

Zasiadłem do stołu około północy i zanim się spostrzegłem, na dworze już zaczęło świtać. Nagle zrozumiałem, że zamiast myśleć o tym, do czego mój mózg został stworzony, cały czas skupiałem się na tym cholernym „tyk, tyk, tyk” wskazówek zegara - sekunda za sekundą, minuta za minutą. Bezproduktywnie spędzone godziny uleciały niczym popiół na wietrze.
- Ech, gdyby chociaż mucha zjawiła się… - mruczę pod nosem, po czym wstaję i omiatam wzrokiem podłogę, docierając do lodówki. Może w niech coś znajdę.
Niestety, tu, podobnie jak w głowie, też praktycznie pusto.
Na bocznych półkach tylko butelka kefiru, pęk rzodkiewek, jak i stara cytryna. Nic inspirującego. Parę jajek spoczywających w plastykowych pojemnikach nasuwa mi pomysł jajecznicy - smacznie, a i owszem, niestety, problem w tym, że nie takiego poruszenia umysłu poszukuję. Dopiero dwa kotlety mielone zwracają mą uwagę na tyle, bym przykucnął i zaczął się im przyglądać ze zdecydowanie większym zainteresowaniem, niż całej reszcie asortymentu. Odwinięte od góry, tkwią w niejako sreberkowym więzieniu, które umożliwia im jedynie obserwować to, co powyżej. A powyżej dwa stare ziemniaki w mundurkach i główka kapusty zielonej.
Bezsensownie spoglądam na to wszystko, licząc, że nagle doznam olśnienia. Ostatecznie wzruszam ramionami.
- Obiad – stwierdzam krótko i już chcę sięgać po mielone, gdy nagle te zaczynają drgać. Cofam odruchowo rękę.
Para brązowych, owalnych kawałków mięsa po paru sekundach delikatnych wibracji zaczyna mruczeć, dałbym sobie głowę uciąć, że rozmawiają między sobą. Chwilę później próbują zwrócić na siebie uwagę kapusty.
- Psssst! Psssst! – co rusz rozlega się ze sreberka.
Kropla drąży skałę, więc staraj się, a będzie ci dane.
Warzywo w końcu odwija dwa liście i, niby od niechcenia, a jednak z pewnym zaciekawieniem, spogląda na nieoczekiwanych adoratorów. Moment później turlają się do niego ziemniaki, gwiżdżąc z podziwem dla urody kotletów, a te, zachęcone, nie czekają na kolejny sygnał – wyskakują ze sreberek, jeden kładzie się na dłuższej krawędzi, drugi wdrapuje na niego i odbija energicznie, lądując na wieczku kefiru, którego następnie używa jako trampoliny, by dostać się na półkę, gdzie obiekty jego westchnień i marzeń. Staje na krótszej krawędzi i podchodzi wolno do kapusty, niczym kowboj wolno kołysząc się z jednej krawędzi na drugą. Warzywo czeka, drży całe z podniecenia, nie mogąc w spokoju dotrwać chwili, aż mielony je weźmie, zedrze ostatnie liście i dostanie się do soczystej kalarepy. Tymczasem drugi… drugi…
Spoglądam na wnętrze lodówki i opuszczam bezradnie ręce. Życie seksualne kotletów mielonych, przeginasz człowieku. Kogo ja oszukuję? Z tego można dobry obiad zrobić, ale nie dobrą powieść.
Wracam zrezygnowany do stołu. Cóż, strony Worda będę musiał zapełnić jutro, teraz pora na spanie.
I kiedy mam już naciskać „Start – wyłącz komputer”, słyszę dziwny hałas, jakby serię krótkich wyładowań elektrycznych, po czym zapada cisza. Dźwięki ewidentnie dobiegały z klatki schodowej. Zrywam się, by sprawdzić zajście, jednak zastygam na środku kuchni w oczekiwaniu. Wsłuchuję się w tykanie zegara, sekunda po sekundzie i nagle kolejny huk, lecz tym razem głuchy, przypominający uderzenia w drzwi. Ktoś próbuje dostać się do ogrodu, zgaduję, jednocześnie skaczę do parapetu i otwieram okno, którego skrzydła z impetem walą w futrynę. Wyglądam na zewnątrz. Znowu cisza. Z narastającym biciem serca wypatruję czegokolwiek, gdy nagle drzwi prowadzące na podwórko, wyginają się gwałtownie pod naporem czegoś z wewnątrz, niby taranowane wrota zamku. Ale zawiasy mocno trzymają je w ścianie.
Wzywać policję? Nie wzywać? Tylko po co? Przecież dozorca na pewno zauważył całe zajście, on nawet jak mysz zbyt głośno piśnie, od razu wyłazi ze swej jamy sprawdzać, co się dzieje.
Uderzenia powtarzają się, jednak skrzydła wciąż tkwią na swoim miejscu. Komu może aż tak zależeć, by wejść do ogrodu? I w tym właśnie momencie przestrzeń na ułamek sekundy rozjaśnia oślepiający błysk. Oczy zasłaniam ręką i tylko słyszę odgłos roztrzaskiwanego drewna wymieszany z chrzęstem pękających, stalowych zawiasów, a na twarzy czuję podmuch gorąca – ktoś musiał użyć materiałów wybuchowych.
