świt zmierzchu.

1
Skończyłem to pisać dzisiaj, więc może być sporo błędów. Liczę na opinie.





świt zmierzchu.





Przypłynął wraz ze świtem.

świt jednak przypominał bardziej zmierzch. Tak jak wczoraj. I przedwczoraj. Tak jak zawsze. W Ajsesbo świt był zmierzchem a zmierzch piekłem.



Wędrowiec zmrużył powieki. Nieliczne promienie słońca zaigrały na jego bladej twarzy. Wstał, lecz sprawiło mu to wiele trudu, bowiem ciało odmawiało posłuszeństwa po parodniowym siedzeniu. Wyprostował się i przez chwilę słuchał czarującego strzelania stawów. Niepewnym krokiem wyszedł ze swej skromnej łódki i ciężkimi buciorami stanął na ciemnym piachu. Zakręciło mu się w głowie, a leniwe promienie zamigotały na jego piersi.



świat miał turkusowy odcień. Sprawiało to słońce skryte wśród gęstych chmur Ajsesbo. Turkusowe Ajsesbo. Ajsesbo Wędrowca.



Wyspa skąpana w turkusowym odcieniu wydawała się wymarła. Nieopodal plaży, na której stał Wędrowiec, majaczyły jakieś budowle. Miasto, przeszło mu przez myśl, Miasto Lodów Waniliowych. Chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Bagaże zostawił w łódce, na wyprawę wziął jedynie Colta i prosty, długi miecz, który dyndał mu na plecach. Mewy, nie ma mew. Wędrowiec odruchowo odgarnął włosy, które nieposłusznie opadały mu na twarz. Czy to normalne, że nie ma mew? Czy to normalne, że nie ma życia? Z każdym krokiem jego nozdrza coraz mocniej atakował natrętny zapach zgnilizny. Czy aby na pewno dobrze trafiłem? Dokładnie na granicy końca plaży, zaczynały się zniszczone mury, mające błękitną barwę, co jeszcze bardziej dawało efekt turkusowej wizji. Wędrowiec ostrożnie przestąpił próg wyłamanej bramy.



Ruiny.

Ale na pewien sposób czarujące. Rozejrzał się dokoła. Mury okalające miasto (Lodów Waniliowych?) wydawały się stać pewnie, jak domek z kart. Wydawało się, że dotknięciem palca można tu zawalić wszystko. Istna ruina. Ale na pewien sposób czarująca. Turkusowo.

Kamienne budynki stały spokojnie, ziejąc kurzem z dużych okiennic. Niegdyś zapewne brukowana uliczka, chwaliła się urokliwą siecią pęknięć. Lekki wiatr unosił tumany pyłu. Jak te miasteczka w westernach, pomyślał Wędrowiec i omal nie parsknął śmiechem. Powstrzymał się, gdyż w miejscu takim jak to, nie wypadało się śmiać. Nie w Ajsesbo. Nie w turkusie.



Ruszył niepewnie zrujnowaną uliczką, a dłoń nieświadomie zbliżył do Colta wciśniętego za pasek ciemnych jeansów. Wyobraźnia zaczęła mu płatać figle. Wydawało mu się, że martwe budynki spoglądają na niego mściwie, chcąc powiedzieć: dlaczego my tu tak stoimy?! Dlaczego my, a nie ty?! Czemu to my jesteśmy polewą waniliowych lodów?! Puste zaułki chciały wciągnąć go w ślepą uliczkę, z której nie wyjdzie. Turkusowy odcień pragnął utopić Wędrowca. Ale Wędrowiec umiał pływać. Miał skrzela na takie diabelstwa.

- Chciałeś, więc jestem – zrobił to niesamowicie szybko. Obrócił się, a w tym czasie jedna ręka (prawa) powędrowała do rękojeści miecza, a druga (lewa) wyjęła Colta z kabury. Nie minęła nawet sekunda, a Wędrowiec już stał, ponownie odwrócony do bramy. Lufa Colta i ostrze miecza wycelowane były w źródło głosu.



Przed Wędrowcem stał piaskowy dziadek. Zmrużył oczy. Nie, nie, to człowiek. Mężczyzna, na oko lat trzydzieści. Delikatny zarost, prawdopodobnie dwudniowy. Ubrany w garnitur Armaniego, nieoryginalne, dresowe spodnie adidasa i czerwone glany. Włosy (o ile je miał) zakrywał czarny, elegancki berecik. Duże okulary w czarnych oprawkach, garbaty nos i nieziemsko turkusowe oczy.

- Cześć Merlinie – wyrwało się Wędrowcowi z ust.

- Najpierw mnie wzywasz, a później celujesz giwerą? – rzekł obcy donośnym, zirytowanym głosem, podnosząc ręce do góry. Wędrowiec zawahał się, lecz postanowił nie opuszczać ani miecza, ani Colta. – Witaj, Arturze – dodał mężczyzna i parsknął szczekliwym śmiechem. Wyjątkowo nieprzyjemnym.

