiwne (ktoś komuś tłumaczy rzeczy wg mnie dla tej osoby oczywiste - to błąd pisarza, że nie potrafi wpleść tych informacji w narrację) to jednak ciągną akcję, coś ukazują. Pierwsza cena walki jest chaotyczna, bez polotu, pocięta i nudna. Potem scenka z Murzynem poprawia odbiór i następuje całkiem znośne wprowadzenie do akcji. Natomiast od minotaura, a raczej po jego przedstawieniu, widać wyraźnie że nie potrafisz płynnie prowadzić narracji, przedstawiać i pokazywać bohaterów, a posiłkujesz się - słabo do tego - opisami: miał to, był taki, robił to, nosił tamto - czyli standardowa wyliczanka. Brakuje tutaj naszkicowanego tła - i nie chodzi mi o akapit, ale liczność tych akapitów, przedstawiających okolice, historię, bohaterów - bo wiodącego nie ma, narrator skupia się, z dużej odległości na postaciach, bez pokazywania ich. Problemem są tez różnej maści błędy logiczne, przecinki, zapis dialogów (a dokładniej to, co się dzieje po wypowiedziach). Pomysł niezgorsza, choć znany i wytarty, ma znamiona świeżości (choć miszmasz fantasy czarnoskórych krasnoludów i minotaurów to równie ciekawa mieszanka, co niebezpieczna), ale wykonanie tekstu jest fatalne.

Moja propozycja: napisz konspekt (o, takie coś)
1. Walka na arenie, po której X i Y idą po wygraną. Przechodzą przez miasto.
2. Awantura z bukmacherem. X i Y dowiadują się, że Z jest w okolicach miasta (tutaj przedstawić naprędce miasto - pierwsze wprowadzenie)
3. Zbierają się X, Y, A, B i C, rozważają o sytuacji (tu przedstawiam Z oraz pokrótce jego historię).
4. Wyruszają na wyprawę. Okazuje się, że Z zastawił pułapkę.

Konspekt pozwoli na podzielenie tekstu wg akcji i dawkowania informacji. narrator powinien przede wszystkim opowiadać, a w tej opowieści musi znaleźć się miejsce tak na bohaterów i ich charaktery, jak i otoczenie.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”