8
autor: Obywatelka AM
Zasłużony
Em, jako osoba bardzo wielce ambitna, która swe porażki pragnie zatuszować i jak coś jej się nie uda, to nie rzuca tego w kąt tylko pisze od nowa, właśnie chciałam Wam zaprezentować nowszą (ponoć o niebo lepszą) wersję.
Chciałabym, żebyście sprawdzili ją pod kątem tego, czego się oczekuje po powieściach przygodowych, czyli gładki, przyjemny styl, wartka akcja, itepe.
Wtedy to się nazywało Rozdział 1, teraz to jest Prolog. A Lwica Karaibów to tytuł pierwszej części, a nie całej książki. Ta jeszcze nie ma tytułu.
Nie spodziewajcie się ochów, achów, to po prostu przygodówka ;P
Aha, czy wie ktoś, czy ci od nabijania dział to puszkarze czy kanonierzy? O_O
Prolog
Cios był celny. Mężczyzna zatoczył się i upadł wprost pod nogi długowłosej postaci, obserwującej całe zdarzenie z boku. Po wylądowaniu twarzą w śmierdzącym rynsztoku, poderwał się na tyle szybko, na ile pozwalał mu ból i upojenie alkoholowe. Stojąca w progu swego domu postać cofnęła się z obrzydzeniem, obserwując poczynania mężczyzny. Jego przeciwnik już dawno odszedł, lawirując między wylegającymi na ulicę ludźmi, od czasu do czasu podpierając się o ściany drewnianych domów. Mężczyzna, który pozostał w rynsztoku, uniósł głowę i spojrzał głupawo na osobę, u której stóp siedział. Widząc całkiem zgrabną, ubraną w szkarłatną suknię kobietę, uśmiechnął się, obnażając czarne i poniszczone uzębienie. Niezrażony pogardliwym spojrzeniem niewiasty, zachichotał i wyciągnął ręce w kierunku jej sukni.
- Pokaż nóżki – wybełkotał.
- Proszę bardzo – mruknęła. Kopniak ostatecznie pozbawił pijanego poczucia równowagi.
Mężczyzna upadł na plecy, jednak alkohol kazał mu uważać to za dobrą zabawę, a nie krzywdę. Mrucząc pod nosem i oblizując wargi, zasnął tam, gdzie leżał.
Kobieta westchnęła ciężko. Przez chwilę obserwowała podążających wąską uliczką ludzi. Wszyscy byli pijani, śmiali się, śpiewali lub bili. Zewsząd dobiegała skoczna muzyka, basowe głosy mężczyzn oraz chichot panienek. Nierzadkie też były odgłosy strzałów i przekleństwa. Panował wszechogarniający harmider i jeszcze bardziej powszechny smród. Typowy dzień. Zwykły, jak wszystkie na Tortudze w 1683 roku. Lecz jeden z ostatnich.
Kobieta podniosła wzrok. Spojrzenie ciemnobrązowych oczu padło na widoczne ponad dachami maszty okrętów. Wszystkie były na czas postoju obnażone z żagli, lecz na każdym powiewała czarna bandera.
Nagle tuż obok kobiety rozległ się chlust. Ktoś wylał przez okno nieczystości. Brudna i śmierdząca fala opryskała zarówno nieprzytomnego pijaka, jak i szkarłatną suknię kobiety. Niewiasta mruknęła pod nosem niewyraźne przekleństwo i cofnęła się w głąb domu, starannie zamykając za sobą drzwi.
Aromaty dolatujące z kuchni nie były lepsze od tych z ulicy. Najwyraźniej służka przygotowywała kolację. Zdenerwowana kobieta postanowiła udać się na piętro, do gabinetu męża. Drewniane stopnie niebezpiecznie pojękiwały przy każdym jej kroku. Z mrocznego korytarza jedne drzwi prowadziły do sypialni, zaś drugie do gabinetu. Właśnie ich klamkę nacisnęła.