- Kim… czym jesteś? – prawie szepnął Wędrowiec. Obcy natychmiast spoważniał i wyglądało to tak, jakby się zdenerwował.

- Nie poznajesz mnie, Wędrowiec?

- Nie poznaję.

- Jesteś pewny? Przyjrzyj się.

- Jesteś Jefrey.

- Brawo.

- Zabiję cię.

- Nie zapomnij o polewie.

Zapadła cisza. Wędrowcowi nagle przypomniały się te wszystkie przyjęcia, gdzie trzeba rozmawiać z osobami, których tak naprawdę ma się głęboko w dupie. Rozmowy ozdobione tymi cudownie sztucznymi uśmiechami przyklejonymi do ich parszywych mord. Rozmowy zazwyczaj kończone niezręczną ciszą, kiedy wypali się już temat o polityce, giełdzie i golfie. Rozmowy, kiedy czeka się, aż któryś z rozmówców powie „Och, przepraszam, muszę iść” lub znajdzie ładniejszą, chociaż równie kłamliwą wymówkę.

- Och, przepraszam, zostawiłem włączone żelazko – wypaliła nagle istota nazwana Jefreyem i odwróciła się od Wędrowca.

- Ani mi się waż! – wykrzyknął Wędrowiec, a jego mocny głos zwalił z pobliskich schodów kupkę kurzu. Jefrey stanął, lecz nie odwrócił się.

- Lody bez polewy są obrzydliwe, prawda, Wędrowiec? – szepnął i odwrócił się, zdejmując swój czarny berecik. Jefrey nie miał włosów. Miał drogowskaz, który rósł mu na czaszce.

Wędrowiec strzelił. Dwa razy. Oba pociski wbiły się w pierś Jefreya, z której szybko trysnęła kaskada krwi. Ciemna czerwień zmieszana z wszechobecnym turkusem zemdliła Wędrowca. Przymknął oczy, wziął dwa głębokie wdechy i otworzył je ponownie. Ciało Jefreya leżało z rozłożonymi rękoma, lecz z czaszki wcale nie wyrastał drogowskaz. Rosły mu tam krótkie, czarne włosy.

Jak uroczo.



- Witam ponownie, Wędrowiec – i znów niewyobrażalnie krótka sekunda, po której Wędrowiec zwraca się w lewo a Colta i ostrze miecza celuje w postać Jefreya.

- Jak to?

- Nie chciałeś mnie zabić, Wędrowiec. Po prostu nie chciałeś, więc istnieję mimo, że mój trup leży o rzut beretem, który mam na głowie. Jesteś ciekawy co się pod nim znajduje?

- A nie masz przypadkiem włączonego żelazka?

- Nie, bo tego nie chcesz. Nie chcesz żebym miał włączone żelazko, tak samo jak nie oczekujesz zobaczyć drewnianego drogowskazu wyrastającego z mojej poczciwej głowy.

- Chcę żebyś zniknął.

- Nie, wcale tego nie chcesz – upiorny uśmiech. Do tego się jeszcze zaśmiej tak jak wtedy sukinsynie i nie żyjesz. Jefrey się zaśmiał. Szczekliwie. Wyjątkowo nieprzyjemnie.

Jego martwe ciało z łomotem łamiących się kości upadło na zniszczoną ulicę.

- Po co tracisz kule?! – wykrzyknął Jefrey, wychodząc z pobliskiego zaułka.

- Zostaw mnie w spokoju!

- To po co tu przybyłeś Wędrowiec?! Po co przebyłeś do Ajsesbo?! Na kiego chuja zawitałeś w turkus?! – po chwili trzy trupy leżały na uliczce.

- Skoncentruj się kurwa! OPANUJ SIę W DUPę KURWA JEGO JEBANA MAć!

Cisza. Zdenerwowany Wędrowiec zaczął ciężko dyszeć, wpatrując się w czwartego Jefreya.

- Przestań kląć – niemal szept.

- Sam chciałeś żebym klął Wędrowiec. To Ajsesbo, zapomniałeś? Na dodatek twoje.

- Czym jesteś, Jefrey? Mną?

- Gdybym był tobą, głąbie, już byś nie żył trzy razy. Jestem twoim przewodnikiem. Stworzyłeś mnie sam, nawet o tym nie wiedząc. Potrzebujesz przewodnika Wędrowiec, bo to Ajsesbo. Nie bez powodu przybyłeś w turkus. Tu zmierzch to piekło.

- A świt to zmierzch.

- Właśnie.

- Miasto Lodów Waniliowych?

- Tylko jeśli tak uważasz.

- Przewodnik?

- Owszem, sam mnie stworzyłeś. Nie bez powodu jestem pod postacią Jefreya.

- Pieprz się.

