
***
Przy cmentarzu Ostatniej Szansy, nazywanym tak przez mieszkańców O. z racji tego, iż trafiają tu ciała tych, którym odmówiono – z różnych względów pochówku na cmentarzu Dobrych Uczynków, cmentarzu Przykładnych Obywateli czy cmentarzu Bogatych – położona jest ulica Nieboszczyków. Zapewne dziwi was skąd taka nazwa. Oficjalnie dlatego, że dobrze koresponduje z samym cmentarzem. Złośliwi jednak powiadają, że to z powodu mieszkańców rzeczonej ulicy. I gdy pierwszy raz tam trafiłem – a było to przeszło dziesięć lat temu – nie sposób nie było im przyznać racji. W dodatku nie przeczuwałem wtedy, że ta na pierwszy rzut oka – nieciekawa ulica już niedługo stanie się ważnym elementem mojego życia.
Reguły przyzwoitości wymagają jednak bym rozpoczął od początku. A początek, jak to bywa w wielu historiach na pozór prosty i mało interesujący – kryje w sobie zapowiedź wielu późniejszych wydarzeń, które w mojej kronice wam przedstawię. Zechciej zatem wrócić ze mną, drogi czytelniku do tamtego poranka przed dziesięcioma laty, kiedy wszystko się rozpoczęło.
****
Dziewiąty listopada był ze wszech miar dniem najgorszym z możliwych. Deszczu, który nawiedził nas tamtego poranka i utrzymywał się aż do późnych godzin wieczornych – było tak dużo, że nawet najstarsi mieszkańcy naszego miasta (którego obywatelem stałem się ledwo przed rokiem) nie pamiętali niczego podobnego. Już raptem po dwóch godzinach ulice zamieniły się w rwące potoki, a tętniące życiem stragany – świeciły pustkami, niczym podczas niedzielnych mszy. I może nie miałoby to dla mnie większego znaczenia – będąc co najwyżej ciekawostką, gdyby nie potrzeba opuszczenia mojego skromnego, aczkolwiek przytulnego kąta. Przyczyną tego był pogrzeb mojego przyjaciela Tadeusza, bodaj jedynego jakiego posiadałem. Zmarło mu się z powodu nadmiernej konsumpcji wszelkiej maści alkoholu. A z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że potrafił nieborak wypić prawie trzy litry wódki w ciągu dnia, nie tracąc przy tym w ogóle jasności umysłu. Niestety jego wątroba nie była tak silna jak głowa.
Wspomniałem, że był moim najlepszym przyjacielem. Nieraz spędzaliśmy długie wieczory na rozmowach o życiu, świecie i co oczywiste, kobietach. Znałem go jeszcze z czasów studiów – tego wyjątkowego okresu, kiedy to jesteś już dorosły, ale możesz zachowywać się jeszcze jak młokos. Po ich ukończeniu, los rozdzielił nas na trochę (na mniej więcej 15 lat) , by znów połączyć przed dziesięcioma miesiącami, kiedy szwędałem się któregoś wieczora w poszukiwaniu – sam nie wiem czego. Chodząc tak bez celu i ucząc się przy okazji topografii tego obcego wszak dla mnie miejsca trafiłem do baru „Pod Zbitym Kundlem”, gdzie wśród kłębów papierosowego dymu, panującego półmroku, oparów alkoholu i wyczuwalnego wyraźnie potu – natknąłem się na niego, kiedy to pił z jakimś towarzystwem.
Zrazu wydawał mi się kimś obcym – gdyby nie nos, który – nie sposób było pomylić z nosem żadnego innego człowieka. Ale nos to przecież nie wszystko, dlatego jeszcze chwilę wstrzymałem się z zaczepieniem tego mężczyzny. Gdy jednak usłyszałem znajome mi „Nieprawdaż stary pierniku!” nie miałem już wątpliwości, że ten osobnik w podartych ubraniach, pokaźnym zaroście koloru mlecznego oraz wybitymi trzema zębami – to mój najdroższy kompan. Postarzał się co prawda, ale także mi czas nie przysłużył się zbyt dobrze. Dopiwszy zamówione uprzednio piwo podszedłem do Tadeusza.
On, gdy tylko znalazłem się bliżej, rozpoznał mnie bez żadnego problemu. Nie wiem czy to wynik moich okularów czy czarnej, niezmienionej od czasów studenckich fryzurze, ale natychmiast czyniąc godności gospodarza (a mówię to, gdyż wyglądało, że on jest tu właścicielem, a jego kompani tylko gośćmi) – przedstawił mnie wszystkim zgromadzonym tam mężczyznom jako swojego najlepszego druha. A wspomnieć tu muszę, że była to kompania tak osobliwa, że opisanie ich jako ciekawych – to tak jakby nazwać Helenę Trojańską w miarę ładna niewiastą. Ale o nich opowiem wam kiedy indziej.
Zabrawszy się krótko po tym od nich – udaliśmy się w najciemniejszy kąt izby, by tam przy wódce powspominać stare studenckie czasy, a także te nowsze, które już każdy z nas toczył samodzielnie. Ile wtedy ciepłych, a zarazem smutnych słów padło, to tylko ja, Tadeusz i Bóg raczy wiedzieć.
Zwróconego mi przyjaciela – los, parę miesięcy później – zechciał odebrać. Jako, że nie mogłem spać tego wieczora (na skutek informacji o śmierci tak bliskiej mi osoby), nie wyglądałem o poranku zbyt nobliwie. Podkrążone i zaczerwienione oczy –wynik braku snu i łez - dopełniały tylko smutnego widoku, jaki zobaczyłem w lustrze. Mężczyzna, którego tam ujrzałem, nie przypominał w niczym tego sprzed lat, a nawet sprzed roku (za wyjątkiem okularów i fryzury rzecz jasna). Niski, poorany zmarszczkami i ze sztuczną szczęką – budził raczej litość u płci przeciwnej, niż pożądanie. Jedynie garnitur (który zresztą musiałem pożyczyć od sąsiada) sprawiał jako takie pozytywne wrażenie. Nie mogąc już dłużej spokojnie patrzeć na swoje odbicie, skierowałem się ku drzwiom – wcześniej zabierając parasol.