- Zabierz mnie stąd – westchnęła już na progu. – Tu jest okropnie!
Pochylony nad rozłożonymi na biurku mapami mężczyzna chyba jej nie usłyszał. Kobieta podeszła i usiadła na jakimś rozklekotanym krześle, wcześniej strzepując z niego karalucha.
- Proszę, zabierz mnie ze sobą…
Mąż podniósł wzrok i spojrzał na nią zdziwiony. Jego oczy pełne były zdziwienia i niezadowolenia.
- O co chodzi, Francesko? – spytał w końcu. – Jak dotychczas nie miałaś takich dziwnych próśb.
- Wiem, że długo już wytrzymałam, i wiem, że to twoja ostatnia wyprawa… Ale właśnie dlatego chciałabym popłynąć z tobą.
Mężczyzna zaśmiał się w pierwszym odruchu, lecz zaraz spoważniał i pokręcił przecząco głową.
- Nie ma mowy – stwierdził kategorycznie.
- Dlaczego? – nie dawała za wygraną.
- Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że to śmiertelnie niebezpieczne. Wielu z moich załogantów ginie w czasie bitwy, a co dopiero ty.
- Przecież nie będę walczyć.
Mężczyzna prychnął na znak, że ani trochę nie wierzy żonie.
To była jego ostatnia piracka wyprawa przed powrotem obojga do Hiszpanii. Potrzebował po prostu więcej pieniędzy. Nie widział żadnego powodu, dla którego miałby zabierać Franceskę ze sobą i nieroztropnie narażać jej życie.
Podniósł głowę, spojrzał w oczy kobiety, po czym cicho, lecz bardzo stanowczo powiedział:
- Nie.
Franceska zamrugała zakłopotana i zdenerwowana. Po chwili zmarszczyła brwi i zaciśniętą pięścią uderzyła w wymalowaną na mapie karaibską wyspę. Mężczyzna ponownie podniósł głowę i mruknął niezadowolony:
- Nie wiem, jaki czort cię dziś opętał, ale wiedz, że nie zabiorę cię ze sobą i na tym koniec dyskusji!
Wpatrzył się z powrotem w mapę, jednak czując na sobie spojrzenie żony i nie mogąc się już skupić, wstał gwałtownie i chwycił Franceskę za ramiona.
- Nie rozumiesz, że za bardzo cię kocham, żeby narażać cię na niebezpieczeństwo?
Kobieta spuściła wzrok i przytuliła się nieśmiało do męża.
- Wiem, ale mam już dość tej dziury. Chcę do Hiszpanii, do domu… - szepnęła.
Przed oczami wyobraźni momentalnie stanęła jej drewniana chatka otoczona złocistymi, andaluzyjskimi polami. Miejsce, w którym spędziła całe swe dzieciństwo, i gdzie nadal żyła reszta jej rodziny. Gdyby tylko ojciec potrafił zaakceptować jej związek z Johnem Erwellem, Franceska nie musiałaby znosić teraz zapachu i widoku dziesiątków piratów zamieszkujących Tortugę. Ale to miało trwać tylko chwilę, mieli uzbierać wystarczająco pieniędzy, by powrócić do Hiszpanii, osiąść tam na stałe i rozpocząć uczciwe życie. Jednak pirackie wyprawy dłużyły się, a zyski nie były zadowalające. To wszystko tylko nasilało w kobiecie poczucie tęsknoty za rodzinnym domem oraz odrazy wobec Karaibów.
- Wytrzymaj jeszcze te parę tygodni, postaraj się – mówił cicho, tuląc ją do siebie i głaszcząc po czarnych włosach.
- John, boję się, że coś mi się stanie pod twoją nieobecność. Ci mężczyźni stają się coraz bardziej nachalni.