Wędrowiec strzelił. Wiele razy. Pięć minut później, zniszczoną uliczkę zaścielało czternaście trupów Jefreya. Wyczerpany Wędrowiec przykucnął i rękawem bluzy wytarł krew z klingi. Przeładował broń, znów wziął parę głębokich wdechów i wstał. Był pewien, że już po wszystkim. Miał ochotę wrócić do łódki, lecz wiedział, że to by było nie w porządku. Musiał zrobić więcej, dlatego zaczął zbliżać się do głównego placu Lodów (Miasta? Waniliowych?). Zaczął sobie przypominać, że ostatni raz był tak wyczerpany po kłótni z Marry. Rzucił pięcioma talerzami i wybił okno, a falbankowe firanki wpadły do zlewu pełnego brudnych naczyń. Nagle ten obraz ukazał mu się, jakby miało to miejsce zaledwie kilka chwil temu. Jakby nie zabijał czternastu Jefreyów (Och, przepraszam, zostawiłem włączone żelazko), tylko tłukł talerze i okna.



- Skoncentruj się – niemal szept. Jefrey.

Tym razem Wędrowiec się nie odwrócił, gdyż wiedział, że istota go nie zaatakuje. Przecież on tego nie chciał.

- Zostaw mnie w spokoju.

- Myślisz, że to takie łatwe? Skupienie to podstawa. Nienawidź mnie. Pragnij mojej śmierci, a zniknę. Pamiętasz Jefreya? – Wędrowiec powoli się odwrócił. Podszedł do istoty. Zauważył, że nie ma beretu, tylko czapkę z pomponem. Nie chciał wiedzieć co się pod nią znajduje. Chciał…



Szybka podróż klingi zakończona na karku Jefreya. Piętnaste ciało upadło, a głowa potoczyła się w jeden z zaułków. I wiedział, że to zrobił. Nie ma Jefreya. Chciał jego śmierci. Znów był sam w Ajsesbo.

Sam.



W końcu wkroczył na główny plac. Pusty. Wychodziło z niego, niczym macki, parę innych ulic. Centrum Miasta. Lody Waniliowe. Tylko jeśli tego chcesz.



Po środku stała studnia i Wędrowiec bał się do niej zajrzeć. Czy studnie mają dno? Ta na pewno nie. - Skąd wiesz? – wymówił głośno pytanie. – Bo to Ajsesbo. Tu zmierzch to piekło – odsunął się od starej studni i nagle nie wiedział co zrobić. Gdzie iść. Jak na życzenie poczuł na sobie natarczywy wzrok. Czasem jest tak, że ciało przeszywa nagły impuls. Raz podpowiada nam, że ktoś nas śledzi, raz, że ktoś z rodziny umarł i takie tam. Wędrowca właśnie teraz przeszył taki impuls i wiedział, że na dachu budynku stoi jakaś istota. Gdy skierował tam wzrok, postać się skryła. Nie zauważył, że się poci, a mokre włosy oblepiają mu czoło i policzki. Uspokój się, skup się. To tylko Ajsesbo. Albo aż.



Skierował się w stronę budynku, na którym stała tajemnicza istota i owładnął go niewyjaśniony lęk. Miałby wejść, do któregoś z tych martwych budynków? One zieją kurzem i to jest nie w porządku. Powinny ziać życiem, kobietami wychodzącymi na zakupy, dziećmi idącymi się bawić, mężczyznami zmierzającymi do pracy. Tym.



Mimo to Wędrowiec postanowił wejść do budynku. Pierwszy raz się bał. Właściwie drugi, bowiem bał się również studni. Zbliżył się do wejścia, w którym kiedyś zapewne znajdowały się drzwi. I żony, mężowie, matki, ojcowie, synowie, córki.

- Gówno prawda. To przecież Ajsesbo – na początku myślał, że to znów Jefrey, śmiejący się szczekliwie i wykrzywiający usta w upiornym uśmiechu, lecz okazało się, że to jego własny, drżący głos.



Przestąpił próg budynku… i nie było tak źle. Duszno, ale nie najgorzej. Da się żyć. Wędrowiec parsknął śmiechem, który szybko zdusił. Nie wypada. Stał w dużym pomieszczeniu, kiedyś zapewne pracowni. Przy równoległej ścianie stało drewniane biurko, niegdyś koloru hebanu, teraz szare od centymetrów kurzu. Przy otworze na okno, znajdowała się szafka z wyłamanymi drzwiczkami, za którymi można było dostrzec słoiki. Nie wszystkie były puste. Wędrowiec nie miał ochoty tam zaglądać, więc przekroczył leżące na środku krzesło (jak ciało, jak trup, jak piętnaście trupów).



