
“Nadchodzi koniec spokojnych dni, koniec panowania kruchych sił ludzkich, koniec wolności i potęgi którą ludzie sami sobie przyznali przed wiekami wypędzając bóstwa z tego świata. Przeszłość ma oczy, usta i pazury więc widzi, krzyczy i drapie domagając się sprawiedliwości ”
~Ramirez
Krzyk. Przerażający, przyprawiający o dreszcze krzyk. Siedzieli we trójkę o zmierzchu w pokoju drewnianej chatki czekając na wieści. Krzyk. Zachód słońca rozsiewał krwawą łunę, niebo było czerwone jak gdyby nagle na taflę nieba wylana została krew tysięcy ludzi, jakby rozgrywała się tam bitwa o dusze milionów istnień, bitwa nie o władze a o przetrwanie. I był to ostatni dzień starej ery, ery w której ludzie żyją zgodnie z zasadami wytyczonymi przez Zakon. Krzyk. Pastuchowie składają ręce jak gdyby chcieli się modlić do zapomnianych bóstw aby wszystko było w porządku. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego co się właśnie teraz dzieje, że świat jaki znają ma się raz na zawsze zmienić. Ojciec i dwóch synów siedzących ze spuszczonymi głowami przy jednym stole na środku którego palący się knot świecy był jedynym źródłem światła w ten mroczny wieczór. Krzyk. Łza ojca pierwsza upadła na drewniany blat, łza która wyrażała ból i radość, nie pierwsza i nie ostatnia uroniona przez bardzo umięśnionego mężczyznę. Wiedział co się dzieje, wiedział, że nie da się już ocalić ukochanej. Nie był wojownikiem, nigdy nie miał w dłoniach miecza, zwykły starszy pastuch który tężyzny fizycznej dorobił się pracą w polu. Jego synowie byli niczym krople łez uronione przez ojca, podobni, równie silni i równie bezbronni wobec świata. I spadła kolejna łza ojca na blat stołu na którym od kilkunastu lat wspólnie z rodziną siadał do śniadania, obiadu i kolacji gdy rozległ się jeszcze bardziej przeraźliwy krzyk. Nadchodził czas. Ostatnie minuty. Krzyk...
Drzwi do sąsiedniego pokoju uchyliły się delikatnie jakby ten kto je otwierał nie chciał przerwać spokoju który i tak nie istaniał.
- Chłopiec - rzekła niska postać która była ledwie widzialna stojąc w przejściu. Ojciec zerwał się i wbiegł do sąsiedniego pokoju o mało się nie potykając o próg. Odepchnął niską postać. Pomieszczenie było rozświetlone blaskiem świec które dopełniały atmosfery śmierci. Teraz nie było już krzyków, był tylko płacz niemowlęcia trzymanego w ramionach leżącej kobiety.
- Ainles... - powiedział drżącym głosem i upadł na kolana przed starym drewnianym łóżkiem.
- Dbaj o niego, obdarz go miłością taką jaką i mnie obdarzyłeś. Nadchodzi mój czas... Wybacz... - odrzekła ostatkiem sił i oddała dziecko w silne ramiona męża. Do pokoju po cichu weszli synowie, pogrążeni w smutku nie podchodzili do matki, tylko spoglądali ze łzami w oczach. Wszyscy wiedzieli że nadszedł jej czas, nawet niski druid który posiadał ogromną wiedzę nie był w stanie jej pomóc. Siła wyższa. Ta która decyduje o życiu i śmierci. Ainles spojrzała na nich, uśmiechnęła się po raz ostatni. “Dziekuję” szepnęła tak cicho iż ledwo usłyszał to jej maż stojący zaraz obok. Leżała teraz bezwładnie, wszyscy byli wpatrzeni szklistymi oczami na blednącą twarz rozświetlaną przez palące się knoty. Blask świec odbijał się od twarzy, nawet dziecko przerwało płacz, minuta ciszy ku czci matki i żony. Spojrzał ojciec na dziecko trzymane w ramionach, zwykłe, najzwyczajniejsze dzieciątko niezdające sobie sprawy ze śmierci rodzicielki opatulone w baranią skórę. Kolejny członek rodziny urodzony kosztem życia matki, matki której nigdy już nie pozna.