Rzeczywiście, stosunek piratów do Franceski znacznie się zmienił, odkąd wprowadziła się do mieszkania męża kilka miesięcy temu. Z początku przywieziona przez Erwella piękna Hiszpanka wzbudzała w mężczyznach ciche zainteresowanie pomieszane z zachwytem, takim, jakim obdarza się przedmioty bardzo piękne i drogocenne, ale których nie wolno dotknąć. Wynikało to po części z tego, że była niejako własnością Johna Erwella, który posiadał jeden z większych okrętów stojących w porcie Tortugi, a także wystarczające umiejętności, by rozpłatać każdego, kto tylko zbliżyłby się do jego żony. Lecz teraz piraci przyzwyczaili się i traktowali Franceskę jak jedną ze swoich lub, co gorsza, jedną z tych tanich i urodziwych.
John westchnął ciężko i zasępił się. Jego zmarszczone czoło wyraźnie odzwierciedlało toczącą się w głowie burzę myśli. Nieobecne spojrzenie zawisło w jakimś punkcie na podłodze. Rozważał wszystkie za i przeciw każdego z wyjść.
Wszyscy jego najlepsi przyjaciele byli jednocześnie członkami jego załogi, więc nie miał komu polecić opieki nad Franceską. Miasto nie wydawało się wiele bezpieczniejsze od okrętu, może nawet lepiej by było, gdyby Erwell miał żonę przy sobie? Jeśli nie dojdzie do ostrzału, a Franceska przeczeka bitwę w najdalszej kajucie, zamknięta od środka, nic jej nie będzie grozić. Jeśli tylko piraci rozprawią się z królewskim okrętem handlowym na tyle szybko, by nie zdążył on użyć swych dział…
John spojrzał na kobietę. W jej ciemnobrązowych oczach tliły się iskierki nadziei, a niewielkie usta były lekko rozchylone w oznace wyczekiwania. Mężczyzna nie potrafił oderwać od niej wzroku, uroda żony często nie pozwalała mu myśleć o niczym innym. śniada karnacja ładnie współgrała z kolorem oczu i ciemnymi, gęstymi brwiami. Czarne włosy, układając się w delikatne fale, opadały na plecy i nagie ramiona. Tak bardzo ją kochał. Tak bardzo nie chciałby jej stracić…
- No dobrze – mruknął w końcu, a Franceska nie ukryła swej radości. – Tylko masz być ostrożna i słuchać moich rozkazów!
Kobieta pokiwała energicznie głową. Bez słowa objęła męża za szyję i złożyła na jego ustach długi i czuły pocałunek.
***
Potężny kadłub pruł pofalowane wody Morza Karaibskiego. Przecinana jak ostrym nożem tafla wyrzucała w powietrze kropelki bryzy, które łagodnie opadały na pokład Thundera. Promienie górującego w zenicie słońca odbijały się od niewielkich fal, sprawiając, że pofałdowana woda mieniła się złocistym blaskiem. Było bardzo gorąco, a błękitu nieba nie szpeciła żadna chmura, co skutecznie utrudniało załodze Thundera wszelką pracę na pokładzie. Gdyby nie zdarzające się czasem silne porywy chłodnego wiatru, pot ściekający z półnagich ciał marynarzy byłby znacznie obfitszy.
Trójmasztowy galeon z powodu nie najlepszych warunków pogodowych nie wykorzystywał wszystkich swych możliwości. żagle co rusz popadały w łopot, wydając przy tym niski, dudniący odgłos. Mimo to dwudziestoośmioletni kapitan nie obawiał się wyników łupieżczej wyprawy. Dokładnie wiedział, którędy zamierza przepłynąć królewski okręt handlowy o jakże pospolitej i mało oryginalnej nazwie, Santa Helena. Miał sunąć z naprzeciwka, w kierunku Starego świata, transportując nie tyle złoto, co przyprawy, owoce, warzywa i niewolników. Za wszystko można było otrzymać pokaźną sumkę, jeśli tylko wiedziało się, gdzie handlować.