Wszedł do drugiego pomieszczenia, które kiedyś musiało służyć za kuchnię, azyl właściciela. Poczuł stęchły zapach ogórków oraz papryki i nabrał apetytu. Jego jedzenie jednak znajdowało się w łódce. Skierował się w prawo, w stronę poddasza. Po chwili szedł wyjątkowo niezgrabnymi schodami, mając głupie uczucie, że lada chwila wszystko się zawali. Wędrowcowi przeszła przez głowę myśl: czy tutaj może mi się coś stać? Czy… czy mogę tutaj zginąć? Oczywiście, że tak. I tylko dlatego, że to właśnie jest Ajsesbo.



Minął pomieszczenie, prawdopodobnie sypialnię i szedł wciąż w górę. Doszedł do wylotu na dach, ścisnął mocniej rękojeść miecza (po co tracisz kule?!) i wyszedł na zewnątrz. Wdech, wydech, wdech, wydech.

Znalazł się pod turkusowym niebem. Z dachu, dokładnie na północ, widział ogromne słońce, dosłownie na linii horyzontu, skryte za gęstymi chmurami. Wędrowca przeszył dreszcz, gdyż na początku myślał, że Słońce właśnie uderza w ziemię, że tonie na powierzchni Ajsesbo. Najśmieszniejsze (albo najstraszniejsze) było to, że nie zdziwiłby się, gdyby rzeczywiście tak było.



Ale nie było. Wędrowiec stał na kamiennym dachu pod czujnym okiem Słońca i… jeszcze kogoś. Teraz wiedział, że ta istota jest za nim. Miecz drżał mu delikatnie w dłoniach, ale był gotów znów go użyć. Na to zawsze był gotów. Mimo to był spokojny. Nie wiedział czy sam stworzył tą istotę, jak w przypadku Jefreya, ale po prostu czuł, że tu nic go nie zaatakuje. To jego Ajsesbo.

- Nie bój się, nie mam złych zamiarów – nie mam złych zamiarów… mam złych zamiarów… mam złych zamiarów… złych zamiarów… zamiarów… zamiarów…



Boże, co za głos. Głos tak przesycony słodyczą i namiętnością, że można w nim zaginąć (zaginąć!). Głos tak kojący jak głos matki czytającej dobranockę, a jednocześnie tak kobiecy, jak tylko kobiecy może być głos (zaginąć!). Nieziemsko nieziemski. Bo to nie Ziemia. To Ajsesbo.



Ta myśl, którą wyłowił w ostatniej chwili z dna świadomości, sprawiła, że się opanował. Przymknął powieki, nieznacznie opuścił miecz i odwrócił się do istoty. Nastąpił kolejny atak. Zaślepiony umysł oblegany był przez tysiące złych uczuć, poczynając od zauroczenia, na śmiertelnym pożądaniu kończąc. Niemal rzucił się na istotę, zatracając się we własnym szaleństwie. Opanował się z wielkim trudem, nie zauważając, że miecz drży mu jak młot pneumatyczny.

- Czym jesteś? – wychrypiał przez zaciśnięte wargi w stronę istoty, która była kobietą. Szaleńczo wręcz piękną kobietą. Niezbyt wysoką, smukłą, oszałamiająco zgrabną, z idealnymi proporcjami ciała, niesamowicie pociągającymi piersiami, beżową cerą, gładką skórą… Wędrowiec znów zaczął tonąć i tym razem tylko ta turkusowa sceneria była jego kołem ratunkowym, tylko dzięki temu nie oślepł, pamiętając gdzie się znajduje. Potrząsnął głową, jakby odganiając natarczywe myśli i znów skoncentrował wzrok na kobiecie. Ubrana była w prostą, szarą sukienkę przypominającą trochę narzutę do pościeli. U dołu tkanina kończyła się przy kolanach, odsłaniając śliczne łydki i bose stopy. A jej twarz… spokojna, niemal uśmiechnięta, z soczyście czerwonymi, pełnymi ustami, małym noskiem, zielonymi oczyma (nie turkusowymi!), czarnymi włosami opadającymi na ramiona… na ramiona… ramiona… ona…

- Słuchasz mnie, Wędrowiec? – i znów ten głos, ten nieziemsko nieziemski głos, tylko utonąć, zaginąć, zapomnieć… - Przyjacielu?

Z pomocą resztek świadomości powoli wygrzebywał się z grząskiego bagna myśli. Ponownie potrząsnął głową, zamrugał powiekami.

-Już… już wszystko w porządku. Kim jesteś? – jego głos stawał się coraz pewniejszy. Pomyślał, że wszystkie trzy szoki ma już za sobą. Teraz może być tylko lepiej.

- Nie, nie stworzyłeś mnie. No, może w pewnym sensie… - jej cudowny głos - … tak. Jestem Ewą Twojego Ajsesbo.

- Kto jest Adamem?

- Zdążysz go poznać. Po to tutaj przybyłeś, prawda, Wędrowiec?

- To… to skomplikowane.

- Wiem.