Parę sekund później rozglądam się po okolicznych blokach, lecz, co dziwne, nie dostrzegam ani krzty zainteresowania ze strony mieszkańców. W sumie jest wczesny ranek, więc ludzie, najprawdopodobniej jeszcze otumanieni snem, dopiero zaczynają się zastanawiać, co zaszło. Tymczasem w ogrodzie kurz opada, dym ulatnia się, ukazując skalę zniszczeń. Widzę pośród trawy kawałki drzwi i fragmenty roztrzaskanej ściany, a tuż przed wejściem do budynku powaloną siłą podmuchu roślinność, wszystko spalone albo poczerniałe od sadzy. I ta nieprzenikniona cisza. Jakby śmierć objawiła swe oblicze.
Nieoczekiwanie dochodzi mnie stukot obcasów. Wychylam się jeszcze bardziej za parapet. Agresorów jest czterech i każdy ma na sobie typowo dresowe ubranie, na stopach adidasy. Skąd więc te obcasy?
Odruchowo sięgam po papierosy – pal licho ze zdrowiem, taki widok jest wart wrócenia do nałogu. Każde zaciągnięcie podwaja przyjemne zainteresowanie z oglądanych scen.
Osiłki wolno ustawiają się po dwóch na skrzydłach twarzami do drzwi, po chwili wchodzi postać odziana w bordową szatę. Czwórka z wyczekiwaniem zerka na przybyłego, najpewniej swojego pana, przełożonego, czy lidera, jakkolwiek go jednak nie nazwać, gdy ów wskazuje miejsce przed studnią, tuż przy granicy ogrodu, jedna para rusza. Ale dają radę zrobić ledwie kilka kroków, gdyż nieoczekiwanie trawa w interesującym ich punkcie zaczyna skrzyć, aż w końcu wyrzuca z siebie kulę jasnej, przecinanej wiązkami błyskawic, energii. Postać w szacie natychmiast reaguje – spod odzienia dobywa powyginaną laskę, z zamkniętym na szczycie w szklanej sferze czerwonym kryształem; wykonuje nią kilka machnięć i wokół kryształu natychmiast pojawiają się drobne ogniki, które błyskawicznie zamieniają się w pędzące pociski. Trafiają w jasną kulę, ale ta pochłania je wszystkie i tłamsi w sobie, jakby zjadając całą ich moc.
Postać w płaszczu mruczy dziwne słowa, wskazuje laską na każdego z osiłków, a ci cofają się pchani tajemniczą siłą, ewidentnie wbrew swej woli. Widzę ich przepełnione strachem spojrzenia. W końcu zostają przyciśnięci do ściany kamienicy, po czym znikają w jej wnętrzu. Właściwie zostają wtopieni, wessani, wchłonięci.
Kurwa, co się dzieje!
Sięgam po kolejnego papierosa, a gdy dostrzegam, kto stoi w trawie przed studnią, dosłownie uderzam pyskiem o parapet, czuję jak mózg chce wyskoczyć z czaszki i zatańczyć kankana. Dozorca. Ten stary piernik, ta ledwie trzymająca się na nogach kupa przeterminowanego mięsa staje w szranki z… z… Właśnie, z kim? Nie wiem, nie dojdę tego teraz i na pewno nie zrozumiem. Zresztą, nie mam czasu na domysły, bo akcja się toczy.
Rywale wchodzą w wysoką trawę, robią okrężną rundę naprzeciw siebie, po czym bez słowa dozorca lekko ugina nogi, odchyla ręce do tyłu, trzymając je po lewej stronie, a w dłoniach materializuje kulę energii wielkości piłki futbolowej. Oponent nie pozostaje w tyle – wykonuje ruchy laską i sekundę później obaj wystrzeliwują ku sobie pociski. Ładunki zderzają się dokładnie w połowie drogi, wylatują kilka metrów wyżej i następuje siłowanie. Dozorca z całej mocy pcha swój, jednak gość w szacie nie ustępuje ani na krok. Trawa coraz mocniej kołysze się od podmuchów wytwarzanych przez powietrzne starcie, w uszach zaczyna mi doskwierać nieprzyjemne piszczenie, jakby stado szerszeni zagnieździło się w głowie. I nagle postać w czerwonej szacie jedną ręką puszcza laskę, osłabiając tym samym moc swojej kuli, dozorca natychmiast to wykorzystuje i z impetem pcha własną energię.
Zaciskam wargi na papierosie, już nawet się nie zaciągam, po prostu pędzę razem z wydarzeniami.
Okazuje się, że to był tylko podstęp. Postać w szacie wolną ręką wykonuje gest, na co kawałki rozwalonej ściany kamienicy unoszą się w powietrze i z impetem walą w dozorcę. Ten jednak w porę orientuje się w cwanym zagraniu przeciwnika i w ostatniej chwili jeszcze mocniej pcha kulę, po czym odskakuje.
Obaj leżą teraz w trawie – jeden powalony uderzeniem jasnej energii, drugi poturbowany gruzem.
Już na spokojnie dopalam papierosa, kiepuję go w popiołce i zakładam ręce za głowę, z uśmiechem spoglądając na monitor. Tak, taki początek może być, po południu wymyślę jakąś zawiłą intrygę.
Teraz już tylko „Zapisz jako”, później „Start – wyłącz komputer” i można iść spać.