Załoga złożona w większości z ludzi w wieku kapitana, wiedziała zarówno, gdzie handlować, by zarobić, a także jak walczyć, by zwyciężyć. Niemal wszyscy wychowywali się na morzu od najmłodszych lat. Każdy z nich miał równą szansę na bycie kapitanem, John Erwell miał po prostu szczęście. Zarobił wystarczająco, by kupić okręt, ogłaszając się tym samym jego kapitanem. Ale nikt z załogantów nie miał nic przeciwko, dwudziestoośmiolatek był na tyle charyzmatycznym i dobrym dowódcą, by ufać mu na morzu i słuchać jego rozkazów.
John stał właśnie za sterem swego okrętu. Co jakiś czas obracał drewnianym kołem, czując jak masywne cielsko Thundera poddaje się jego woli. Bardzo lubił to uczucie władzy nad okrętem, rzeczą samą w sobie tak piękną i niezwykłą, że niemal obdarzoną osobowością. Kolejny podmuch wiatru rozwiał włosy mężczyzny, gdy nagle poczuł on czyjeś delikatne dłonie oplatające jego tors.
- I jak ci się podoba? – spytał, odwracając lekko głowę ku stojącej za nim żonie.
- Jest cudownie. Tak się cieszę, że tu jestem… - odparła i przytuliła się jeszcze mocniej, wbijając mu brodę w plecy.
Wtem na pokładzie zapanowało zamieszanie. Kilku piratów podeszło pod grotmaszt, zadarło głowy i wpatrzyło się w siedzącego na bocianim gnieździe kamrata. Chłopak wykrzykiwał coś i wskazywał ręką na widnokrąg.
- Statek na horyzoncie! – dobiegło w końcu jego wołanie.
Nie na darmo zwano go Sokołem. Gdy inni dopiero dostrzegli w odległości ponad pięciu mil morskich niewyraźny, biały obłok, on już krzyknął:
- To królewski statek handlowy!
Z dziesiątków gardeł dobył się krótki, lecz głośny okrzyk radości. Po nim na pokładzie ponownie zapanowało zamieszanie. Wszyscy piraci przemieszczali się na swe pozycje. Część załogi zabrała się za zrzucanie bądź stawianie żagli, inni przynosili z ładowni broń i naboje, zaś puszkarze zajęli się działami. Za około pół godziny Santa Helena powinna znaleźć się w zasięgu śmiercionośnych armat Thundera.
Erwell oddał ster pierwszemu oficerowi, Aaronowi, i odwrócił się do Franceski.
- Chodź. – Bezceremonialnie pociągnął ją za sobą. W jego głosie wyraźnie było słychać zdenerwowanie.
Zeszli do umiejscowionej głęboko pod pokładem, należącej do bosmana kajuty. John od razu zbliżył się do stojącego pod ścianą biurka i otworzył jego szufladę. Wyjął z niej pistolet, a po chwili wyciągnął spod łóżka szablę. Przekazał broń kobiecie, wpatrując się w ciemnobrązowe oczy z wyczekiwaniem na jej zapewnienie, że wszystko będzie w porządku.
- Dam sobie radę – stwierdziła. Jej mina bynajmniej nie wskazywała, by Franceska się czegoś obawiała. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że czerpała z tego wielką przyjemność i traktowała całą sytuację jak dobrą zabawę. Bo cóż mogło jej się stać w zamkniętej kajucie?
- Zaraz ci pokażę, jak się to obsługuje – powiedział Erwell, próbując odebrać żonie pistolet.
- Ależ ja wiem, już mnie tego uczyłeś.
- Patrz, musisz tutaj pociągnąć… - Mężczyzna zdawał się nie słyszeć zapewnień kobiety.
- Wiem! – krzyknęła w końcu Franceska. – Zresztą i tak nie będzie mi to potrzebne.
- Oby… – stwierdził Erwell i wzdychając ciężko, oddał kobiecie broń. – Muszę już iść. Wiesz, co masz robić – siedzieć cicho i pod żadnym pozorem nie wychodzić z tej kajuty!