Zaczęła powoli się zbliżać. Poruszała się bardzo seksownie i Wędrowiec musiał włożyć wiele trudu, aby znów nie zatonąć w bagnie własnych myśli.

- Stój – wychrypiał.

- Czemu? – niewinne zdziwienie. Boże, jej uroda, jej głos

- Nie powinniśmy. Po prostu nie.

- Nie przesadzasz? Musiał być jakiś cel… jakieś przeznaczenie… - cudownie wibrujące w uszach „przeznaczenie”. Jej głos, jej twarz, jej usta…

- Ale… ale to Ajs… - jej dotyk, jak dotyk delikatnej tkaniny. Każdy mięsień, ścięgno spina się w niewiarygodnym przypływie podniecenia. Jej piękne usta stykają się z jego wargami i umysł eksploduje mu tysiącem barw. Ręka kieruje się w stronę jej biodra, jej zgrabnego biodra i…



Wędrowiec gwałtownie odsunął Ewę swojego Ajsesbo. Na jej obłędnej twarzy malowało się zdziwienie i rozczarowanie. Postąpiła krok do przodu i wtedy Wędrowiec chwycił po Colta i strzelił jeden raz. Prosto w jej piękne czoło. Przez chwilę stała tak, w niemym zdziwieniu, prezentując czarny otwór niczym trzecie oko, a potem runęła w dół, w jakiś zakurzony, turkusowy zaułek Miasta Lodów Waniliowych (tylko jeśli tak uważasz).



Wędrowiec długo nie mógł dojść do siebie. Przykucnął na dachu martwego budynku, a Colta ponownie wsadził za pasek spodni. Wstrząśniętą twarz ukrył w zakurzonych dłoniach. Wstawaj. W Ajsesbo świt to zmierzch, a zmierzch to piekło. świt ma się ku końcowi. I rzeczywiście, słońce zza chmur coraz słabiej świeciło swym turkusem, powoli zaczynało słabnąć. Wędrowiec wstał, obdarzył milczącą kulę ostatnim, smutnym spojrzeniem i wrócił do wnętrza budynku. Zszedł po schodach, które miały się zawalić, przeszedł przez kuchnię, która zrodziła jego głód i prawie przebiegł biuro z przewróconym krzesłem (jak trup). Wyszedł na plac, który prawie się nie zmienił. Wciąż był opustoszały, a na jego środku stała studnia bez dna. Jedyną różnicą było to, że teraz do owej studni zaglądał młody chłopiec. Wędrowiec instynktownie ścisnął mocniej miecz i postąpił krok do przodu. Wyglądało na to, że chłopiec nie zauważył czyjejś obecności, stojąc odwrócony plecami do Wędrowca. Wpatrywał się z zaciekawieniem w studnię, jakby widział tam coś bardzo interesującego.



- Cześć – powiedział Wędrowiec, oczekując na reakcję. Chłopiec odwrócił się gwałtownie, a w jego oczach płonął strach. Wędrowiec później zastanawiał się czy rozpaliła go studnia bez dna czy też może on sam. Chłopiec niepewnie odsunął się od studni jakiś metr i swój wzrok skoncentrował na Wędrowcu. Strach zgasł.

- Cześć, Wędrowiec – jego głos był twardy, zdecydowany. Wędrowiec oceniał go na jakieś trzynaście lat.

- Jak mnie nazwałeś?

- Wędrowiec – Wędrowiec wyraźnie słyszał swoje imię, mimo faktu, iż było ono zagłuszone przez ‘coś’. Czuł, że chłopiec zwraca się do niego po imieniu, lecz wciąż słyszał jedynie ‘Wędrowiec’.

- Skąd znasz moje imię?

- A jak mógłbym nie znać własnego imienia? – twarz chłopca była niewzruszona, a jego wzrok wciąż koncentrował się na oczach Wędrowca.

- A więc jesteś mną? – nie czuł tej wielkiej różnicy wieku, która ich dzieliła. Przy chłopcu sam czuł się jak dziecko, słuchające reprymendy ojca.

- Nie mogę być dosłownie TOBą. Dusza jest jedna, niepowtarzalna. Powiedzmy, że jestem twoją namiastką.

- I Adamem mojego Ajsesbo?

- Adamem NASZEGO Ajsesbo.

- Gówno prawda – Wędrowiec zdziwił się ostrością swojego głosu. Nie mógł opanować uczuć, nawet jak na to miejsce wszystko działo się za szybko, zbyt gwałtownie. Mimo to chłopiec nie wydawał się speszony, trwając wciąż w swoim bezruchu. – Jak sam powiedziałeś, nie jesteś do końca mną, więc to nie jest twoje Ajsesbo. Ja tu jestem królem, a ty tylko cholernym księciem albo pieprzonym hrabią.

- Niech więc ci będzie. Jestem tylko księciem, nie mam tutaj władzy. Jestem więźniem, tak jak Jefrey, jak Ati.