- Oczywiście, nie martw się o mnie. – Zarzuciła mu ręce na szyję. – Ty też na siebie uważaj i walcz dzielnie. – Pocałowała go.
John patrzył jeszcze przez chwilę w jej oczy. Były takie spokojne… Może i on powinien w końcu przestać się martwić? Teraz musiał skupić się na odpowiednim rozegraniu bitwy. Od niej zależały ich dalsze losy. Nawet nie wiedział jak bardzo.
***
Załoga Santa Heleny nie zaprzątała sobie specjalnie głowy trójmasztowym galeonem pod angielską banderą. Dopóki nie wytrysnęły z niego czerwone jęzory ognia skierowane wprost w królewska jednostkę. Celna salwa z armat dziobowych tajemniczego okrętu roztrzaskała bukszpryt Santa Heleny. Drzazgi obsypały cały pokład, zaś zerwane kliwry załopotały smutno na rejach. Wszystkiemu towarzyszyły krzyki przerażonej i zaskoczonej załogi. Panika wzrosła jeszcze bardziej, gdy handlowcy spostrzegli, że na wrogim okręcie została opuszczona angielska bandera. W jej miejsce pojawiło się zaś złowrogie, czarne płótno. Obnażone piszczele i uśmiechająca się upiornie czaszka wprawiły zaatakowanych w szybsze bicie serca i paraliż nie pozwalający spokojnie i logicznie pomyśleć. Chwila paniki trwałaby pewnie dłużej, gdyby nie kilka ciał, które osunęły się bezwładnie na pokład po pirackiej salwie z muszkietów. Dopiero wtedy załoga Santa Heleny chwyciła za broń, próbując odeprzeć atak. Kilku wyszkolonych strzelców celowało w piratów zaskakująco dobrze, jednak znaczna część załogi nie była obyta z pistoletami. Traktowali je raczej jako przedmioty, dzięki którym czuli się bezpiecznie, szczególnie, gdy nie musieli ich używać.
Piraci szczerzyli zęby, wykrzykiwali pod adresem wrogiej załogi przekleństwa i śmiali się rubasznie za każdym razem, gdy pocisk przeciwników świszczał im koło uszu, nie trafiając. Właściwie byli pewni swej wygranej, szczególnie po kolejnej armatniej salwie z Thundera, która podziurawiła kadłub Santa Heleny. Oba statki spowił na chwilę gęsty, duszący dym, a w powietrzu uniósł się ostry zapach siarki. Załoga statku królewskiego zaczęła kaszleć i przecierać oczy. W tym czasie piraci chwycili zakończone kotwiczkami liny i zaczęli przerzucać je na Santa Helenę. Okręty zostały sczepione, nim ktokolwiek na statku handlowym zdążył się zorientować. Piraci przystąpili do abordażu. Przebiegając po trapie bądź przeskakując na linach, wdarli się na pokład Santa Heleny. Dopiero wtedy rozpoczęła się prawdziwa rzeź.