- Ati?

- Moja niby mama.

- A więc to ona? Zabiłem twoją mamę? – chłopiec parsknął śmiechem i przez krótką chwilę jego twarz wydawała się naprawdę beztroską twarzą dziecka.

- Naprawdę myślisz, że możesz tu kogokolwiek zabić? No, z wyjątkiem Jefreya, bo go sam stworzyłeś. Ale ja i Ati jesteśmy Adamem i Ewą. To, że strzeliłeś jej w czoło, wcale nie oznacza, że ją zabiłeś. To ona po prostu odgrywa scenariusz, który sam piszesz – zapadła długa chwila ciszy, podczas której Wędrowiec oswajał się z myślami. świt już prawie się skończył.

- Ty też działasz według scenariusza?

- Wędrowiec, nie bierz tego dosłownie – chłopiec zaczął wiercić się w miejscu. - Ten scenariusz jest pisany właśnie teraz. Piszesz go własnymi czynami. Ale owszem, zgadza się, jeśli teraz mnie zabijesz to wydam ci się martwy, chociaż wcale nie będę.

- żartujesz? Miałbym cię zabić? Przecież w pewnym sensie jesteś mną – zapadła ponowna cisza i chłopiec wydawał się bardzo zdenerwowany. – Co by się stało gdybym cię zabił? – cisza. Turkus słabł.

- Wiesz… to dość skomplikowane… - chłopiec się wahał, a jego twarz uzewnętrzniała wielkie zakłopotanie. – Ja… ja nie jestem taki jak Ati i parę innych tutejszych istot…

- Wiem. Jesteś mną.

- Tak, ale nie mam tutaj takiej władzy jak oni. Wydaje mi się, że jestem śmiertelny, że jestem świadectwem twojego Ajsesbo. Kiedy się skaleczę to mnie boli, potrzebuję powietrza, jedzenia… - chłopiec zaczął się trząść, a po jego policzku spłynęła samotna łza. Oszołomiony Wędrowiec nie wiedział co zrobić, nogi miał jak z ołowiu. Chłopiec był prawdziwy. A przynajmniej prawdziwszy niż wredny Jefrey i zbyt piękna Ati. Chłopiec był nim.

Chłopiec po chwili się uspokoił. Zakłopotany wytarł łzę i znów spojrzał w oczy Wędrowca.

- Boję się – szepnął.

- Ja też – odpowiedział Wędrowiec. Zapadła cisza.



Wędrowiec zauważył, że musi się spieszyć, że świt skończy się lada chwila. Zastanawiał się jaki cel ma tutaj do wykonania. Co musi zrobić.



Zabić Jefreya? Powstrzymać Ati? Zabić chłopca? żartujesz? Miałbym cię zabić? Jestem Ewą, jestem Adamem, jestem przewodnikiem. Nie marnuj kul, nie marnuj kul, ja pierdole, nie przeklinaj. Musiał być jakiś cel, jakieś przeznaczenie. Turkus się kończy, a tu zmierzch to piekło, to Ajsesbo, jak trup, jak piętnaście trupów… Zrozumiał.



- Wędrowiec? – niepewny głos chłopca. Wyraźnie słyszy swoje imię.

- Lubisz lody, prawda, Wędrowiec? – pyta Wędrowiec.

- O tak. Najbardziej waniliowe – twarz chłopca ozdabia uśmiech. Wędrowiec powoli sięga po Colta, który umieszczony jest za paskiem spodni. Niepewnie go wyciąga i ostatni raz rozważa swoją decyzję. Minutę później rzuca broń w stronę chłopca. Broń obracając się, upada pod jego stopy, wzbijając delikatny tuman pyłu. Chłopiec opuszcza głowę i wpatruje się w przedmiot. Po chwili na broń upada woreczek z nabojami.

- To po to, żebyś mógł się obronić – mówi Wędrowiec, a chłopiec powoli podnosi głowę.

- Chciałeś powiedzieć: żebyśmy mogli się obronić – chwila milczenia.

- Tak. To właśnie chciałem powiedzieć – z tymi słowy Wędrowiec odwraca się, zmierza w stronę bramy oraz mija piętnaście trupów Jefreya. Turkus już prawie wybladł, a słońce całkowicie utonęło w gęstych chmurach Ajsesbo. Ajsesbo Wędrowca.

- Zaczekaj! Nie odchodź! – z rozpaczliwym krzykiem na ustach Jefrey wybiega z jednego z zaułków. – Zostań, cholera jasna! – Wędrowiec jednak go nie słyszy. Przechodzi przez bramę (jak domek z kart) i zbliża się do swojej łódki. – DLACZEGO MY TU TAK STOIMY?! DLACZEGO MY, A NIE TY?! CZEMU TO MY JESTEśMY POLEWą WANILIOWYCH LODóW?! – Wędrowiec słyszy ten straszny krzyk Jefreya i wydaje mu się, że skądś zna te słowa. Nie obchodzi go to. Zakurzone buty spotykają się z plażowym piaskiem i niedługo po tym Wędrowiec stoi przy łódce. Wchodzi do niej i odbija się od brzegu.