Jeden z nielicznych wyszkolonych strzelców wśród załogi królewskiego okrętu, Flynn Merchant, siedział ukryty za stertą beczek, ładując broń i co jakieś dwie minuty wychylając się, by nacisnąć spust muszkietu i pozbawić życia jakiegoś pirata. Sam nim kiedyś był. Opuszczony przez własną załogę, a następnie znaleziony na bezludnej wysepce przez Santa Helenę, zgodził się wstąpić na jej pokład. Nic innego mu nie pozostało, kamraci go opuścili, wysadzili na brzeg jakiegoś zapomnianego przez Boga skrawka ziemi. Własna załoga! Załoga Thundera…
Niemal wszyscy piraci znaleźli się już na Santa Helenie, pokład galeonu pozostał prawie całkiem pusty. Nie licząc jego kapitana, który nie mogąc opuszczać swej jednostki, strzelał do wrogiej załogi z muszkietu. Flynn Merchant nie mógł wyobrazić sobie lepszej okazji, by zabić znienawidzonego Johna Erwella. Korzystając z tego, że bitwa toczyła się na głównym pokładzie, prześlizgnął się niezauważenie na Thundera w okolicy jego rufy. Przeszedł obok steru, zszedł na schodkach na niższy poziom i ukucnął wśród sterty beczek i skrzyń. Teraz znajdował się tuż za plecami Erwella. Z uśmiechem na twarzy sięgnął po swą szablę. Zamierzał wbić ją w samo serce kapitana. Nie zależało mu na patrzeniu w oczy i długiej przemowie przed ostatecznym ciosem, wolał zadać go z ukrycia i zniknąć, dopiero po skończonej bitwie ujawniając się reszcie załogi Thundera. Czuł, że moment zemsty zbliża się wielkimi krokami. Patrzył na sylwetkę Johna pochłoniętego zupełnie przez strzelanie i ładowanie broni. Sięgające ramion włosy kapitana podrygiwały nieznacznie przy każdym jego ruchu. Teraz albo nigdy.
Nagle na pokład Thundera wszedł oficer, Aaron. Flynn szybko ukucnął. Ze swej kryjówki doskonale widział, jak oficer zbliżył się do Erwella i zaczął zdawać mu pobieżny raport z sytuacji panującej na Santa Helenie. John słuchał uważnie, co jakiś czas przytakując lub rzucając jakiś rozkaz. Gdy oficer miał już odejść, kapitan złapał go nagle za rękę i zatrzymał.
- Aaron, zrób coś dla mnie – usłyszał mimo panującego hałasu Flynn. – Zejdź pod pokład i zajrzyj do Franceski. Upewnij ją, że wszystko jest w porządku i niedługo bitwa się skończy.
Merchant uniósł brwi ze zdziwienia, lecz już po chwili na jego twarzy wykwitł podstępny uśmieszek. Zmienił nieco swe plany. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, jak obecność na okręcie żony kapitana. Znienawidzonego kapitana. Flynn wprawdzie nie znał Franceski, ponieważ opuścił pirackie szeregi ponad dwa lata wcześniej, ale właśnie zamierzał to nadrobić.
Wciąż niezauważony, ruszył za Aaronem pod pokład. Panujący tam półmrok bardzo mu pomagał. Wkrótce usłyszał pukanie do drzwi i krótką rozmowę z kobietą. Pamiętając jeszcze rozkład pomieszczeń na Thunderze, szybko zorientował się, że Franceska była ukryta w kajucie bosmana.
Merchant przeczekał w bocznym korytarzu, aż oficer przejdzie obok, wracając już na pokład. Kroki Aarona ucichły, a Flynn wyszedł ze swej kryjówki. Bez namysłu skierował się ku bosmańskiej kajucie. Stanąwszy przed drzwiami, zapukał w nie cicho i jakby nieśmiało. Po chwili usłyszał krzątaninę i szczęk otwieranego zamka.
***
A więc wszystko było w porządku, pomyślała z ulgą Franceska. Bitwa podobno miała się już ku końcowi, a szala zwycięstwa była wyraźnie przechylona na stronę piratów. To dobrze, bo już zaczynało jej się nudzić. Gdzieś z daleka dobiegały odgłosy bitwy, ale poza tym na Thunderze było bardzo spokojnie. Kajuta bosmana była po prawej stronie okrętu, zaś Santa Helena stała przy lewej burcie galeonu. Franceska nie mogła nawet popatrzeć na statek handlowy, jedyne, co dane jej było podziwiać przez bulaje, to bezkresne morze. Promienie słońca nadawały tafli złoty odcień. Falująca powierzchnia przypominała jej targane wiatrem łany zboża. Takie, jaki rosły wokół jej domu. Takie, które złociły się cudownie pod andaluzyjskim słońcem…
Nagle ktoś zapukał. Znowu Aaron? Franceska wstała, podeszła do drzwi i je otworzyła. W mroku dostrzegła nieznajomą, rosłą postać. Mężczyzna miał gęstą brązową brodę i zupełnie wygoloną głowę. Widziała go po raz pierwszy w życiu.