Wędrowiec opuszcza Ajsesbo wraz ze świtem.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

2
Przypłynął wraz ze świtem.

świt jednak przypominał bardziej zmierzch. Tak jak wczoraj. I przedwczoraj. Tak jak zawsze. W Ajsesbo świt był zmierzchem a zmierzch piekłem.


Przypłynął wraz ze świtem. Było jednak ciemno, a ponura mgła oblepiała niedospanych przechodniów. NIe widzałam tu nigdy słońca o tej porze, zawsze ta mgła i wieczna szaruga. Tak, w Ajsesbo świt był zmierzchem a zmierzch piekłem.



:roll:



nie bijcie.... :wink:

3
Bardzo dziękuje za tą jakże konstruktywną ocenę. Wytknięte błędy i podarowane rady wezmę sobie do serca. Chciałem również poprosić aby na przyszłość Twa opinia była trochę krótsza, gdyż oczy zaczęły mnie szczypać niemiłosiernie w połowie Twego posta. Czy nie sądzisz, że niektóre błędy, które wskazałaś były niewłaściwe? I ja wcale nie myślę, że opisy są drewniane, co to to nie, ale i tak dziękuję.



PS. Czemu służą te Twoje pościki? Jeśli mają bawić to żeby Ci było milej: hihihihihihihihi.

Jeśli są ot tak, to lepiej nic nie pisać.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

4
A więc kolejna cudowna lista :)


W Ajsesbo świt był zmierzchem a zmierzch piekłem.


zmierzchem przecinek


słuchał czarującego strzelania stawów


jakies dziwne to określenie 'czarujące' :D


Niepewnym krokiem wyszedł ze swej skromnej łódki i ciężkimi buciorami stanął na ciemnym piachu.


A tutaj mam wrażenie, ze zbyt duże nagromadzenie przymiotników. Dziwnie brzmi. Niepewny, skromna, ciezki, ciemny. Ale może się czepiam.


Mewy, nie ma mew.


Rozumiem, co chciałeś powiedziec, ale troche to brzmi, jakby chodziło o to, że przed chwilą mewy były, a teraz zniknęły.

Mewy i nie mam mew!


Dokładnie na granicy końca plaży, zaczynały się zniszczone mury, mające błękitną barwę


bez przecinka po 'plaży' i chyba bez tego drugiego, ale juz nie jestem pewna.


Powstrzymał się, gdyż w miejscu takim jak to, nie wypadało się śmiać.


Bez przecinka po 'jak to'.


chcąc powiedzieć: dlaczego my tu tak stoimy


Dlaczego wielką literą.


- Chciałeś, więc jestem


Bardziej pasowałoby 'chciałeś mnie widziec, wiec jestem'.


- Nie poznajesz mnie, Wędrowiec?

prawda, Wędrowiec?

Witam ponownie, Wędrowiec –

Nie chciałeś mnie zabić, Wędrowiec

Potrzebujesz przewodnika Wędrowiec


lepiej, 'Wędrowcze'.


To po co tu przybyłeś Wędrowiec?!


a tutaj jeszcze przecinek po przybyłeś


Sam chciałeś żebym klął Wędrowiec.


chciałes przecinek


- Cześć Merlinie – wyrwało się




cześć przecinek


jego mocny głos zwalił z pobliskich schodów kupkę kurzu.


głos zwalił kupkę kurzu? Jakoś wydaje mi się to nieprawdopodobne.


zwraca się w lewo a Colta i ostrze miecza celuje


w lewo przecinek


więc istnieję mimo, że mój trup


istnieję przecinek. ten, który masz, jest w złym miejscu.


Jesteś ciekawy co się pod nim znajduje?


ciekawy przecinek


Nie chcesz żebym miał włączone żelazko


nie chcesz przecinek


Chcę żebyś zniknął


chcę przecinek



Na razie tyle, później przeccytam resztę.

I widzę, ze zrezygnowałeś z tych wstawek z Matrixa. Może to i lepiej :D
Wierzyłem, że miłość wzniesie mnie ponad ka, tak jak skrzydła wznosza ptaka ponad wszystko, co może go zabić i zjeść.

S. King

5
Pomysł: 4+

Ciekawe rozwinięcie tematu OBSESJI. Z początku sądziłem, że Ajsesbo to nazwa jakiegos Norweskiego miasteczka i że tam bedzie toczyła się cała historia, hehe.



Styl: 4

Dość dobry. Raczej nie zgrzyta, choć w jednym, czy w dwuch miejscach miałem wrażenie, że kolejne zdania były pisane w dużym odstępie czasu, bo kompletnie nie tworzyły spójnej, ideadnej całości.



Schematyczność: 3+

Szaleństwo to dość popularny temat w literaturze, zwłaszcza współczesnej. Sam ostatnio taki takścik zamieściełm na forum.



Błędy: 2

Te wymienione przez elster_swgp chyba wystarczą.



Ogólnie: 4

Podobało mi się. Zwłaszcza pomysł z Ajsesbo. Choć sądzę, że gdybym puźniej wpadł co ma to oznaczać, byłbym pod większym wrażeniem.



Jestem, oczywiście na Kat to znaczy Tak.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

6
Dalszy ciąg :)


nagle nie wiedział co zrobić.


nie wiedział przecinek


Skierował się w stronę budynku, na którym stała tajemnicza istota i owładnął go niewyjaśniony lęk.


tajemnicza istota przecinek

bo 'na którym stała tajemnicza istota' to chyba wtrącenie.


Miałby wejść, do któregoś z tych martwych budynków


bez przecinka


One zieją kurzem i to jest nie w porządku. Powinny ziać życiem, kobietami wychodzącymi na zakupy, dziećmi idącymi się bawić


Może w pierwszym zdaniu pasuje słowo 'ziać', ale później już 'ziać życiem' jest troche dziwne. Moze zmien na 'emanować'?


teraz szare od centymetrów kurzu


lepiej 'szare od centymetrowych warstw kurzu.'


Przy otworze na okno, znajdowała się szafka z wyłamanymi


bez przecinka


Z dachu, dokładnie na północ, widział


lepiej 'na północY'


Na to zawsze był gotów. Mimo to był spokojny.


powtórka był był.

'Mimo to nie czuł niepokoju.'


Nie wiedział czy sam stworzył tą istotę,


nie wiedzial przecinek


beżową cerą


trochę dziwnie brzmi 'beżowa' w odniesieniu do skóry :D


pamiętając gdzie się znajduje


pamiętając przecinek


z wyjątkiem Jefreya, bo go sam stworzyłeś


zmieniłabym szyk na 'bo sam go stworzyłeś'


Kiedy się skaleczę to mnie boli


skaleczę przecinek


Oszołomiony Wędrowiec nie wiedział co zrobić


nie wiedział przecinek


Chłopiec był nim.

Chłopiec po chwili się uspokoił. Zakłopotany wytarł


powtórzenie, chłopiec chłopiec. 'Po chwili istota sie uspokoiła'.


Turkus już prawie wybladł


wyblakł albo zbladł.
Wierzyłem, że miłość wzniesie mnie ponad ka, tak jak skrzydła wznosza ptaka ponad wszystko, co może go zabić i zjeść.

S. King

7
Hmm,mam teraz problem.Twoje opowiadanie wywołało w mojej głowie chaos.Wszystko stało się czymś innym niż było wcześniej.Zdecydowanie rozwijasz się.Jest jedno "ale"z mojej strony-zbyt duża "schiza"wypływa z tego tekstu jak dla mej skromnej osoby.Lubię temat szaleństwa w literaturze,ale inaczej przedstawiony,bardziej subtelnie.Pomysł jest dobry,styl też poza małym potknięciem-które jest jak zwykle spowodowane moim widzimisię,otóż przekleństwa są zbyt "plebsowe",mówiąc inaczej "uliczne"(mimo,że teraz już takich nie robią proszę pana).Błędy już wyłapano,ja się więc tym nie zajmę.



Co się będę rozpisywał-jestem na tak i koniec...



Pozdro
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

8
Hmmmm, może to zabrzmi brutalnie, ale niezmiernie się cieszę, że udało mi się coś zrobić z Twoją głową :D. To chyba oznacza, że moje opowiadanie wywarło na Tobie zamierzony skutek, tzn. mission complete :D. Cóż, mam nadzieję, że będę rozwijał się ciągle i dzięki za pozytywną ocenę. :)



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

9
W tym szaleństwie jest jakaś metoda. Opowiadanie pokręcone jak diabli, ale urzekły mnie opisy. Turkus i wanilia.

Mam wrażenie, że zainspirowała Cię "Mroczna Wieża".

Ale to może być jednak tylko wrażenie.



Jak dla mnie chaos, chaos i jeszcze raz chaos...porządnie kontrolowany. No nie wiem, co powiedzieć.

ładnie zlepiłeś w całość te pokręcone pomysły. Niektóre opisy - po prostu bomba.



Zwykle nie przepadam za takimi historyjkami. Czasem złapie mnie klimat na takie pokręcone coś.

I nie mam pojęcia dlaczego ( przecież ja takich nie lubię ) ale podoba mi się Twoje opowiadanie.



Przyznam, że COś w sobie ma. Może...Aj, sama nie wiem. Podobało mi się i już!

:D
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”