- Co…
Urwała, gdy w mroku dostrzegła coś jeszcze - wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Z okrzykiem przerażenia schowała się błyskawicznie za drzwiami i zatrzasnęła je przed nosem nieznajomego. O dziwo, udało jej się. Najwyraźniej mężczyzna zapomniał postawić na progu stopy. Szybko sięgnęła do zamka, próbując go zamknąć. Jednak drżące ze strachu dłonie nie mogły chwycić klucza. Nagle rozległ się huk. Mężczyzna uderzył w drzwi pięściami i coś wykrzyknął. Jednak Franceska go nie słuchała. Zamknęła na chwilę oczy, by się uspokoić. W końcu drżenie rąk ustało i udało jej się przekręcić klucz. Odetchnęła z ulgą, wyglądało na to, że znów była bezpieczna. Jednak na wszelki wypadek podeszła do biurka i wzięła w dłonie leżącą na nim szablę. Powróciła pod drzwi i oparła się o nie plecami. ściskając rękojeść broni, nasłuchiwała dobiegających z korytarza odgłosów. Panowała tam kompletna cisza, zdawało się, że nieznajomy zaniechał swych planów. Odetchnęła głębiej.
Nagle rozległ się przerażający huk, znacznie głośniejszy od poprzedniego. Zamek z drzwi przeleciał przez całą długość kajuty, pociągając za sobą drzazgi, i z metalicznym odgłosem uderzył w podłogę. Kawałki roztrzaskanego drewna były wszędzie. Struchlała Franceska poczuła, jak drzwi bezwiednie bujają się na zawiasach. Wiedziała, co się stało, wiedziała, że jest w ogromnym niebezpieczeństwie, ale nie była w stanie się ruszyć. Dopóki mężczyzna nie kopnął z całej siły drzwi, tym samym popychając ją do przodu. Uderzenie było tak silne, że nieomal przewróciła się, wypuszczając z dłoni szablę podczas łapania równowagi.
- Czego chcesz? – wrzasnęła, odwracając się do przeciwnika przodem.
- No cóż, pokojowych zamiarów nie mam – odparł mężczyzna z szyderczym uśmiechem, powoli się zbliżając. Był wprawdzie wzrostu Franceski, lecz jego rozbudowane mięśnie nie pozostawiały cienia wątpliwości, kto był silniejszy.
- Nie mam kosztowności! – krzyknęła. Z każdym krokiem mężczyzny cofała się coraz bardziej, nie spuszczając przerażonego wzroku z zimnych oczu przeciwnika. Czuła jak cuchnący oddech pirata mocnym strumieniem smaga jej twarz. Nagle natrafiła plecami na biurko. Sięgnęła do tyłu ręką i wymacała leżący na nim pistolet. Chwyciła go i chciała szybko wycelować w przeciwnika, jednak ten niespodziewanie do niej doskoczył i chwycił za gardło.
- żadnych sztuczek, paniusiu! – warknął. – Teraz pójdziesz grzecznie ze mną.
Prawą dłonią ściskał jej gardło, zaś w lewej trzymał pistolet. Dzięki temu Franceska miała ręce i nogi wolne. Do tego wciąż trzymała za plecami swoją broń. Skierowała ją na oślep w stronę mężczyzny i wystrzeliła. Przeciwnik natychmiast zabrał z jej gardła rękę i zaklął obrzydliwie. Franceska spojrzała na niego, nawet nie wiedząc, w co trafiła. Okazało się, że pistolet mężczyzny leżał na podłodze, zaś z dłoni, która go wcześniej trzymała, obficie sączyła się krew. Jej zapach wypełnił kajutę, przyprawiając Franceskę o mdłości.
Kobieta postanowiła jeszcze bardziej obezwładnić mężczyznę, który teraz prawie wcale nie zwracał na nią uwagi, zajmując się własną raną. Z całej siły kopnęła go kolanem między nogi. Przeciwnik jęknął i osunął się na ziemię. Szybko go wyminęła i pobiegła w kierunku wyjścia. Nagle coś zwaliło ją z nóg. Rąbnęła boleśnie w podłogę, aż na moment zaćmiło jej się przed oczami. Podniosła się ciężko i obejrzała. Mężczyzna, również leżąc na ziemi, trzymał ją za kostkę. Na jego twarzy odmalowywał się wyraz bezgranicznej wściekłości.
- Zapłacisz mi za to, suko! – krzyknął i przyciągnął ją do siebie. Franceska zaszorowała brzuchem po deskach. Przerażona krzyczała i na oślep macała rękami po podłodze, próbując znaleźć jakąś wystającą deseczkę, której mogłaby się chwycić. Wtem natrafiła dłońmi na szablę, którą parę minut temu upuściła. Szybko chwyciła rękojeść i obróciła się. Dłonie mężczyzny były już ponad jej kolanem. Uniosła ręce do góry, po czym opuściła, zadając cios.
Okropny ból przeszył jej nogę. Krzyknęła i opadła na deski. Po jej policzkach pociekły łzy cierpienia i bezsilności. Nieznajomy okazał się być szybszy, zabierając dłonie nim ostrze je pocięło. Franceska zraniła własną nogę. Mężczyzna popatrzył zdziwiony na długie i wąskie nacięcie na łydce kobiety i nagle wybuchnął szaleńczym śmiechem.
Franceska miała dość. Zacisnęła zęby i ponownie się zamachnęła. Tym razem cięła poziomo. Pióro szabli gładko przeszło przez oba policzki śmiejącego się pirata. Jego radość momentalnie zmieniła się w grymas bólu. Krzyknął i chwycił się za krwawiącą twarz.
- Ty su… - próbował coś powiedzieć, jednak tylko syknął, gdy okazało się, że mówienie sprawia mu ból.
W tym czasie Franceska poderwała się na nogi i pojękując, pokuśtykała w stronę wyjścia. Rozcięta łydka uniemożliwiała jej bieg. Jednak wyzwolone pokłady strachu sprawiały, że poruszała się dosyć szybko. Nie oglądając się za siebie, dotarła aż do schodów. Dopiero wtedy się obejrzała. O dziwo, korytarz był pusty, mężczyzna jej nie gonił. Odetchnęła z ulgą i zaczęła wspinać się powoli po stopniach. Każdy z nich sprawiał jej ogromny ból, ale każdy zbliżał ją do bezpiecznej przystani, jaką były ramiona męża. W uszach zaczęło jej szumieć, czuła ściekającą po łydce ciepłą krew. Obraz przed oczami jakby się zawęził, widziała jedynie drzwi, do których zmierzała, cała reszta była czarną plamą. Wkrótce Franceska znalazła się w kręgu wpadającego do środka światła… Już była na zewnątrz, spostrzegła Erwella. Krzyknęła boleśnie i pomachała do niego. Zauważył ją i natychmiast zaczął biec w jej kierunku. Rozejrzała się dokoła, bitwa była już skończona. Kobiecie nic już nie groziło. John był już blisko. Cudowne słońce przyjemnie grzało jej twarz. Już była bezpieczna… Wtedy lodowata szabla Flynna przebiła jej serce.
Franceska wydała głuchy jęk i upadła na kolana. Nie widziała twarzy swego oprawcy, dostrzegała tylko Johna, który przerażony zatrzymał się w pół kroku. Po chwili zbladł i zaczął drżeć. Jego usta bezgłośnie wymówiły jej imię. Ukucnął, chwycił ją za ręce. Płakał. Nagle zrobiło się ciemno. Choć słońce nadal przyjemnie grzało jej twarz. Takie słońce, pod którym najlepiej rosną andaluzyjskie zboża…